"John Constantine. Hellblazer": "Strach i wstręt"

 

Dla jednych zawód, dla innych umiarkowana satysfakcja. Jedno jest pewne: dobrze się stało, że drugi tom "Hellblazera", serii długo u nas wyczekiwanej, trafił pod czytelnicze strzechy jeszcze w tym roku. To pozwala żywić nadzieję, że w przyszłym doczekamy się co najmniej trzech kolejnych.

W odróżnieniu od wydania zbiorczego inicjującego ten cykl na naszym rynku ("Niebezpieczne nawyki" - maj 2008 r.) tym razem nie zaprezentowano nam jednolitej fabularnie opowieści. Pierwsze dwa epizody to swoiste rozliczenie z przeszłością. Oto bowiem Constantine ma okazje pogawędzić z jednym ze swych przodków, niegdysiejszym specem od rozwałki na usługach Cromwella, a przy okazji spieszy z odsieczą swej siostrzenicy. Mało tego - tytułowego bohatera dopadają czterdzieste urodziny, a wraz z nimi deprecha. Oczywiście radzi sobie z tym problemem w tradycyjny, charakterystyczny dlań sposób... Krótko pisząc, wóda lała się strumieniami. Dopiero trzeci z odcinków przynosi nam bardziej rozbudowaną historię, bezpośrednio nawiązującą do wspominanych "Niebezpiecznych nawyków". Na scenę wkracza nie byle kto, bo sam archanioł Gabriel, z woli Stwórcy uziemiony pośród śmiertelników. Nie dość na tym, sporo miejsca poświęcono ówczesnej życiowej partnerce Constantine'a, niejakiej Kit (zaiste twarda z niej babka!). W obu przypadkach, jak niemal zawsze w fabułach Ennisa, sprawy mają się bardzo źle, kompletnie inaczej niż życzyliby sobie tego uwikłani w nie bohaterowie. Ale taki już "urok" wzmiankowanego scenarzysty. Tradycyjnie nie omieszkał on uraczyć nas kilkoma tanimi chwytami z gatunku obrazoburczych, przy okazji sam sobie przecząc (w kontekście Gabriela - łatwo to "wyłapać" na stronach 64 i 118). Motyw rasistowskich ekstremistów to również stały element w twórczości Irlandczyka. Tym razem miast z Ku-Klux-Klanem, mamy do czynienia z brytyjską bojówką "prawicową"1. Ponadto noże kuchenne w genitaliach i takie tam atrakcje - wszystko to, czym już za kilka lat mieli "delektować" się fani Jesse'ego Custera.

O ile w początkowych partiach "Strachu i wstrętu" fabuła rozwija się zachęcająco, o tyle wraz z rozwojem wypadków całość rozłazi się pod ciężarem osobistych problemów tytułowego bohatera. Ta część opowieści, pomimo znacznego ładunku emocjonalnego, nie sprawia wrażenia przekonującej. I stąd też po lekturze trudno wyzbyć się odczucia, że przynajmniej w przypadku omawianego tytułu, Ennis znacznie lepiej poradził sobie z krótszą formą, zwłaszcza epizodem "urodzinowym". Nie zabrakło odrobiny nietypowego humoru, jak chociażby w scenie, gdy Constantine "nawiedza" lokum młodocianego okultysty. Gościnne, krótkie wizyty Phantom Strangera, Zatany i Swamp Thinga to dodatkowy "smaczek", a zarazem przypomnienie o realiach, w jakich zaistniała postać specyficznego magika.

Chciałoby się rzec, że realizacja "Hellblazera" stanowiła rozgrzewkę Ennisa do jego "opus magnum", którego tytułu raczej nie trzeba przypominać. Skojarzenie tym bardziej na miejscu, bo także i tu sekunduje mu Steve Dillon, którego momentami ascetyczna, a zarazem rozpoznawalna na pierwszy rzut oka stylistyka przyozdobiła niemal wszystkie odcinki "Kaznodziei". Widać jeszcze na tym etapie swej twórczości preferował on częstsze operowanie drobną kreską, co w przekonaniu piszącego te słowa stanowiło właściwą dlań metodykę twórczą. Szkoda, że z niej zrezygnował przy okazji rozrysowywania perypetii pewnego pretensjonalnego "pastora"... Okładki to efekt doskonale u nas znanego (znowu ten "Preacher") Glenna Fabry'ego.

Zapewne większość fanów postaci specyficznego magika dawno już skompletowała oryginalne wydania zbiorcze jego przygód. Ci jednak, którzy nie mieli takowej okazji, mogą czuć delikatny dyskomfort w trakcie lektury "Strachu i wstrętu", a to z tego względu, że na kartach tej opowieści przewija się mnóstwo postaci istotnych dla treści poprzednich odcinków. Niniejszą sytuację moglibyśmy porównać do analogicznej ze schyłku lat osiemdziesiątych, gdy decydenci "Orbity" zdecydowali się na publikację "Thorgala" od tomu siódmego ("Gwiezdne Dziecko"). Tymczasem już w tomie jedenastym ("Oczy Tanatloca"), w pamiętnej scenie śmierci głównego bohatera, dało się zauważyć osobowości nieznane dotąd polskiemu czytelnikowi (m.in. jak zawsze efektywną Strażniczkę Kluczy). Z czasem lakuny wydawnicze uzupełniono, dzięki czemu wszyscy spragnieni przygód kosmity-wikinga mogli odetchnąć z ulgą. Oby podobnie rzecz się miała także z Johnem Constantine, na co mogą wskazywać zapowiedzi ze strony Egmontu. Wygląda na to, że w rychle nadciągającym roku trafią do nas trzy kolejne wydania zbiorcze. Jest zatem na co czekać.

Przemysław Mazur

"John Constantine, Hellblazer: Strach i wstręt"
Tytuł wydania oryginalnego: "John Constantine, Hellblazer: Fear and Loathing"
Scenariusz: Garth Ennis
Rysunki: Steve Dillon
Kolory: Tom Ziuko
Okładki wydania zeszytowego i zbiorczego: Glenn Fabry
Wstęp: Warren Ellis
Przekład: Paulina Braiter
Wydawca wydania oryginalnego: DC Comics
Wydawca wydania polskiego: Egmont Polska
Czas publikacji wydania oryginalnego: styczeń 1997 roku
Czas publikacji wydania polskiego: listopad 2008 roku
Druk: kolor
Okładka: miękka, lakierowana
Format: 17 x 26
Liczba stron: 160
Cena: 49 zł

Pierwotnie opublikowano na łamach miesięcznika "Hellblazer" nr 62-67 (luty-maj 1993 roku)

1Cudzysłów nieprzypadkowy, bowiem tego typu organizacje deklarują się zazwyczaj jako narodowo- socjalistyczne, a jak powszechnie wiadomo socjalizm to ideologia charakterystyczna dla lewicy...