"Desoeuvre. Essai"
Depresyjny komiks Trondheima

 

Czy twórcy komiksowi są bardziej podatni na wypalenie zawodowe niż przedstawiciele innych profesji? Takie pytanie postawił sobie Lewis Trondheim i spróbował odpowiedzieć na nie w komiksie dla dosyć dojrzałego czytelnika (na tyle dojrzałego, że po przeczytaniu tego dzieła nie pójdzie się upić, albo od razu rzucić pod pociąg). Jeśli jesteście przygotowani - zapraszamy do lektury.

Komiks zaczyna się od postanowienia narratora (w tym przypadku samego autora) o zrobieniu sobie przerwy od rysowania komiksów (dość groteskowej przerwy trwającej niecałe trzy miesiące, ale to jest właśnie styl Trondheima, który unika patosu i nawet syndromy wypalenia twórczego przedstawia z przymrużeniem oka).

Nie chcę napisać, że Trondheim się wypalił, bo to akurat jeden z tych twórców, o którego kondycję jestem dziwnie spokojny, ale argumenty, które przytacza dają do myślenia. Zacznijmy od serii komiksowych, które stanowią podstawę gatunku - wszystko się tu powtarza, a kolejne odcinki utrzymane w tej samej stylistyce, klimacie i wachlarzu rozwiązań graficznych stanowią prostą ścieżkę do twórczego autyzmu. Autor puentuje to spostrzeżenie we właściwym dla siebie stylu - sędziwy, siwobrody Trondheim planuje kolejny album swojego cyklu słowami:

- "Mam genialny pomysł na kolejny album "Lapinota" - pojedzie do Gwatemali.

Paradoksalnie groźny jest nawet sukces komercyjny serii, który sprawia, że autor staje się "wyrobnikiem" (faiseur). Przytaczane są liczne przykłady wiekowych artystów, którzy zamilkli (domyślnie - aby uniknąć regresji). Domyślności czytelnika pozostawia autor nazwiska tych, którzy popadli w powtarzanie swojego wzorca i odcinanie kuponów. Warto uściślić, że mówiąc o słabej kondycji starszych autorów, ma na myśli raczej scenarzystów niż rysowników, ale sam Trondheim uważa się głównie za opowiadacza, który ze swoim rysunkiem robi tylko "tyle, ile potrafi".

Dość przygnębiający staje się komiks w momencie, kiedy narrator stara się przybliżyć genezę komiksowych twórców, których uważa (zaznaczam, że nie tak dosłownie, jak tutaj to opisuję) za ludzi dość samotnych, niedojrzałych i niezdolnych do stworzenia więzi międzyludzkich w rzeczywistym świecie, co rzekomo popycha ich w stronę tworzenia swoich własnych światów, w których przy użyciu wyobraźni mogą sami decydować o wszystkim. Ostrzega przed niebezpieczeństwem, jakie może grozić za takie zatopienie się w świecie własnej produkcji i trudności w rezygnacji z pełnej kontroli nad końcowym produktem (przytacza anegdoty o trudności współpracy komiksiarzy z filmowcami). Oczywiście te argumenty należy traktować z lekkim przymrużeniem oka, ale sam fakt, że powstały one w głowie jednego z wybitniejszych przedstawicieli gatunku o czymś nam mówi...

Wiąże się z tym jeszcze jedno niebezpieczeństwo - wypalenie twórcze jako rezultat dojrzewania, nie artystycznego, ale zwyczajnie ludzkiego. Autor, który odnalazł sobie swoje miejsce na świecie nie ma już tej pierwotnej potrzeby zanurzania się w wymyślonych krajobrazach, kreowania wyobrażeń za cenę samoizalacji i w tej właśnie kategorii artystów Trondhaim chciałby widzieć siebie.

Jego rozmowy z młodszymi autorami niewiele wnoszą do dyskursu, ponieważ autor "na dorobku" nie myśli o wypaleniu, ale o czekającej go chwale, natomiast zwierzenia starszych kolegów (dodajmy - tych z najwyższej półki) zdradzają te same wątpliwości, które targają młodymi artystami ("W jakim pójść kierunku? Czego jeszcze się nauczyć?"). Skoro ani młodość, ani doświadczenie nie przynoszą oczekiwanych odpowiedzi, autor coraz głębiej pogrąża się w swoich mrocznych rozmyślaniach.

Być może najbardziej widoczne jest to w jego rozmowach z Lapinotem, jedynym komiksowym bohaterem, który jest tu traktowany w sposób podmiotowy, tak jakby autor przekazał mu cząstkę własnej duszy, a następnie poświęcił ją na ołtarzu artystycznego rozwoju, ale bardzo źle się z tym czuł. Nie jest to zapewne tajemnicą, że komiksiarze przywiązują się do swoich postaci, i kiedy zaczynają odczuwać niepokój samopowtórzeń, muszą podjąć bardzo bolesną decyzję - "zabić" swojego bohatera, czy ciągnąć tasiemcowe przygody przy spadających nakładach aż do osiągnięcie poziomu zażenowania (czy tylko mi przychodzi tu na myśl Dave Sim? To nazwisko nie pada w komiksie).

Graficznie album jest bardzo przystępny, rysownik może mówić, co chce, dla mnie jego kreska jest prawie magiczna, wystarczy spojrzeć na wplatane gdzie niegdzie krajobrazy, maszyny, architekturę, zwierzęta - to wszystko sprawia Trondheimowi niesamowitą radość rysowania, a trzeba przyznać, tematyka nie daje wielu pretekstów do szarż na niwie graficznej.

Pod względem formy, komiks jest wzbogacony emailami, jakie autor wymieniał z innymi rysownikami i scenarzystami, przytoczonymi dosłownie, zapewne aby uniknąć zarzutów o przekręcenie intencji ich autorów w tym delikatnym temacie, szczególnie że wiele spostrzeżeń dotyczy konkretnych nazwisk, przeważnie nieżyjących już twórców. Temat, mimo prostej formy został dość poważnie potraktowany i ukazany z wielu perspektyw, przy czym ukazuje on raczej poszukiwania narratora niż stara się udowodnić narzuconą z góry tezę. To wszystko sprawia, że czyta się to przyjemnie, na tyle, na ile posępna tematyka pozwala.

Czy autor znajdzie jakieś krzepiące podsumowanie? Nie będę zdradzał, ale proszę samemu przeczytać. Myślę, że warto, a nawet bardzo warto.

Arek Królak

"Desoeuvre Essai"
Scenarisuz i rysunki: Lewis Trondheim
Wydawca: L'Association
Data publikacji: Luty 2005
Cena: 12?
Liczba stron: 80