Z wykształcenia jestem drukarzem.

 

KZ: Poza pobieżnymi informacjami o Pańskim pochodzeniu z Wieliczki oraz edukacji w krakowskim liceum plastycznym niemal nic o Panu nie wiadomo. Mógłby Pan przybliżyć nam swoją osobę?

Jacek Widor (JW): Jak widać, wiadomo jeszcze mniej, ponieważ nigdy nie uczęszczałem do żadnej szkoły plastycznej, z wykształcenia jestem technikiem poligrafem. Jak przystało na człowieka o zainteresowaniach historycznych, reprezentuję specjalność obecnie już wymarłą; w pierwszej w życiu pracy byłem maszynistą maszyn typograficznych. Przez przypadek urodziłem się w Krakowie w roku 1965 i tutaj mieszkam przez całe dorosłe życie, ale rzeczywiście, większość dzieciństwa spędziłem w Wieliczce, w ostatnich latach, kiedy nie tylko administracyjnie, ale i faktycznie była osobnym miastem, a nie przedmieściem Krakowa.

KZ: Kiedy po raz pierwszy zetknął się Pan z komiksami? Jakie to były tytuły?

JW: Na pewno miałem już w wieku kilku lat w rękach "Świat Młodych" z Tytusem i "Ostatnim Mohikaninem" Tibora Horvatha, pamiętam też "Gucia i Cezara" rysowanego przez Butenkę i komiksopodobne adaptacje książek przygodowych z rysunkami Wilkonia w "Świerszczyku". Miałem też komiksową wersję "Czterech pancernych" rysowaną przez Kobylińskiego i "Kapitana Klossa" ale odsprzedałem je komuś dawno temu, podobnie jak "Relaxy", czego trochę żałuję.

Najstarszym komiksem, jaki posiadam w swojej bibliotece jest I księga "Tytusa, Romka i A'Tomka", którą mama kupiła mi na pocieszenie po rwaniu zęba, gdy miałem siedem lat. Przez długie lata fascynowałem się tym komiksem, a główny bohater, podobnie jak ja, usilnie, choć z różnym efektem, pracujący nad swoim uczłowieczeniem, jest mi szczególnie bliski.

KZ: Jak wyglądały Pańskie pierwsze próby na polu realizacji komiksów?

JW: Ponieważ w owej zamierzchłej epoce nie było możliwości rejestrowania filmów z telewizji, namiętnie rysowałem komiksowe wersje dobranocek i innych filmów, rozrysowane na około dwadzieścia rysunków (kartka kartonu obustronnie). Niektórym przerabiałem trochę fabułę według własnego gustu. Wszystkie przepadły dawno temu przy przeprowadzce. Właściwie zawsze patrzyłem na komiks jako na namiastkę filmu możliwą do wykonania chałupniczymi metodami. W podstawówce narysowałem dwie części westernowego komiksu "Opowieści Wuja Sama", które w nakładzie dwudziestu kilku egzemplarzy odbitych na powielaczu rozprowadziłem między kolegami i planowałem dalsze części. Mam jeszcze oryginały, ale ze względu na jakość rysunku nie nadają się zupełnie do poważnego druku, były też dość infantylne. Moim oficjalnym debiutem nie był jednak "Metacom", ale pięć plansz do tekstu pani Heleny Urłaub: "Goście ze Smoczej Planety", które ukazały się w dodatku na Dzień Dziecka do "Gazety Krakowskiej" w 1986 r. W następnych odcinkach i w wydaniu zeszytowym skorzystano jednak z innego ilustratora.

KZ: W Pańskiej stylistyce trudno dopatrzyć się jakichkolwiek inspiracji, pomimo, że na ubogim PRLowskim rynku komiksowym westernów było całkiem sporo (np. komiksy Węgrów - m.in. Tibora Cs. Horvartha). Pan jednak zdecydował się na kompletnie różną, chciałoby się rzec "drzeworytniczą" konwencję. Mimo wszystko czy mógłby Pan wskazać swych ilustracyjnych mistrzów?

JW: Pańska konkluzja mocno mnie zaskoczyła, mogę bowiem podać całkiem konkretną inspirację "Metacoma", był nią bowiem "Wheeling" Hugo Pratta, wielkie tomisko wydane w Genui w 1972r., które zakupiłem w 1981 roku w antykwariacie na rogu Sławkowskiej i Solskiego, dziś ponownie św. Tomasza. Było to jedno z niewielu miejsc, gdzie można było znaleźć albumowe wydania zachodnich komiksów w językach romańskich, co mnie szczególnie interesowało, gdyż próbowałem się uczyć włoskiego. Wtedy, gdy pasjonowałem się komiksem, kontakt ze światową produkcją był mocno ograniczony, a przed trzydziestką, gdy już dostęp był łatwiejszy, fascynacja tym medium już mocno zelżała. Podoba mi się kreska Paula Gillona, "Mac lo straniero" rysowany przez Tacconiego, z Polaków oczywiście Rosiński, ale także Wróblewski, którego kreska wydawała mi się najbliższa, w czasach młodości. W niezrealizowanych, humorystycznych komiksach, o których niżej, styl rysunku miał być zbliżony do konwencji Christy, ale nieco bardziej "drapieżny". Zawsze miałem tendencję do rysowania ostrym konturem, ale raczej nie starałem się nikogo bezpośrednio naśladować.

KZ: Jak wyglądały kulisy Pańskiej współpracy ze "Światem Młodych"? Jak to się stało, że Pański komiks trafił na łamy tej pamiętnej gazety, a przy okazji w jakim wieku był Pan w trakcie realizacji "Metacoma" (czyli pomiędzy majem, a listopadem 1986 roku)?

JW: Już pod koniec nauki w Technikum dla Pracujących miałem pewność, że nie jest to zawód który chciałbym wykonywać przez długie lata. Ponieważ wychowywano mnie na maminsynka i ofermę, nie miałem właściwie żadnych umiejętności w innym zawodzie, a równocześnie byłem wtedy w domu już jedynym młodym i w miarę zdrowym człowiekiem pomiędzy ciężko chorymi starcami. Piszę "w miarę", ponieważ właśnie ze względów zdrowotnych nie zakwalifikowano mnie do służby wojskowej, co boleśnie ugodziło moje militarystyczne męskie ego, choć w efekcie było dla mnie korzystne. Ze wspomnianych względów rodzinnych emigracja "za chlebem" nie wchodziła w rachubę. W akcie desperacji, żeby coś zmienić w swoim życiu, wprosiłem się do redakcji "Gazety Krakowskiej", która wydawała okazjonalne dodatki dla dzieci, a była właśnie połowa maja. Załapałem się więc do narysowania "Gości ze Smoczej Planety". Uskrzydlony sukcesem zabrałem się wkrótce potem do "Metacoma", ukończywszy dopiero co lekturę "Wielkich wodzów Indian" Pieroniego. Ponieważ jedynymi wydawnictwami regularnie drukującymi komiksy, o których wiedziałem, były KAW i "Świat Młodych" udałem się bez zapowiedzi do Warszawy z kilkoma planszami "Metacoma", egzemplarzem okazowym "Gości ze Smoczej Planety", kilkoma numerami gazetki szkolnej, którą ilustrowałem i plikiem różnych rysunków w stylu komiksowym. W redakcji "ŚM" okazało się, że jeden ze stałych współpracowników poważnie zachorował i nie mógł w terminie dostarczyć następnej serii, która powinna wystartować za trzy tygodnie, a redakcja nie dysponuje żadnym innym gotowym materiałem. Ponieważ scenariusz "Metacoma" istniał jedynie w postaci luźnych szkiców i nabazgranych notatek, nie brałem go nawet ze sobą, tylko zreferowałem ustnie treść mojego dzieła. Pani redaktor bohatersko podjęła decyzję dopuszczenia do druku tego komiksu, żądając tylko stanowczo poprawienia charakteru pisma w dymkach i zgłosiła kilka uwag technicznych, na następnym spotkaniu pokazałem kolejne plansze i poprawione pierwsze, i podpisaliśmy umowę. W momencie startu 1. XI 1986 roku komiks był gotowy mniej więcej w połowie. Ponieważ nie istniał żaden ustalony scenariusz, mogłem wprowadzać zmiany na bieżąco, w trakcie rysowania, o czym nikt poza mną nie wiedział. Ostatnią planszę narysowałem na tydzień przed drukiem.

KZ: Co spowodowało, że zdecydował się Pan podjąć temat "wojny króla Filipa" jak zwykli określać angielscy koloniści wodza Wampanoagów? Czyżby osobista fascynacja tym okresem historycznym? A przy okazji, z jakich materiałów (źródła, opracowania, ikonografia) korzystał Pan przy tworzeniu "Metacoma"?

JW: Od piątego roku życia, gdy zobaczyłem w telewizji "Winnetou", pierwszy film fabularny, jaki pamiętam, zafascynowały mnie dzieje Ameryki i jej mieszkańców; wychowałem się zresztą na westernach i książkach Karola Maya, dużo lepszego literacko i merytorycznie Wiesława Wernica, Alfreda Szklarskiego, Arkadego Fiedlera. Western w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych był szalenie popularny, całkiem przeciwnie niż obecnie. Tematy indiańskie były stale obecne w "Świecie Młodych" czy "Płomyczku", z tym że były to teksty w ogromnej większości skierowane do młodzieży, idealizujące Indian i pomijające wiele drażliwych spraw. Teraz patrzę na inne kultury z większym dystansem. Od dziecka interesowała mnie historia i trudno byłoby mi wskazać jakiś szczególnie ulubiony okres. Na pewno jednak zderzenie dwóch różnych cywilizacji jest sprawą szczególnie dramatyczną, szalenie ciekawą dla postronnego obserwatora, bo dla samych uczestników niekoniecznie. Dlatego cały okres kolonializmu jest dla mnie może rzeczywiście nieco ciekawszy niż inne, podobnie jak np. upadek cesarstwa rzymskiego i początek średniowiecza. Ponieważ Polska nie brała udziału w podbojach kolonialnych mogę na szczęście zagłębiać się w te tematy patrzeć z pewnym dystansem. Pracując nad "Metacomem" korzystałem przede wszystkim z książek: "Wielcy wodzowie Indian" Piero Pieroniego i "Indianie na wojennej ścieżce" Miroslava Stingla. Do tego uzupełniająco z różnych artykułów w prasie, głównie w samym "Świecie Młodych" z wcześniejszych lat. Jak wspomniałem, inspiracją był dla mnie "Wheeling" Pratta; pomyślałem sobie, że dobrze byłoby sięgnąć poza opatrzony wiek XIX a temat wcześniejszych wojen indiańskich poza dość nudnymi książkami Coopera i ich adaptacjami jest bardzo rzadko poruszany. Nawiasem mówiąc, powstały kilka lat później "Ostatni Mohikanin" jest moim ulubionym filmem. Opracowania obcojęzyczne, poza enerdowskimi były wówczas bardzo trudno dostępne, tym bardziej, że przyznaję, brak mi cierpliwości do nauki języków obcych.

KZ: Czy "Metacom" z założenia miał zaistnieć w formule czarnobiałej, czy też planował Pan nałożenie koloru?

JW: Właśnie w tym rzecz, że z wykształcenia jestem drukarzem i wtedy jeszcze jako drukarz pracowałem. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że w ówczesnych warunkach prawdopodobieństwo wydrukowania takich kolorów, jakie nałożę na oryginale, jest bliskie zeru, będzie to tylko strata czasu i energii, wybrałem więc prostszą opcję. Zresztą kolor kreski w "Świecie Młodych" i tak trudno nazwać czarnym, a kreska na oryginałach jest subtelniejsza.

KZ: Czy spotkał się Pan z zarzutami w kwestii zbyt dalece posuniętego naturalizmu pańskiego komiksu? Niektóre sceny - np. zdobycie wioski Narragansetów - pełne są realistycznie ukazanego okrucieństwa. Tymczasem "Świat Młodych" był gazetą harcerską, przeznaczoną raczej dla młodszych czytelników... Czy cenzura nie zgłaszała obiekcji?

JW: Jak już napisałem, przedsięwzięcie było totalną improwizacją więc nie roztrząsano zbytnio tych kwestii, zostałem tylko uprzedzony, że w przypadku ewentualnej dalszej współpracy najpierw muszę przedstawić scenariusz do akceptacji i będzie on traktowany bardziej krytycznie, co zresztą nastąpiło; zasugerowano mi "lżejsze" traktowanie tematów. O ile wiem, jedyny list do redakcji, dotyczący tego komiksu, krytykował jego okrucieństwo, ale samego listu nie widziałem.

KZ: Wiadomo co stało się z oryginalnymi planszami "Metacoma"?

JW:
Mam je u siebie w domu.

KZ: Czy któreś z ówczesnych wydawnictw (np. KAW lub MAW) oferowało Panu albumową edycję Pańskiego komiksu?

JW: Nie, nigdy nie otrzymałem takiej propozycji.

KZ: Czy miał Pan w planach dalsze projekty komiksowe?

JW:
Tak. Napisałem nawet kilka scenariuszy "po Bożemu" na maszynie, z didaskaliami i szkicami plansz w formacie A4; żaden nie został przyjęty do druku. Były rzeczywiście słabe i kiedy przeglądałem je parę lat temu stwierdziłem, że gdybym był wydawcą, też bym je odrzucił.

KZ: Zapowiadał się Pan na znakomitego twórcę i to zarówno pod względem tworzenia scenariusza, jak też od strony graficznej. Jak to się stało, że Jacek Widor dał się poznać tylko jednym, choć niewątpliwie pamiętnym komiksem?

JW: Może Pan nie pamięta, ale na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zainteresowanie wydawców tą formą było niewielkie. Christa, Wróblewski, Chmielewski, Rosiński, Baranowski, Raczkiewicz, Horvath zapełniali rynek w jakichś 90-ciu procentach. Byli bardzo dobrzy i sprawdzeni, trudno się było przebić, a ja musiałem się jeszcze dużo nauczyć. Na odrzucone projekty poświęciłem większość wolnego czasu przez kilkanaście miesięcy, bardzo mało zarabiając, odrabiałem wtedy służbę wojskową w szpitalu za żołd, który wystarczył na tygodniowe utrzymanie. Obłożnie chorzy dziadkowie wymagali ciągłej opieki.

Domownicy, wytresowani w PRL-u, panicznie bali się jakiegokolwiek inwestowania, trzymając wszystkie oszczędności, regularnie niwelowane przez inflację w PKO, a w końcu reforma Balcerowicza skasowała nam resztę oszczędności. Wydawnictwa, m.in. KAW, padały. Nie mogłem sobie pozwolić na poświęcanie takiej ilości czasu i energii na niepewny i niski zarobek. Istotnym momentem w moim życiu było poznanie słynnego w latach osiemdziesiątych filmowca-amatora Józefa Kłyka, twórcy m.in. pełnometrażowego westernu "Człowiek znikąd". Zaimponowała mi jego wytrwałość w realizacji własnych marzeń, postanowiłem więc, że nie powrócę do drukarni ale zajmę się jakąś formą rzemiosła artystycznego. Po służbie w szpitalu znalazłem pracę butafora, czyli modelatora teatralnego w Teatrze Starym, na etacie pomocnika stolarza zresztą, a prywatnie zajmowałem się pamiątkarstwem. Po zniesieniu wiz przez większość państw europejskich zaczął się normalny ruch turystyczny, przybywało więcej cudzoziemców niż kiedyś. Mogłem się więc wyżywać artystycznie w rękodziele, przy niezbyt wysokich, ale pewnych, stałych i szybkich dochodach.

KZ: Czy podejmował Pan swych sił także w innych odmianach plastyki - np. animacji? Analogicznie w kwestii scenariuszy.

JW: Przede wszystkim! W roku 1990 Studio Filmów Animowanych ogłosiło nabór chętnych do zawodu animatora, przy czym warunkiem był tylko test z rysunku, a nie wykształcenie plastyczne. Na trzymiesięczny kurs przyjmowano naprawdę ludzi z ulicy, jeśli tylko mieli predyspozycje. Część ludzi stanowili licealiści i studenci szkół plastycznych, część (większą!) niespełnieni artyści amatorzy, różnych zawodów. Najstarszy, czterdziestoczteroletni kreślarz Adam Grzywacz, okazał się sprawnym animatorem, potrafiącym rysować po 12 godzin dziennie przez 7 dni w tygodniu. Później pracował dla "Orange'u" w Bielsku. Wtedy też poznałem panie Barbarę Wierzchowską, Małgorzatę Cieślak, Agatę Fuks, które w końcu dały sobie spokój z animacją i są teraz ilustratorkami książek dla dzieci, oczywiście, jak to w Polsce, niedocenianymi. Aleksandra Sobka, który wiele lat później został drugim reżyserem "Tryptyku rzymskiego", Kajetana Czarneckiego, który jest jednym z czołowych grafików TVN. Spełniło się to, co zapowiedziałem rodzinie mając 6 lat: będę robił filmy rysunkowe!

Wystartowaliśmy z wielkim hukiem, ponieważ od razu pierwszą produkcją był film pełnometrażowy "Lisiczka". Oprócz głównego animatora, Romana Gądka, wszyscy animatorzy byli debiutantami! Niestety, w filmie to dobrze widać... Potem były jeszcze następne produkcje, głównie podzlecenia dla producentów zagranicznych, albo koprodukcje z mniejszymi firmami z Zachodu. Niestety, kierownictwo studia przywykłe do dłubania artystycznych filmów autorskich nie umiało przestawić się skutecznie na produkcję komercyjną na wysokim poziomie. Moim zdaniem najciekawsze i najlepsze były filmy Antoniszczaka: "Miki Mol i straszne Płaszczydło" i "Bajki zza okna", większość innych produkcji była nietrafiona. SFA, tak, jak i inne studia w Polsce zreorganizowało się na sposób zachodni, likwidując etaty i przeszło na formę zatrudnienia na umowę o dzieło. Ze względu na ówczesne przepisy nie mogłem bez studiów artystycznych funkcjonować jako twórca (nota bene w spisie zawodów w Urzędzie Pracy nie było pozycji "animator filmowy") i zarejestrowałem działalność gospodarczą. Skutkiem tej decyzji, dzięki ZUSowi i Urzędowi Skarbowemu ponownie po czterech latach od reformy Balcerowicza stanąłem na krawędzi ruiny finansowej.

Przez następne dziesięciolecie pracowałem jako wolny strzelec dla różnych studiów filmowych, coraz rzadziej i za coraz mniejsze pieniądze, w przerwach zajmując się dekorowaniem witryn, malowaniem mieszkań, handlem używanymi książkami, kopiowaniem obrazów, ilustracjami dla efemerycznych wydawnictw i jeszcze jakimś innymi rzeczami, których już wszystkich nie pamiętam. Generalnie ujmując sprawę, moja, jak i większości kolegów, droga w zawodzie animatora filmów rysunkowych nie była wznoszeniem się od rzemiosła ku sztuce, ale staczaniem się od rzemiosła ku wyrobnictwu. Trzeba jeszcze wziąć pod uwagę, że prosty film, możliwy do wykonania na domowym komputerze, który da się rozpowszechniać poprzez internet to zjawisko istniejące dopiero od kilku lat. Jeszcze dekadę temu wykonanie nawet krótkometrażowego, ale rozbudowanego plastycznie filmu wymagało pracy grupy ludzi, albo wielomiesięcznej, żmudnej pracy, nieproporcjonalnej do ewentualnych zysków, czyli w praktyce hobbistycznej. Rysowaliśmy ołówkami na półprzeźroczystym, perforowanym papierze, zakładanym na listwę z 3 metalowymi bolcami, które stabilizowały położenie kartek. Po podświetleniu pulpitu widać wtedy rysunki na kolejnych arkuszach i można rysować międzyfazy. System jest jeszcze stosowany, nie tylko w Polsce, tyle że obecnie rysunki się skanuje i podaje dalszej obróbce w komputerze. Coraz częściej po prostu rysuje się na tablecie, mając od razu zestaw rysunków do obróbki na twardym dysku i ja oczywiście stosuję tylko tę metodę, jeśli zdarza mi się coś animować. Gdy zaczynałem, kopiowało się jeszcze rysunki animacji na przeźroczyste folie i malowało farbkami z "lewej", co było jeszcze bardziej pracochłonne niż sama animacja. Teraz efekt osiąga się w komputerze. Oczywiście cały czas pisze o animacji klasycznej, 2D mówiąc językiem współczesnym, nigdy nie zajmowałem się 3D. Pierwszym studiem w Polsce, które przeszło całkowicie na komputerowe 2D był krakowski Luka Film, z którym byłem przez kilka lat związany. Informacji o nim wiele Pan nie znajdzie, bo prawie wszystkie studia w Polsce robią tylko podzlecenia dla firm Zachodnich i nawet nie dbają, o to by w napisach końcowych filmu było to zaznaczone. Film Factory rękami polskimi i gastarbeiterów zza Buga zrobiła pół filmu "Rudolf-Czerwononosy Renifer", ale w napisach końcowych przeczyta się tylko kilkaset nazwisk Tajwańczyków, którzy wykonali drugą połowę roboty. Niestety ogólnie, choć z wyjątkami, u nas animator pracuje niesystematycznie, za małe pieniądze i anonimowo, toteż w ostatniej dekadzie ludzie wykruszyli się z zawodu. Ja też w ostatnich trzech latach niewiele już miałem do czynienia z animacją, Nawet o "Włatcach Móch" dowiedziałem się w drugim sezonie. Ale jeśli "Generał Italia" zdobywa sobie popularność, to człowiekowi właściwie odechciewa się przykładać do robienia czegoś na wysokim poziomie... Praktycznie do niedawna jedynym producentem i twórcą filmowym, który miał odwagę realizować własne pomysły był Leszek Gałysz. "Odwróconą Górę" osobiście uważam za najlepszy polski film animowany zrobiony w ostatnich kilkunastu latach. Jeżeli chodzi o ekranizacje polskich komiksów, to jeszcze w 1992 rok w ówczesnym Hanna Barbera Poland Grzegorz Hanzlik, obecny właściciel bielskiego "Orange'u" przygotowywał pełnometrażową ekranizację "Kajka i Kokosza", ale z nieznanych mi przyczyn produkcja nie została podjęta. Miała to być dość wierna adaptacja komiksu, natomiast o obecnej przymiarce do produkcji 3D wiem tylko tyle, ile jest zamieszczone w internecie.

Tak w końcu, w efekcie trzymania się deficytowego zawodu animatora klasycznego, zagrożony odcięciem prądu i gazu wylądowałem w postprodukcji serialu "W-11", co pozwala mi zarobić na życie, ale w pewnym sensie oznacza zaczynanie może nie od zera, ale z bardzo niskiego szczebla. Sęk w tym, że zarówno od strony systemu produkcji, jak i środowisk twórców film rysunkowy i aktorski mają ze sobą niewiele wspólnego, choć ze względu na komputeryzację sytuacja się stopniowo ujednolica. Nawiasem mówiąc, istniał projekt przerobienia jednej z produkcji TVN na serię komiksów, ale wyższe instancje nie podjęły takiego ryzyka, zatem o mały włos dwa lata temu nie pojawiłbym się znowu jako współtwórca nowego komiksu. Po trwającej ze sporymi przerwami kilkanaście lat przygodzie z filmem w Polsce nasuwa się gorzka konkluzja, że skoro chciałem pracować w prawdziwym przemyśle filmowym, należało emigrować... Łudziłem się jeszcze w pewnym momencie, że uda się przejść z animacji do filmu fabularnego o większych ambicjach niż opera mydlana, ale w Polsce zupełnie nie widzę w tej chwili klimatu na robienie seriali choćby na poziomie "Przygód Pana Michała" czy "Czarnych chmur", bo o realizacji ambitniejszych projektów można sobie poczytać w "Projekcie Victoria" na historycy.org.pl. Ja już niestety mam taką manię, że jeśli nie mogę pracować przy filmach animowanych , chciałbym współuczestniczyć w tworzeniu filmów "historycznych", czy 'kostiumowych', ale takich u na się praktycznie nie robi. Właściwie wśród sztuk wizualnych aktualnie tylko gry komputerowe i właśnie komiks dają pole do popisu w tematyce historycznej.

Wśród potencjalnych i rzeczywistych producentów polskiego filmu animowanego przełomu stuleci, przynajmniej do niedawna, widzę przemieszane obawę przed ryzykiem finansowym, a więc zabieganie o magiczny "pakiet" z Ministerstwa Kultury, myślenie inżynierem Mamoniem: "ja lubię te filmy, które już widziałem" i trochę, ale dużo słabiej niż wśród twórców dokumentalnych i fabularnych wpływ tresury umysłowej tego nurtu, którego symbolem i siła przewodnia była "gejzeta aborcza", która wśród filmowców tego ostatniego rodzaju panuje niepodzielnie.

Wziąłem też udział w realizacji filmu "Tytus, Romek i A'Tomek wśród złodziei marzeń"; w pewnym sensie powróciłem na chwilę do źródeł swojej twórczości. Efekt był kontrowersyjny. Na pewno film zrealizowano przynajmniej o dziesięć lat za późno, akcja nie miała wiele wspólnego z oryginałem, co zdecydowanie nie wyszło filmowi na dobre. Z drugiej strony, moim osobistym zdaniem, krytycy, którzy ten film całkowicie zdeprecjonowali, spodziewali się animacji dla dorosłych, a nie dla dzieci. Tym samym ocenili film według własnych oczekiwań i gustów, w gruncie rzeczy zblazowanych półinteligentów. Prace przy filmie wspominam bardzo dobrze, pomimo że przez niedopatrzenie moje nazwisko pominięto w napisach końcowych.

Jeszcze jeden epizod. W 1993 roku przygotowałem cykl karykatur bohaterów "Ogniem i Mieczem" na konkurs zorganizowany przez niedoszłych producentów filmu. Należało przesłać wykonane dowolną techniką prace związane tematycznie z książką, a laureaci konkursu mieli wziąć udział w kampanii reklamowej planowanej produkcji. Konkurs cieszył się nadzwyczajnym powodzeniem, przysłano kilkaset prac - rysunki, obrazy, komiksy, gobeliny, makatki i jeszcze inne - wiele naprawdę bardzo ciekawych. Przyznano aż sześć pierwszych miejsc, w tym mojej serii karykatur. Wskutek późniejszych perturbacji z produkcją filmu wszystko skończyło się uściskiem ręki Jerzego Hoffmana, wręczeniem reprintu "Trylogii", który sprzedałem na pokrycie kosztów przejazdu do Warszawy i z powrotem oraz kasety VHS z "Panem Wołodyjowskim" i "Potopem". Zaprzątnięty innymi sprawami nie pilnowałem produkcji filmu, ale gdy pod jej koniec spotkałem się z panem Michalukiem (prawdopodobnie z osobą zaangażowaną w produkcje filmu - przyp. "KZ") stwierdził on, zresztą zgodnie z prawdą, że nie miał nic wspólnego z konkursem i nie wie, co stało się z pracami uczestników. Co więcej, byłem jedyną osobą spośród nich, która przypomniała się przy okazji produkcji filmu. Co stało się z oryginałami, nie wiem; nie zostały na pewno wykorzystane przy realizacji filmu.

KZ: Czy często zdarza się Panu być rozpoznawalnym jako twórca "Metacoma"? W końcu "Świat Młodych" docierał do setek tysięcy dzieciaków, obecnie nobliwych panów po trzydziestce. Pańskie nazwisko niejednemu zachowało się w pamięci; stąd reakcje na Pański komiks same w sobie są interesujące.

JW: Jest dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem, że ludzie jeszcze ten komiks pamiętają.

KZ: Czy jest szansa na reedycje "Metacoma" w formie albumu? W końcu obecnie to niemal niedostępny klasyk.

JW: Nikt mi tego nie proponował. Dobrze jest jednak móc sprzedać ten sam towar po raz drugi. Jakieś dwa lata temu pomyślałem, że można by go komuś zaoferować, ale z tej wersji nie jestem zadowolony. Nie mogłem się jednak zabrać do przeróbek, wolałbym zrobić coś nowego.

KZ: Gdyby pojawiła się taka możliwość czy dokonałby Pan zmian w "Metacomie"?

JW: Jeżeli miałby to być niewielki nakład za symboliczną zapłatę, to zostawiłbym go w bez poprawek, które w końcu wymagają sporego nakładu pracy. Jeśli jednak miałoby to być wydanie "reprezentacyjne", to zdecydowanie przerobiłbym ten komiks. Niektóre plansze zaliczam nadal do najlepszych rzeczy, jakie w całym życiu narysowałem, ale niektórych mi wstyd. Dowiedziałem się też paru rzeczy o wydarzeniach tej epoki, których wówczas nie znałem, a komiks w założeniu miał być paradokumentalny. Jest też przeładowany tekstem. Należałoby go zdecydowanie "rozgęścić", w sumie dodać kilkanaście stron, właśnie zresztą "niewojennych", co wyszłoby mu na dobre.

KZ: Którą technikę plastyczną preferuję Pan najbardziej?

JW: Zdecydowaną prostą kreskę, nawet nie zastanawiam się nad kolorami, choć czasami maluję też obrazy albo kopiuję pastele. Może dlatego też animacja klasyczna bardzo mi odpowiadała. "Metacom" był rysowany piórkiem, czarnym tuszem na kredowanym papierze, jasne cienie szarfowałem, a ciemne wydrapywałem żyletką z czerni, stąd pewnie skojarzenia z drzeworytem. Epoka komputeryzacji wymusiła na mnie posługiwanie się tabletem i teraz już prawie wszystko (czyli niewiele) robię w Fotoszopie.

KZ: Czy zdarza się Panu podczytywać współcześnie publikowane komiksy? Jeżeli tak czy dostrzega Pan jakieś szczególnie interesujące zjawiska w ramach tego gatunku?

JW: Szczerze mówiąc, rzadko i dość przypadkowo. Kilka dni temu nabyłem cztery części "Mureny", ale jeszcze nie zdążyłem przeczytać. Najbardziej ciekawi mnie zacieranie się granic pomiędzy komiksem, filmem animowanym, aktorskim i grą komputerową; tworzy się jakaś wyższa kategoria opowieści wizualnej, która może być jednak niebezpieczna dla odnajdywania się słabszych psychicznie jednostek w realnym świecie. Cechy odrębne dla każdej z tych form coraz częściej się przenikają. Nie jestem natomiast zwolennikiem przerabiania klasycznych komiksów na filmy aktorskie. Aktorskich, obrabianych w 3D wersji "Asteriksa" i "Lucky Luke'a" nie byłem w stanie oglądać dłużej niż kilka minut. Dosłowność wizualna prymitywizuje zupełnie humor oryginałów.

KZ: Istnieje chociażby cień szansy, że pewnego dnia ujrzymy kolejne Pańskie komiksy? Ma Pan jakieś plany na tym polu?

JW: Cień jest bardzo wyraźny, bowiem dłubię właśnie w chwilach wolnych od zwykłej pracy komiks o Powstaniu Warszawskim. Miał być zrobiony na zeszłoroczny konkurs ogłoszony przez Muzeum Powstania Warszawskiego, ale pomysł rozrósł się do takich rozmiarów, że nie mógł spełnić warunku konkursowego - 8 stron. Niestety, przeceniłem własną wiedzę i zdolności. Wychodząc z założenia, że zrobię "fabularyzowany dokument" przyjąłem bardzo realistyczną konwencje wizualną. Dopiero w trakcie pracy zdałem sobie sprawę z ogromu własnej niewiedzy na ten temat. Bardzo słabo orientuję się w wyglądzie przedwojennej i okupacyjnej Warszawy, nie mam zdjęć wielu autentycznych postaci, które muszą się w tej historii pojawić. Wiele relacji jest sprzecznych, jak zawsze. W ostatnim roku dowiedziałem się o powstaniu więcej niż przez całe wcześniejsze życie. Na szczęście nie obowiązuje mnie ścisła rzetelność historyka, ale prawda jest ciekawsza od mitów i zdecydowanie nie chcę nadużywać licentia poetica. Porównując znowu z filmem, bardzo chcę, by była to "Tora! Tora! Tora!" a nie "Pearl Harbour". Przyznaję ze wstydem, że wieloletnia animacja wypaczyła mi kreskę i dopiero nabieram ponownej wprawy w rysunku realistycznym. Będę mógł przedstawić tę ponad czterdziesto stronnicową historię, jak sądzę, na przełomie obecnego i przyszłego roku. Myślę poważnie o powrocie do komiksu i mam już następne pomysły, ale najpierw zobaczymy jak skończy się sprawa z tym, o którym pisałem.

KZ:
Bardzo dziękujemy za rozmowę.

Pytania zadał Przemysław Mazur