"Oglądając "Immortal" dosłownie umarłem z nudów"
- rozmowa z Marcinem Rusteckim cz.2


KZ:
W maju 1992 roku wyszliście Państwo z bardzo ciekawą inicjatywą; ogłoszono mianowicie konkurs na polskiego superbohatera. Zamieszczone na stronach klubowych przykładowe prace konkursowe prezentowały się zachęcająco. Nic w tym zresztą dziwnego, bowiem komiksy nadesłali także profesjonaliści. Wypadło zatem opublikować najlepsze z nich w formie podsumowującej mini-antologii - oczywiście w ówczesnym wymiarze tego słowa (52 stronicowy zeszyt).

Marcin Rustecki (MR): Nawet nie wiem skąd wypłynął ów pomysł. Odzew czytelników przerósł wszelkie, najśmielsze oczekiwania. Ku naszemu zaskoczeniu napłynęły do nas setki, może tysiące prac. Całość nie do przerobienia - jakieś pięć worów pocztowych.. Wygrał wówczas (chyba) Jacek Michalski (znany z autorskiego "Roya" oraz komiksów zamieszczanych w magazynie "Awantura"); przysłał naprawdę fajną historię, znakomicie zrealizowaną, spójną od początku do końca. Oprócz tego było mnóstwo prac wręcz dzieciaków, siłą rzeczy prostych w swej formie, choć na swój sposób niewątpliwie pięknych. Stąd specjalnie wprowadziliśmy kilka dodatkowych kategorii nagrodzonych prac (m.in. "za humor", "za kolor"). Publikacja wyboru najciekawszych propozycji nie wchodziła niestety w grę. Na tę okazję musielibyśmy specjalnie zarejestrować nowy tytuł, a tym prezesi, jako "jednostrzałowym" projektem, raczej nie byliby zainteresowani. W każdym razie autentycznie byliśmy w szoku tak znacznym odzewem ze strony czytelników.


woods 72

KZ: Na wiosnę 1994 oraz w kolejnym roku zaprezentowano nam pierwsze opowieści z imprintu "Marvel 2099". Czy planowano coś więcej w tym temacie?

MR: Próbowaliśmy utrzymywać bieżący wgląd w rynek amerykański, stąd próby ukazania polskim czytelnikom imprintów. Akurat "na czasie" był "Marvel 2099", dlatego też ruszyliśmy ów temat. Pokazaliśmy to, co w naszym przekonaniu było warte uwagi: świetnie rozrysowany Spider-Man Ricka Leonardi ("Spider-Man" nr 1/1995), Ghost Rider Chrisa Bachalo ("Mega Marvel" nr 4/1996) i chyba więcej nie planowaliśmy. Ot, po prostu zależało nam na zaprezentowaniu jak najrozleglejszej oferty. Istniał też problem tej natury, że wszystkie filmy kupowaliśmy sami, bez udziału innych fili Semica. Toteż materiały te były po prostu drogie. A i sama inicjatywa "2099" dość prędko popadła w zapomnienie (późnym latem 1996 roku ukazały się ostatnie epizody), podobnie jak swego czasu "New Universe" według pomysłu Jima Shootera (w latach 1986-1989). Zresztą nieubłaganie nadciągał "Chapter Eleven", przed którym to krachem w Marvelu płacono każdą kasę za komiksy, po czym wydawnictwo po prostu splajtowało.

KZ: Nie obawialiście się Państwo publikacji "Lobo: Ostatniego Czarniana"? Komiks ten, delikatnie rzecz ujmując, nie należy do szczególnie ugrzecznionych. A może do redakcji dotarły głosy oburzenia ze strony zniesmaczonych rodziców i babć?

MR: Kompletnie się nie obawialiśmy. Wspomniany tytuł przekładał nasz najlepszy tłumacz - Michał Zdrojewski. Znakomity gość. Byłem pod wrażeniem jego wersji. To właśnie on wymyślił określenie "Ważniak" w stosunku do Lobo, przez co musieliśmy się gęsto tłumaczyć w kontekście Kingpina. Zresztą już na wstępie przywalono się do tytułu: "Dlaczego Czarnian, a nie Czarnianin ?!" - zapytywał zniesmaczony czytelnik. Nie to, żebym się chwalił, niemniej nadmienię, że logo tytułu albumu jest mego autorstwa, podobnie zresztą jak i zamieszczone wewnątrz "świadectwa" głównego bohatera (zdarzyło mi się wykonać mnóstwo takich prac, o których mało kto wie - np. okładka "Supermana" w którym ów bohater poległ - nr 8/1995, czy też "Lobo: Paramilitarne Święta Specjalne", "Nieamerykańscy gladiatorzy" - mój ulubiony epizod z tym bohaterem). Komiks przyjęto bardzo dobrze i stąd wydaliśmy wszystko z Lobo, co tylko się dało. Mówiąc dosadnie, zawsze świetnie się sprzedawał. Zdarzały się co prawda listy osób nieco zniesmaczonych tą stylistyką; szczerze mówiąc ignorowaliśmy je i nie chcę tego zbytnio pamiętać. Przecież to był pastisz. Spójrzmy na wszelkie bajki Disneya, czy Toma i Jerry'ego, jak się walą po łbach. I jak w tym kontekście zdefiniować przemoc? Rzeczywiście, "Punisher: War Zone", gdzie główny bohater oprawiał szlifierką, mówiąc kolokwialnie, ryj jednego gościa na zasadzie mafijnych porachunków, mógł wydawać się dalece drastyczny. Nie zapominajmy jednak o konwencji, jaką rządził się ów tytuł. To samo dotyczy także Lobo.

KZ: Za sprawą nietypowego humoru oraz ekspresywnej kreski Simona Bisleya perypetie Czarniana spotkały się z entuzjastycznym wręcz odbiorem. W następnych latach doczekaliśmy się kolejnych "występów" tej oryginalnej postaci. Czy nie korciło Państwa by sięgnąć także po innych, podobnych w swej formule bohaterów, dajmy na to Demona Etrigana, bądź też (po 1997 roku) "Hitmana"?

MR: Dla mnie "Demon" był rewelacyjnym miesięcznikiem, m.in. ze względu na okładki autorstwa Simona Bisleya, choć od razu zastrzegam, że nie byłem Antychrystem. Cholernie podobała mi się rymowana gadka Etrigana (co zapewne byłoby koszmarem dla ewentualnego tłumacza). Krótko mówiąc, podobnie jak wiele innych serii, ciągle był na przysłowiowym widelcu. W grę jednak wchodziła jeszcze kwestia polityczna. Pamiętajmy, że wówczas całkiem dobrze miał się ZChN (Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe). "Piersi" dostały nieźle w tyłek za kawałek wyśmiewający tę partię. Wydanie zatem serii, w której główny bohater wywodzi się z czeluści piekielnych, kolidowało z ówczesnym modelem poprawności politycznej. Dziś raczej nie miałbym takich skrupułów. Wydawałbym wszystko jak leci.


wolvie 72

KZ: A jak w kwestii wzmiankowanej politycznej poprawności według standardów ZChN przyjęto"Spawna"?

MR: Nie było żadnych głosów oburzenia. Pod tym względem serię przyjęto bez zastrzeżeń.

KZ: Parokrotnie wspominaliście o swym uczestnictwie w zagranicznych konwentach. Z pewnością zdarzyło się Państwu napotkać liczne sławy. Mógłby Pan podzielić się wrażeniami z tych spotkań?

MR: Rzeczywiście. W Europie jest świetnie, ale w San Diego, Chicago, Orlando na Comiconnach czy też imprezach "Wizarda" - to są dopiero jaja! Przy okazji jednej wizyty w San Diego przez trzy dni uczestniczyło tam trzydzieści tysięcy ludzi. Za rok było już pięćdziesiąt tysięcy! Fascynowały mnie zwłaszcza sytuacje, gdy przychodził facet w wieku lat, dajmy na to, sześćdziesięciu, przebrany za jednego z superbohaterów. To samo jego trzydziestokilkuletni syn oraz nastoletni wnuk. Absolutnie cudowne! Zero kompleksów z powodu zainteresowania komiksami. Wszyscy bawili się doskonale! I tamtejsi twórcy, kompletnie wyzbyci bufonady, nie tak naburmuszeni, jak u nas, gdzie po dwóch, dennych epizodach w badziewnym serialiku robi się wielką gwiazdę z trzeciorzędnej aktorki opisując ją do znudzenia w równie debilnych tygodnikach. I ta osoba uważa, że jest gwiazdą! A prawdziwi aktorzy nie postępują w ten sposób. Tak samo jest z twórcami komiksów. Pamiętam spotkanie z Neilem Gaimanem, który spóźnił się, po czym bardzo nas przepraszał! Akurat w tym czasie opublikował książkę "Nigdziebądź", stąd wypadła mu prezentacja w BBC. Stanowisko DC Comics, na którym miał umówioną rozmowę ze mną i z Istvanem - edytorem z Węgier - znajdowało się gdzieś w głębi; chłopak zziajany przebijał się do nas, po czym gęsto tłumaczył się ze spóźnienia. To jest Gwiazda! On nie musi niczego udowadniać. Przy okazji premiery adaptacji filmowej "Spawna" (również na konwencie w San Diego) spotkałem żonę Todda McFarlane'a - Wande (nomen omen niczym połowica Ala Simmonsa). Wyglądało to tak, że wpadła laska w szortach, prześliczna kobieta, po czym oprowadziła mnie po ich stoisku. Stał tam filmowy samochód Spawna; nie zabrakło też aktorów i oczywiście samego Todda McFarlane'a. Następnie poszliśmy na kolacje, podczas której ja, wraz z jeszcze jednym edytorem (zdaje się z Holandii), ot tak gadaliśmy sobie i to wcale nie o licencjach, a o filmie, komiksie, wydawnictwie Image, technologii rysowania etc. Sam film okazał się jak wiadomo kompletnie do bani, choć nie zmienia to faktu, że zarobił dziesiątki milionów dolarów. Zazwyczaj w kontraktach przedstawiciele Image zamieszczali zastrzeżenie, co do wymogów jakości edytorskiej nie ustępującej amerykańskim oryginałom. Nam jednak zezwolili wydać na gorszym prawdopodobnie jako jedynemu krajowi. Bez tej opcji nie byłoby szans na publikacje w ogóle. Było to możliwe jedynie dzięki prywatnym rozmowom. Mówiłem im wprost: "Chcę wydać ten komiks w Polsce, ale w gorszej formule edytorskiej". Tym samym mieli jasną sytuację. A zdarzało się, że odmawiali wielu innym edytorom. Czytelnicy nie wiedzieli o tym i w sumie nie musieli wiedzieć. Przy okazji wyjazdów podobnego rodzaju "części nieoficjalne" zdarzały się niemal zawsze, a na nich było mnóstwo śmiechu, a zarazem mniej lub bardziej poważne dyskusje (np. "Dlaczego "Clon Saga" jest głupia"). Cudowne wieczory! Genialne spotkania! Przypomina mi się także pewna historia z San Diego, gdy stałem w kolejce po autograf Simona Bisleya. W chwili, gdy już doń dotarłem, zjawiła się zapłakana dziewczyna obładowana ogromnym bukietem czerwonych róż. Jak można łatwo się domyślić, była to fascynatka jego twórczości. Podeszła do niego w spazmach, kompletnie zapominając, co ma powiedzieć. Cisnęła kwiaty (a było ich pewnie z pięćdziesiąt) na stolik z komiksami, po czym Simon wziął kilka z nich, podbiegł do niej, wręczył jej mówiąc: "Bukiet jest dla mnie, ale te są dla ciebie", a następnie objął. Dla niej to było ogromne przeżycie, a i dla mnie również. Aż mi ciary przeszły po plecach. Scena zaiste wzruszająca! I stąd olewam wszelkie opowieści na jego temat, jak to on rzyga, ma wszystko w d... i takie tam. Po tej sytuacji wiem swoje. Z kolei do Gartha Ennisa musiałem odstać swoje w całkiem sporej kolejce (jakiś sto osób), ale było spoko. Przy okazji skwitował mnie, że skoro pochodzę z tak poje... kraju jak Polska, to z pewnością zrozumiem wszystko w jego fabułach. Dillon zaś narysował mi Gębodupę. Chyba w 2002 roku spotkałem w Norymberdze Mike'a Mignolę, a w Filadelfii Granta Morrisona, cholernie fajnego Szkota.


szkorbut

KZ: Z poprzednim pytaniem wiąże się kolejne: obecnie wydawnictwa podejmują wysiłki na rzecz promocji swych tytułów poprzez zapraszanie ich twórców, czy też podsyłanie egzemplarzy promocyjnych do poczytnych tygodników. Egmont, a wcześniej Jupi Direct, zafundowali swym publikacjom ("Calvin i Hobbes", "Kajko i Kokosz") niewielką, choć dostrzegalną kampanię bilbordową. Pomijając reklamy telewizyjne na początku 1992 roku, TM-Semic zdawało się całkowicie ignorować podobne metody promocji, jakby w przekonaniu, że oferowany produkt jest na tyle atrakcyjny, że bez problemu poradzi sobie na rynku. A przecież pomimo odmiennych warunków, w porównaniu z obecną chwilą, lata dziewięćdziesiąte również stwarzały mnóstwo możliwości. Latem wspomnianego roku w Polsce przebywał Stan Lee. Niewiele później po raz pierwszy w Łodzi odbywał się konwent komiksowy (z czasem przeistoczony w MFK). Wizyta takiego klasyka z pewnością przyczyniłaby się do wytworzenia korzystnego "szumu medialnego". Czy nie warto było korzystać z takich okazji ?

MR: Stan zjawił się u nas nieco przez przypadek; miał bowiem wówczas tourne? po Skandynawii. Pieczę nad nim dzierżyli nasi dwaj prezesi. Wiele osób zapytuje się nas, dlaczego nie zorganizowaliśmy konferencji prasowej czy nawet pełno wymiarowego spotkania z czytelnikami. Niestety, Stan wpadł tu niemal dosłownie na parę minut. Nasze pierwsze spotkanie miało miejsce na warszawskiej Starówce, gdzie przeszliśmy się na kolacje z okazji jego wizyty. Poznał mnie z daleka unosząc przy tym obie ręce w geście pozdrowienia. Dla mnie to było coś niesamowitego! Absolutnie metafizyczne przeżycie! Nie chcę tego zbytnio mitologizować, niemniej wyściskaliśmy się nie znając się kompletnie. Następnie rysował Spider-Mana osobom, które go tam poznały i oczywiście bardzo dużo gadaliśmy - m.in. o współpracy z Moebiusem, nowych projektach (jak choćby wymieniony "Punisher: War Zone"). Niesamowity zeń gawędziarz! Piliśmy zmrożoną wódkę, której on nie znał. Jednym słowem wieczór był uroczy. Następnego dnia mieliśmy spotkanie w radiu "WAWa" w tzw. Błękitnym Wieżowcu. Mój kolega Adam (swoją drogą kiedyś graliśmy w zespole jazzowym), który miał przeprowadzić z nim wywiad, spóźniał się, a tymczasem Stan, bez cienia pretensjonalności (mimo, że podobnie jak ja, nie cierpi spóźnialskich) czekał spokojnie, zaś jego żona - Joan - nabywała bursztyny w dolnej galerii. Trochę go zagadywałem, choć nie da się ukryć, że mu się śpieszyło. W końcu jednak doszło do wywiadu tłumaczonego na żywo, a przy okazji także konkursu (pytania pokroju: "W jakiej gazecie pracuje Peter Parker?" etc.) nagradzanego komiksami podpisanymi przez Stana. Interakcja słuchaczy była niemal natychmiastowa, co nas mile zaskoczyło. Przy okazji sprezentował nam wówczas krawaty z autentycznego jedwabiu z postaciami Marvela. Mam go do tej pory i choć dziś mógłby wydać się trochę kiczowaty, to dla mnie wciąż jest niezmiennie piękny; stąd zakładałem go przy różnych, komiksowych okazjach (np. na festiwalu w Łodzi). Takich gadgetów miałem mnóstwo; spora część rozeszła się pośród znajomych. Swego czasu pewna dyrektorka ze Stanów obdarowała mnie emblematem w postaci trzech główek Spider-Mana: srebrna, złota i platynowa. Niestety - jak to się mówi - zaginęły w akcji. Wracając jednak do Stana, podczas jego wizyty doszło do autentycznie dramatycznego zdarzenia. Po jednej z kolacji Joan niespodziewanie zachorowała. Następnego dnia Stan miał podpisywać komiksy, a zamiast tego biegaliśmy jak szaleni po całym hotelu "Hilton" w poszukiwaniu lekarstw. W tamtejszej klinice nie było odpowiednich medykamentów, dlatego też Joan dosłownie dogorywała. Zdeterminowany chwyciłem pewną lekarkę za fraki, niemal siłą wyciągając ją z zabiegówki, po czym zażądałem od niej pomocy. Błagałem ją, a ona mi na to: "Proszę wezwać karetkę". Tylko, że zanim zjawiłoby się pogotowie, Joan dawno by już umarła. Proszę sobie to wyobrazić: Stan Lee - chodząca ikona popkultury - sprowadzony do sytuacji, w której nie ma wyjścia, totalnie podbramkowej, niczym w więzieniu tureckim. Nie ma lekarstw, nie zna języka i tym samym skazany jest na mnie. Na szczęście lekarka solidnie się nią zajęła i krótko mówiąc uratowała. Sytuacja kompletnie nieprzewidywalna. Całe szczęście, że ta biedaczka nie zmarła. To by dopiero było! O klasie Stana świadczy też to, że w momencie, gdy reanimowano jego żonę ten, choć roztrzęsiony, nie zrezygnował z zapowiadanego podpisywania komiksów dla zgromadzonych dzieciaków. A przecież mógł powiedzieć: "Stary, pieprzę to! Idę do żony!". Nic takiego nie miało miejsca pomimo dramatycznej sytuacji. Dwa dni spędziłem z nim, niemal 24 godziny na dobę, w ekstremalnych, super-personalnych momentach. I stąd fotografia z San Diego, gdzie Joan natychmiast mnie poznała. Stan też był w szoku. Istniała możliwość sprowadzenia Bisleya, którego również napotkałem na konwencie w Kalifornii (prawdopodobnie w 1993 roku). Dla nas obu okazja była szczególna, bo dla niego, który nie cierpi latać samolotem, była to pierwsza wizyta w tym miejscu od wielu lat, a dla mnie pierwsza w ogóle. Obawiałem się, że nie zgodzi się na pamiątkowe zdjęcia, bowiem krążyła fama, że nienawidzi być fotografowany. Okazało się to kompletną bzdurą, ale mimo to nie zabrakło innych atrakcji, gdy rzeczony naspraszał kilka panienek do hotelu, a przy okazji, mówiąc kolokwialnie, porzygał się. Stąd jego przybycie do kraju przodków (a ponoć jego babka pochodziła właśnie z Polski) byłoby niewątpliwie ryzykowne. Mimo wszystko, gdybym mógł o tym decydować, to natychmiast zabrałbym go do Warszawy, po czym pochlalibyśmy się, pogadali o muzyce, a może nawet wspólnie pograli (dobrze się składa, bo gość gra na perkusji). Fantastyczny facet! Kolejnym twórcą, którego przy odrobinie starań z naszej strony bylibyśmy w stanie sprowadzić do Polski był Kevin O'Neil, nobliwy Anglik, nieśmiały dżentelmen w dosłownym rozumieniu tegoż słowa (może właśnie dlatego rozrysował "Ligę Nadzwyczajnych Dżentelmenów"). Któregoś razu (być może w 2002 roku) jedliśmy ostrygi na kolacji w Angouleme i tak sobie gadaliśmy o "Lidze ...", a przy okazji o Bisleyu. Wiele się wówczas dowiedziałem. Wracając do sprawy promocji: oprócz reklam telewizyjnych podjęliśmy również próbę promocji we wspomnianej stacji radiowej. Moim zdaniem były to jednak źle wydane pieniądze, niewarte całego zamieszania. Niewiele też wydawnictw czy czasopism chciało przyjąć taką reklamę, bo komiksy pozostawały poza orbitą ich zainteresowań. W naszych zaś magazynach, np. w "Czwartym Wymiarze", reklama dajmy na to "Archiwum X" jeszcze wchodziła w grę ze względu na pokrewną tematykę, ale już "Spider-Mana" absolutnie nie, zwłaszcza że "Czwarty Wymiar" nabywały osoby poszukujące, dajmy na to, szamana. Staraliśmy się myśleć także o dopingowaniu naszych rodzimych twórców. Na jednym z konwentów w Stanach poprosiłem Todda McFarlane'a o przysłanie dziesięciu egzemplarzy jednego z jego komiksów z autografami. Przysłała je Wanda, żona wspomnianego rysownika razem z figurką Spawna. Te i inne gadgety przeznaczyliśmy do rozlosowania pomiędzy uczestników jednego z konkursów odbywających się na łódzkim konwencie (prawdopodobnie w roku 1997).


sas 72

KZ: A pisma typu "Bravo" czy "Popcorn"? W latach dziewięćdziesiątych było tego niemało.
Może reklama na ich łamach okazałaby się skuteczna

MR: Może i tak, tylko że, jak już mówiłem, to nie należało do mojego zakresu obowiązków. Nie mogłem zajmować się wszystkim. Swego czasu wybrałem się wraz z prezesem w warszawskiej siedzibie "Nestle" z propozycją wspólnej promocji, ale generalnie od tego byli inni pracownicy. Nie miałem czasu na łażenie za nimi i kopanie w tyłek by się bardziej przykładali; miałem wystarczająco dużo własnej roboty. A ja nie jestem bóg Siva i nie mam dziesięciu rąk. Sorry i bez jaj.

KZ: Jak kształtowały się nakłady? Które z opublikowanych serii zyskały sobie największe grupę zwolenników? Zapewne nie raz bywał Pan zaskoczony nadzwyczaj dobrą, bądź też słabą sprzedażą danego tytułu. Pamięta Pan takie przypadki?

MR: Początkowo nakłady utrzymywały się mniej więcej na poziomie czterdziestu tysięcy, by z czasem osiągnąć około dwudziestu/dwudziestu-pięciu tysięcy. Gdy sprzedaż spadała poniżej piętnastu wydawanie tytułu przestawało być opłacalne.

KZ: "Green Lantern" - bardzo interesujący tytuł (wystarczy przypomnieć chociażby klasyczny już "Szmaragdowy Świt" czy dojrzałą fabularnie opowieść "Powrotna Droga"), u nas niestety kompletnie niedoceniony. Kto wpadł na pomysł jego publikacji i jak prezentowało się zainteresowanie serią? Czy od razu dało się wyczuć, że to przedsięwzięcie raczej nie zyskało zbytniej przychylności? A przy okazji jak przyjęto "Opowieść Gantheta" wydaną w ramach "Wydań Specjalnych"?

MR: Jak już wcześniej wspominałem, udało się w końcu wywalczyć wydanie tego tytułu, co początkowo nie było wcale tak oczywiste. "Szmaragdowy Świt" ("Emerald Dawn" - nr 1/1992-2/1993) - opowieść o początkach Hala Jordana - najpopularniejszego Green Lanterna: genialna historia na film, gotowy scenariusz. Gdybym miał cokolwiek do powiedzenia w którejś z amerykańskich wytwórni, to "Green Lantern: Emerald Dawn" realizowałbym na ślepo, tym bardziej, że obecne możliwości techniczne w pełni temu sprzyjają. Nigdy nie zdecydowałbym się na adaptowanie "Blade'a", a "Zieloną Latarnię" z miejsca. Powstało mnóstwo dennych projektów filmowych, a ten wciąż czeka na swój moment. Na łamach "Comics Scene" już we wczesnych latach dziewięćdziesiątych wspominano o planowanych ekranizacjach - wśród nich wymieniano także "Green Lanterna". Ponoć był już gotowy scenariusz.

KZ: Są pewne przesłanki, że taki film w końcu powstanie. Problem w tym, że jego głównym bohaterem ma być nie Hal, lecz jego kolega "po fachu" John Stewart.

MR: Oczywiście widzowie ich (twórców ewentualnego projektu) za to zamordują. Co to za "Green Lantern" bez Hala Jordana?! Zresztą uważam, że już "Emerald Dawn" jest opowieścią typową dla filmu. Jest fajny bohater, spójna fabuła SF. Już sobie wyobrażam scenę ze Strażnikami Wszechświata! Arghh! Tylko kręcić. Wracając do kwestii "Szmaragdowego Świtu", byłem zszokowany; krzyczałem: "My musimy!" Założyliśmy się nawet z prezesem, że seria zaistnieje na stałe, jeżeli sprzedamy połowę nakładu mini-serii. Sprzedało się 53 procent, dzięki czemu mogłem pojechać do San Diego na konwent. Prawdopodobnie to był pierwszy komiks wydany na bazie materiałów sprowadzonych przez nas bezpośrednio ze Stanów, bez udziału innych fili Semica, co kosztowało jakieś zupełnie chorendalne pieniądze. Niestety wyniki sprzedaży serii malały. Być może okładki były zbyt mało zachęcające. Publikacja "Opowieści Gantheta" ("Wydanie Specjalne" nr 1/1995) stanowiła próbę podejścia do tego samego tematu niejako od drugiej strony. Także i tu doznaliśmy porażki, czego bardzo żałuję. A wydaje mi się, że wówczas nie było nic lepszego na rynku amerykańskim z Halem Jordanem w roli głównej.


zlewozmywak

KZ: Przez moment wiele wskazywało, że miast "Green Lanterna", na nasz rynek zawita "Flash", bardzo wówczas popularny za sprawą emitowanego na "Sky One" serialu z Johem Wesleyem Shippem w roli Barry'ego Allena. Ów bohater pojawił się zresztą w dobrze odebranym "Supermanie" nr 1/1992, a już miesiąc wcześniej Arek subtelnie dał do zrozumienia, że istnieje pewna szansa na publikacje tej serii.

MR: "Green Lantern" wydawał się wręcz idealny, głownie z tego powodu, że mieliśmy od czego zacząć. Trudno bowiem wyobrazić sobie bardziej idealny start serii niż "Szmaragdowy Świt". Pod tym względem z Flashem było dużo gorzej, chociaż pamiętam, że podjęliśmy poszukiwania historii opowiadających o jego zaistnieniu. Tylko, że Flashów było trzech. O którym zatem mieliśmy opowiedzieć najpierw? Ziemskich Green Lanternów również jest kilku, niemniej prym wiedzie Hal Jordan. Poza tym kto to jest Flash? Gość, który szybko biega i wpierdziela tony hamburgerów. A w "Green Lanternie" mieliśmy spójną historie SF - Oa, inne światy etc. Dlatego też wszystko przemawiało na korzyść Zielonej Latarni.

KZ: Mniej więcej w tym samym czasie, co "Green Lanterna", opublikowali Państwo serię "Conan" (w sumie dziewięć odcinków). Apetyt czytelników wzmogła ilustracja autorstwa Todda McFarlane'a, ukazująca Cymmeryjczyka w akcji. Tymczasem otrzymaliśmy przedruk z lat siedemdziesiątych rozrysowany przez Johna Buscemę - niekwestionowanego klasyka amerykańskiego komiksu, niemniej w początkach lat dziewięćdziesiątych jakby już nieco zbyt archaicznego dla polskiego czytelnika. Czy nie warto było sięgnąć po nieco nowsze prace, np. te z magazynu "Savage Sword of Conan"? Nie dość na tym, że ilustracyjnie prezentowały się znacznie bardziej przyswajalnie (wśród rysowników m.in. fenomenalny Ernie Chan) to jeszcze druk czarnobiałego magazynu (podobnie jak "Teenage Mutant Ninja Turtles" Eastmana) znacznie obniżyłby koszt przedsięwzięcia. Ponadto ów tytuł znany był wcześniej polskim czytelnikom z pirackich przedruków oficyny AS-Editor. Z tego względu wielu/e z nas było szczerze zawiedzionych zaproponowaną przez Państwa wersją.

MR: Publikowania perypetii Conana na bazie magazynu "Savage Sword..." nawet nie braliśmy pod uwagę, a to z tej przyczyny, że był w naszym przekonaniu bardzo źle rysowany. Poza tym, w takim wypadku pojawiłby się problemy z dostosowywaniem formatu do naszych potrzeb, bo jak wiadomo wspomniany magazyn ukazywał się w większym niż standardowy formacie.

KZ: Semic we Francji nie miał takich skrupułów. Przedruki z wspomnianego tytułu ukazywały się na tamtejszym rynku już w latach siedemdziesiątych.

MR: Niezmiennie uważam, że wersja Johna Buscemy jest najlepsza na świecie. Absolutny klasyk! Genialne skróty perspektywiczne, znakomita znajomość anatomii bez śladu zbędnych kresek. Praktycznie każda rozrysowana przezeń plansza mogłaby sprawdzić się jako filmowy storyboard. Wybór akurat tej wersji w żadnym wypadku nie był przypadkiem. Przepięknie malowane okładki (m.in. autorstwa Billa Sienkiewicza w numerze 2/1993) specjalnie sprowadzałem z Holandii. Zresztą wiele czasu upłynęło zanim otrzymaliśmy z Marvela jakiekolwiek materiały związane z tą postacią. Pierwsze udało mi się zdobyć w istniejącej jeszcze wówczas Czechosłowacji za pośrednictwem mego przyjaciela (a zarazem redaktora naczelnego tamtejszej odnogi Semica) Borysa Horaka.

KZ: Czy braliście pod uwagę możliwość publikacji pierwszych "Conanów" rozrysowanych przez Barry'ego Windsor-Smitha, tych samych, które zaistniały u nas po szyldem Mandragory w formie "Essentiala" w marcu 2006 roku?

MR: Problem podobny jak w przypadku wspominanych już mutantów (o czym w pierwszej części rozmowy). W Marvelu z oczywistych względów krzywo patrzono na podobnego rodzaju zakusy, bowiem wymagało to przesłania archiwalnych zeszytów, których wartość sięgała niebotycznych sum (o skanach na płytce nie mogło być wówczas mowy). A tymczasem "Conan" był już zakontraktowany. Naprawdę byłem mile zaskoczony, gdy mimo tych trudności przesłano nam zeszyty autorstwa Roya Thomasa i właśnie Johna Buscemy. Natomiast wersja Windsor-Smitha była totalnie nieosiągalna i de facto nie byłoby o co kruszyć kopii, tym bardziej, że tytuł ten uważamy za klasyk obecnie, w chwili gdy polski czytelnik jest już nieco bardziej rozeznany, czy wręcz wyedukowany. Wówczas pewnie rzecz przeszłaby bez większego echa, tym bardziej, że gdy zaistniały te komiksy (początek lat siedemdziesiątych) rzeczony twórca dopiero wypracowywał swój styl. Dla mnie czy Arka prace te mogły wydawać się unikalną komiksową perłą, zbankrutowałbym sprowadzając ów materiał, a przy okazji umarł z głodu, po czym prędko pojawiłyby się wybitnie "merytoryczne" opinie pokroju "gość rysuje jak jakiś kaszaniarz. Stąd uważałem takie przedsięwzięcie za pozbawione sensu.


Enamel & poisonous fish

KZ: A jakie było zainteresowanie seriami typu "G.I.Joe" i "Transformers"?

MR: Na tyle przyzwoite, że w 1992 roku pierwsza z nich okazała się naszym najlepiej sprzedającym się tytułem i na kolejny rok zyskała status miesięcznika. Z drugą nie było tak kolorowo, niemniej ukazało się przeszło dwadzieścia pięć odcinków, co biorąc pod uwagę, że był to dwumiesięcznik, daje nam przeszło cztery lata obecności na rynku. To chyba całkiem niezły wynik. A przy okazji: docierały do nas krytyczne uwagi pod adresem "G.I.Joe" ze strony wiecznie niezadowolonych "hardcorowców" ("Co wy wydajecie! To jakiś kał!"). Nie bagatelizowałbym jednoznacznie "G.I.Joe", nie tylko z tego względu, że był to tytuł przeznaczony dla innego odbiorcy niż np. "Wydania Specjalne". Pamiętajmy, że scenariusze do tego komiksu pisał m.in. Larry Hama (np. druga historia w numerze 3/1992), klasyczny już twórca tamtego okresu. Na marginesie warto pamiętać, że to właśnie on jest autorem "Sabretootha" z "Mega Marvel" nr 1/1997, a zilustrowanego przez Marka Texaire - w moim przekonaniu jedna z najwartościowszych wydanych przez nas perełek.

KZ: W końcowej fazie funkcjonowania Fun Media pojawiły się pogłoski (zresztą na coraz popularniejszych wówczas forach internetowych), że zamierzacie zastąpić słabo u nas przyjęty "Ultimate Spider-Man" właśnie nową wersją "Transformers" (niewiele później wydaną zresztą przez Egmont). Czy to kolejna konfabulacja nadgorliwych forumowiczów?

MR: Prawdopodobnie tak, choć w tej kwestii nie mogę być stuprocentowo pewien, bo akurat wówczas byłem już w Danii. Być może Arek mógłby powiedzieć coś więcej na ten temat...

KZ: Po licznych perturbacjach w marcu 1997 roku do rąk polskich czytelników nareszcie trafił "Spawn" - pierwszy magazyn z przeżywającego wówczas swe największe triumfy wydawnictwa Image. Już w sierpniu czekała nas kolejna miła niespodzianka w postaci "Wild C.A.T.S.". Tytuły te powitano w Polsce raczej przychylnie. Czy nie wypadało zatem pójść za ciosem publikując kolejne propozycje z wspomnianego wydawnictwa? To właśnie wówczas na czołówkach bestsellerów za oceanem znajdowały się takie serie jak "Witchblade", "Darkness", czy "Divine Right". Zresztą Arek ostrożnie wspominał o możliwości spolszczenia którejś z nich. Dlaczego zatem tak się wówczas nie stało? Abstrahując od, powiedzmy to sobie szczerze, miernej jakości tych fabuł, należy przyznać, że ówczesny ogólny nastrój wybitnie sprzyjał ich popularności i zapewne także u nas zyskałyby one liczne grono fanów.

MR: "Wild C.A.T.S" - efektowna historia, dobry papier i lakierowana okładka za w miarę przystępną cenę. I jaki efekt? Kompletna klapa finansowa. Chcieliśmy podjąć wyzwanie standardów wprowadzonych przez Image, jak chociażby kolorystyka generowana za pomocą Photoshopu; zaprezentować polskim czytelnikom NOWOCZESNY komiks, w nowej formie wydawania. Chybiony strzał. Inaczej było ze "Spawnem", przez pierwsze sześć numerów publikowanym z laminowaną co prawda okładką, ale na słabszym gatunkowo papierze. Problem z tym wydawnictwem polegał także na skłóceniu poszczególnych twórców, którzy w obliczu gigantycznych zysków w pewnym momencie wzięli się za łby. Tak było w przypadku Gaimana i McFarlane'a którzy przez długie lata procesowali się o prawa do znanej z kart "Spawna" postaci Angeli. Rozmawiałem na ten temat z prawnikiem reprezentującym pierwszego z wspomnianych panów; nie chciałbym wchodzić w szczegóły, niemniej było między nimi nie za wesoło. A to tylko jeden z całego mnóstwa przykładów, które doprowadziły do rozpadu wydawnictwa na osobne studia graficzne. Stąd "Darkness" czy "Witchblade" to już nie były, pomimo logo, produkty Image, a Top Cow. W kwestii uzyskania licencji była to totalna degrengolada i chaos, co utrudniało pertraktacje (prowadzone zresztą za pośrednictwem Duńczyków). Akurat w Top Cow mieliśmy zaprzyjaźnionego agenta, dzięki czemu udało się wydać "Tomb Rider" i po części także "Witchblade".


crappis-1

KZ: A "Savage Dragon", autorska seria znanego u nas ze stron "Spider-Mana" i "Punishera" Erica Larsena? Może ta okoliczność zapewniłaby popularność serii nie porównywalną, co prawda ze "Spawnem", ale przynajmniej zadowalającą pod względem sprzedaży?

MR: Jak dla mnie Savage Dragon był postacią kretyńską. Zielony facet z gadzim grzebieniem na głowie. Dlatego też odpuściliśmy sobie.

KZ: Porzućmy Image; proszę powiedzieć jakie były szanse na publikacje tytułów Vertigo? Arek nie krył swej fascynacji tym imprintem regularnie racząc nas zwięzłymi streszczeniami poszczególnych tomów "Sandmana" oraz informując o innych seriach. Zaryzykuję nawet twierdzenie, że to za jego sprawą wiele/u z nas po raz pierwszy usłyszało o Morfeuszu czy Johnie Constantine. Z tego względu wypadało zaprezentować nam chociaż próbki cykli Vertigo. Dlaczego tak się nie stało?

MR:
Przymierzaliśmy się do "Kid Eternity", jak dla mnie najciekawszej pozycji "ze stajni" Vertigo, a także "Sandman Mystery Theatre". W tym drugim przypadku zapewne pojawiłyby się liczne niedomówienia w kwestii Morfeusza. Słowo daję nie pamiętam dlaczego nie wydaliśmy właściwej serii o Sandmanie, chociaż Arek bardzo chciał konsekwentnie napierając w tej sprawie. "Doom Patrol" również był znakomity, ale powiedzmy sobie szczerze - to nie była seria dla TM-Semic. Kto by to kupił? Polski czytelnik był wówczas jeszcze zbyt mało wyrobiony,by przyswoić sobie podobne fabuły, co zresztą kilkukrotnie boleśnie odczuliśmy na własnej skórze (wspominana w poprzedniej części opowieść "Life/Death" w "X-Men" nr 2-3/1993). Po prostu było na nie zbyt wcześnie.

KZ: Jak przyjęto zaproponowane przez Państwa mangi?

MR: Całkiem nieźle, chociaż niestety nie udało się opublikować tych tytułów na bazie oryginalnych materiałów. Korzystaliśmy zatem z amerykańskich wersji. Sporym zainteresowaniem cieszył się zwłaszcza "Appleseed" mimo, że był potwornie wydany. Szczerze mówiąc,miast tego tytułu zamierzaliśmy wydać "Akirę. Niestety,w tej chwili nie jestem w stanie przypomnieć sobie, co stanęło nam na drodze. Swoją drogą, uzyskanie licencji, o ile ta nie była już w posiadaniu Dark Horse, graniczyło z cudem. Z Japończykami nie sposób było się dogadać i to nie tyle z przyczyn językowych (choć rzeczywiście zazwyczaj nie mówili po angielsku), lecz raczej kulturowych. A jeżeli już rozmawialiśmy to częstokroć przedstawiciel np. Codanshy nie byli w stanie udzielić nam konkretnych odpowiedzi. Była to istna droga przez piekło. To, że w ogóle udało nam się wydać mangi traktuje jako zupełny fenomen. Naprawdę nie było łatwo. Zresztą podobnie było z "Aliensami", bo całość procedur licencyjnych przechodziła nie tyle przez Dark Horse, co przez wytwórnię Fox.

KZ:
W pewnym momencie coraz więcej tytułów zaczęło znikać z Waszej oferty, zwłaszcza w roku 1997, gdy zaprzestano publikacji "X-Men", a nowe tytuły - m.in. "Archiwum X" i "Star Wars" nie przyjęły się. Czy silono się na przeprowadzenie chociażby śladowych badań rynkowych w celu odmiany tej sytuacji? Czy cała ta, niezbyt miła zarówno dla czytelników jak i zapewne dla redakcji sytuacja nie wynikała przypadkiem z zakończenia okresu zwolnienia podatkowego wydawnictwa?

MR: Szczerze mówiąc nie chciałbym zbytnio rozwodzić się w tym temacie. Źle pamiętam, później mi ktoś coś wypomni. Niemniej miało wówczas miejsce mnóstwo głupich posunięć, na które z Arkiem nie mieliśmy wpływu. Proszę pamiętać, że oprócz komiksów wydawaliśmy mnóstwo innych produktów, jak np. magazyn o koszykówce, która nigdy mnie nie interesowała, czy też magazyn "Czwarty Wymiar". Ponadto albumy z nalepkami, z czasem finansujące publikacje komiksów. Ponieważ emitowany na Polsacie serial "Power Rangers" został bardzo dobrze przyjęty, toteż oprócz komiksu wydaliśmy także taki album. Pechowo uzyskaliśmy prawa do wersji "Power Rangers: Space", która jeszcze nie zaistniała w naszej telewizji. Mówiłem: "Nie róbmy tego". Niestety nie posłuchano mnie. Projekt ten okazał się kompletną klapą. Problem polegał na tym, że wydawnictwo nie należało do mnie czy do Arka. Gdyby tak jednak było, to nie jest wcale powiedziane, że osiągalibyśmy same sukcesy. Być może obaj byliśmy zbyt mocno tąpnięci "trądem" komiksowym: świetną grafiką, czy sprawnie rozpisanym scenariuszem, co przysłaniało nam realne spojrzenie na faktyczne zapotrzebowanie rynku. Gdybym miał tak, jak ten pamiętny Hindus (wspominany w pierwszej części rozmowy), dwa miliony dolarów to nie ma sprawy; chętnie podjąłbym się takiego zadania i Arek zapewne też. Potem odsłoniliby nam pomnik dajmy na to w Lublinie, czy też otrzymalibyśmy nagrodę od klubu literackiego w Warszawie. Tak było w przypadku "Sądu nad Gotham"; wręczył ją nam Bohdan Butenko (z tego, co pamiętam za promocję światowej klasyki komiksu). I co z tego? Gdzie to teraz jest? A trzeba pamiętać, że nasza działalność z założenia miała charakter komercyjny. I nagle musiałem zająć się przygotowywaniem tekstów do magazynu "Championes League" przy okazji jakichś tam mistrzostw świata. Cholernie zajmująca robota! Jednak ta sytuacja dotyczyła nie tylko nas. Gdzieś tak po 2000 roku jako wolny strzelec pojeździłem trochę po Europie Zachodniej, gdzie na tamtejszych targach spotykałem wydawców Marvela i DC na naszym kontynencie, którzy jeszcze do niedawna świetnie sobie radzili. To była istna tragedia! Miałem przed sobą autentycznych bankrutów! Okazało się, że padło mnóstwo firm (m.in. Marvel Deutschland). Nie dość na tym, padł sam Marvel! Wspominany już "Chapter Eleven" spowodował, że padli nie tylko oni, ale w sensie mentalnym także i my. W duchu zadawaliśmy sobie pytanie: "Co teraz będzie?". Pourywały nam się kontakty, mnóstwo naszych znajomych dosłownie wylano z Marvela. Nie mieliśmy się do kogo zwrócić. Obcięto nam wysyłanie oryginalnych komiksów (wcześniej przesyłano nam je za darmo; teraz musieliśmy za nie płacić). Zwróciliśmy się zatem w stronę Dark Horse - stąd sporo "Aliensów", no i oczywiście DC - głównie eksploatowaliśmy Lobo. W tym ostatnim przypadku mogliśmy liczyć na jego niesłabnącą popularność, choć z czasem dało się zauważyć pewien przesyt, zapewne spowodowany obniżeniem jakości historii z jego udziałem. A sama postać, nawet tak oryginalna jak ów Czarniak, czy też Ghost Rider lub Wolverine (o czym przekonaliśmy się m.in. przy okazji opowieści "Dark Heart" opublikowanej jako "Wydanie Specjalne" nr 2/1995), nie zachęci czytelnika do nabycia komiksu. Konieczna jest także wyjątkowa, interesująca historia. Zresztą w pewnym momencie naszych produkcji było zbyt wiele jak na możliwości nabywcze czytelników. Nastąpiło przesycenie rynku i niestety musiało się to skończyć katastrofą. Warto też wziąć pod uwagę, że właściciele kiosków mieli lepsze przebicie na innego rodzaju magazynach, przez co to właśnie te czasopisma lądowały na przysłowiową "górną półkę", a nasze komiksy przywalano stertami gazet, co utrudniało dotarcie do nowych czytelników, dotąd niezaznajomionych z postaciami Marvela czy DC. Podjęliśmy co prawda konkurs dla kioskarzy eksponujących nasze tytuły, ale niestety nie bardzo mogę powiedzieć coś więcej na ten temat z tej przyczyny, że nie ja zajmowałem się promocją. Od tego były inne, specjalnie w tym celu zatrudnione osoby. Jeszcze raz powtarzam: było tego po prostu za dużo. Zjedliśmy własny ogon. Na temat polityki finansowej i domniemanych ulg podatkowych nie jestem w stanie nic powiedzieć. Najzwyczajniej w świecie nie wiem. Koniec, kropka.


cowb72

KZ: W późnej fazie działalności wydawnictwa, po wspominanym przez Pana "Chapter Eleven", opublikowaliście Państwo sporo tytułów z cyklu "Aliens". A co z "Predatorem"? Nigdy nie doczekaliśmy się opowieści poświęconej wyłącznie tej postaci/postaciom. Z czego wynikł ten stan rzeczy?

MR: W doborze tytułów kierowaliśmy się przede wszystkim interesującą, lub co najmniej poprawną szatą graficzną danego komiksu. Niestety, w ówczesnym momencie nie natknąłem się na nic co w moim przekonaniu byłoby godne uwagi. Pomijając okładki, mini-serie z Predatorem rysowane były raczej słabo.

KZ: A "Maska"? Postać ta zaistniała w "Top Comics" do spółki z Lobo (nr 3/1999).

MR:
Obaj panowie "dali do pieca" i chyba na tym wystarczyło. Rozpoczęcie samodzielnej serii z Maską nie wchodziło w grę...

KZ: Pamięta Pan jakieś szczególne problemy z dystrybucją bądź też z pozyskaniem materiałów do druku?

MR:
Najwięcej problemów napotykaliśmy na tzw. cle. W latach dziewięćdziesiątych zmienił nam się ustrój; niestety w wielu agendach pozostała dawna ekipa. Niby kapitalizm, wolny rynek, a tymczasem mentalność ludzi zatrudnionych w kolportażu czy właśnie urzędzie celnym pozostała bez zmian. I nagle pojawiło się młode wydawnictwo wydające komiksy, które musiało działać w wyjątkowo niesprzyjających warunkach: nie ma firm kurierskich, internetu, przesyłu materiałów do drukarni na PDFach. Wszystko to było z przeproszeniem od d... strony, bo zamówione w Stanach diapozytywy otrzymywaliśmy nie bezpośrednio, lecz z Irlandii (muszę się napić, bo się tak tym podjarałem, że się zaraz wkur...!). RSW "Ruch", pomimo istnienia "Kolportera" tudzież innych dystrybutorów, było i jest molochem nie do ugryzienia. Pamiętam sytuację, gdy oczekiwałem na diapozytywy komiksu ze Stanów, które za tydzień miały być już w drukarni (o przesyłach materiałów na CD nie było wówczas mowy - tę metodę jako pierwsze zastosowało Image). Zadzwonił do mnie Janusz, gość zajmujący się wydobywaniem tychże materiałów z cła i mówi mi: "Marcin, nie ma filmów". Pytam się: "Z jakich przyczyn?" "Zatrzymali je na cle, bo nie ma kur... jakiejś tam gumowej pieczątki. Amerykanie przysłali kopie faktury, zamiast oryginału". Ja na to: "Ale dla nich kopia jest tożsama z dokumentem". A tymczasem termin przesłania do druku zbliżał się nieuchronnie. Musiałem zatem dzwonić w środku nocy do Nowego Jorku (czy w przypadku Dark Horse do Millwokee) mówiąc: "Stary, nie ma gumowej pieczątki na fakturze" po czym ci łapali się za głowę nie wiedząc o co chodzi, bo u nich takie przeżytki już dawno wyszły z użycia. I teraz proszę wytłumaczyć czytelnikom o takich zajściach: tydzień przed wydaniem komiksu, brak pier... pieczątki, prezes drze ryja, kolega na cle nie jest w stanie wydobyć nadesłanych materiałów, ja, mając 39 stopni gorączki, zakładam kożuch, zawijam czapę i zapierdzielam z Żoliborza na Okęcie o drugiej w nocy, bo na rano muszą być już gotowe do przesłania filmy. A wszystko dla ukochanych czytelników. Tzw. pani na cle, nawet, jeśli była młoda wiekiem, nie ma bladego pojęcia, jak zaklasyfikować przesyłkę, bo co to w ogóle są te całe komiksy. Nie mieszczą się w posiadanej przez nią tabeli. W związku z tym nasuwało im się "jedyne, słuszne" rozwiązanie - zatrzymać, bo dzięki temu nikt by jej nie opier... za wydanie. Taka mentalność! Albo kurierzy międzynarodowi, którzy według umowy mieli dostarczać przesyłkę w ciągu 48, albo 24 godzin, a delikwent raczył się nie zjawiać przez, bagatela, półtorej tygodnia. Ile było takich akcji... I tak oto zamiast wydawać komiksy musieliśmy się użerać z podobnego rodzaju "atrakcjami". Mówię o tym, by uświadomić naszym czytelnikom jak wówczas niełatwo było z publikacją kolejnych tytułów. Oczywiście czytelnicy mogliby stwierdzić: "A co to nas obchodzi? Mogliście zatrudnić więcej osób". Problem w tym, że nie mogliśmy. Gdyby w TM-Semic pracowało nawet sto osób, to i tak mielibyśmy problemy z wydobyciem filmów z cła. Bo zatrudniona tam pani "Pierdzielińska" nie miała pojęcia i nie potrafiła zaklasyfikować zatrzymanych przez nią materiałów. Chore sprawy! Nie raz zdarzały się też kolapsy wynikłe w Stanach - np. brakowało czterech kolorów, albo co gorsza, jakiś facet w Irlandii przysnął przy robocie i zamiast dwudziestu jeden stron przysłał osiemnaście. I był problem, bo wówczas przesył skanu o wysokiej rozdzielczości z wiadomych względów nie wchodził w grę. Nie dość na tym, kolejne trudności napotykaliśmy ze zarchiwizowanymi tytułami, które zamierzaliśmy wydać. Tak było w przypadku m.in. "Transformers", gdy okazało się, że w magazynie holenderskiego wydawcy Junior Press (prawie jak w magazynie z "Poszukiwaczy Zaginionej Arki" gdzie składowano tytułowy artefakt) ktoś przełożył filmy na inną półkę, co wymusiło przeszukiwanie wszystkich roczników wspomnianej serii. Zajęło to jakiś tydzień, a tymczasem mieliśmy już ustalony termin druku!


Bóbr -1

KZ: Czy Wy również posiadaliście taki magazyn w Polsce, czy też materiały robocze przesyłano do Szwecji?

MR: Mieliśmy wszystko na miejscu. Filmy zarchiwizowaliśmy, choć już nie pamiętam gdzie w końcu spoczęły.

KZ: Przy tej okazji nasuwa się kolejne pytanie: jak wyjaśnić ów zastanawiający fenomen entuzjastycznego przyjęcia komiksów "superbohaterskich" w Polsce, po czym nie minęła nawet jedna dekada i większość serii, w tym także tych bestsellerowych, zniknęła z naszego rynku... Mało tego, próby reanimacji tej formuły zarówno przez Egmont, Mandragorę, czy Axel Springer przyniosły jedynie połowiczne efekty. Tytuły, które wszędzie indziej zrobiły istną furorę (np. z marvelowskiej linii "Ultimate" - nawet na Ukrainie powszechnie dostępne w kioskach), u nas spotkały się z zaskakująco chłodnym przyjęciem. Czyżby na dłuższą metę większość naszych rodaków nie była w stanie zaakceptować tej konwencji?

MR: Być może zdecydowała o tym forma wydawnicza. Mądry edytor wie, że jeśli nie sprzedają się zeszyty należy zmienić formułę publikacji. Ale i wydania zbiorcze również, poza nielicznymi wyjątkami pokroju "Kaznodziei", nie znalazły u nas dostatecznej liczby nabywców. Widać polscy czytelnicy po prostu nie lubią tej konwencji, chociaż akurat nasz precedens mógłby świadczyć o czymś z goła innym.

KZ: Z jakich względów wynikł zamysł zmiany nazwy wydawnictwa na Fun Media? Jak czytelnicy zareagowali na ten stan rzeczy? Czy zaproponowane wówczas tytuły (m.in. komiksy z serii "Aliens") cieszyły się powodzeniem?

MR: Szczerze mówiąc kwestia zmiany nazwy kompletnie mnie nie interesowała (rejestracja, spółki z o.o., etc). Być może zarejestrowano nową firmę w nadziei na nowy początek, odnowę, jakkolwiek to nazwać. Nazwę wymyślił bodajże prezes. Od dawna nie byliśmy już częścią grupy Semic, która jako taka została wchłonięta przez Egmont, toteż działaliśmy wyłącznie na własny rachunek. Zaproponowane przez nas tytuły, zakontraktowane zresztą jeszcze w dobie TM-Semic, kompletnie się nie przyjęły, chociaż staraliśmy się utrzymać ich wysoki poziom edytorski. Być może "Ninja Boy" czy pierwszy zeszyt "Amazing Spider-Man" według Straczyńskiego zarobiły na siebie, o czym nie byłem informowany. Tyle, że tak jak już wspominałem podczas WSK, w pewnym momencie prezes zaczął wstydzić się wydawania komiksów, zwłaszcza, gdy skupił się na innej działalności, związanej z rynkiem prasy codziennej. Ale w sumie trudno mieć do niego pretensje, bo to w końcu była jego prywatna kasa.

KZ: Najbardziej przykry moment w dziejach wydawnictwa: w lipcu 2003 roku Arek Wróblewski publikuje na łamach dziewiętnastego numeru "KZ" tekst pt. "Bez pożegnania". Pomimo wcześniejszych, obiecująco brzmiących zapowiedzi ("Authority", "Planetary", "Daredevil" Kevina Smitha, "Amazing Spider-Man" Michaela Straczyńskiego) niemal trzynastoletnia działalność TM-Semic/Fun Media dobiegła swego finału. Czy mógłby Pan przybliżyć nam kulisy całej sytuacji?

MR: Gdy już wszystko się waliło, szykując się na wyjazd do Danii wpadłem na pomysł reedycji "Lobo: Ostatniego Czarniana". Wszystko wskazywało na zapotrzebowanie rynku; na giełdach czy serwisach komiksowych komiks ten wciąż był poszukiwany. Dodatkowo zamierzaliśmy wydać go w twardej okładce i na znacznie lepszym papierze. Mieliśmy wszystkie materiały - tylko kopiować, pół roboty. Po powrocie ku memu zdumieniu miast ekskluzywnego wydania ujrzałem ot, taki zeszycik. Nie sprzedał się. I trudno się dziwić bo to nie tak miało być! To było kompletnie poza moją kontrolą, nie byłem w stanie z tym walczyć i krótko mówiąc odechciało mi się. A ten biznes, jak widać także na przykładzie innych edytorów, nie należy do przewidywalnych. Trochę na zasadzie "jednorękiego bandyty". Przy okazji, przypomniał mi się gość ze Szwecji, który swego czasu zarobił potężna kasę na kolekcjonerskich kartach z hokeistami, uchodzącymi w tym kraju niemal za półbogów. Rok później wypuścił na rynek dwa razy tyle tegoż towaru, po czym okazało się, że stracił na tym wszystko, co wcześniej zarobił i w konsekwencji został wylany z roboty. Stopień ryzyka jest w branży wydawniczej znaczny. Dzisiaj jesteś na szczycie, a parę dni później lądujesz na dnie głębokiej jamy. A ja z natury nie jestem ryzykantem i raczej starałem się podejmować ostrożne decyzje. No, może poza "Sądem nad Gotham". W tym jednak przypadku po prostu nie mogłem się powstrzymać. No i dostałem po dupie. Osobista porażka. Ostatnie miesiące funkcjonowania firmy spędziliśmy w małym pokoiku na Żółkiewskiego. Nie mieliśmy już kasy na wynajem magazynów, toteż siedziałem tam przy jednym komputerze zawalony toną komiksów. Arek miał wówczas inne zajęcie, a i ja na dobrą sprawę pracowałem już w jednym z dzienników jako grafik (cholernie nudna robota). Mimo to wciąż przychodziłem po godzinach by składać kolejne komiksy. Już pod sam koniec wyjechałem do Danii i właśnie wówczas zadzwonił do mnie prezes zapytując się, czy nie mógłbym kontynuować pracy dla Fun Media. Niestety, nie udało nam się dojść do porozumienia. I tak właśnie wyglądał finał. Potem rozmawiałem o tym z Arkiem. Naprawdę żałowaliśmy. Przez moment myśleliśmy o własnym wydawnictwie, ale niestety to było marzenie nie do spełnienia, bo zwyczajnie nie mieliśmy środków na rozruch działalności.


alien72

KZ: Jak się Pan ustosunkowuje do pojawiających się niekiedy zarzutów, według których to właśnie TM-Semic dobiło rynek polskiego komiksu w dobie lat dziewięćdziesiątych?

MR: Wspominałem o tym już parokrotnie, niemniej powtórzę raz jeszcze, zwłaszcza w kontekście łódzkiej "Grupy Osiem". Na wstępie powiem, że w moim przekonaniu ktoś, kto chce coś znaczyć i ma ku temu szansę, a nie podejmuje zaoferowanej mu próby narysowania komiksu, automatycznie sam siebie dyskwalifikuje. Zaoferowałem im możliwość stworzenia próbnych plansz w określonym stylu do przedłożonego przez Szwedów scenariusza. Zgłosił się do nas jedynie Wojtek Kabulak przywożąc wykonaną przezeń planszę ukazującą Fantoma. Powiedział mi wprost jak wygląda sytuacja: żaden z jego kolegów nie zamierzał podjąć tej możliwości, co nie ukrywam, bardzo mnie zaskoczyło. Cały projekt okazał się zatem niewypałem.

KZ: Czy uzasadnił przyczynę tej sytuacji?

MR: Uzasadnił brakiem wynagrodzenia, choć od razu zastrzegam, że ta informacja pochodzi tylko z jednego źródła. Możliwe, że było inaczej lub też po prostu nie potrafili tego narysować akurat w tej stylistyce. Sam Wojtek był szczery, a przy tym wyraźnie smutny. Ja zresztą też, bo zamierzałem pokazać Szwedom naszych najzdolniejszych twórców. Mówiłem sobie w duchu: "Pokażę im, jak się u nas rysuje". Taka polska duma. I co? Okazało się, że pomimo wystawiania na konwentach chłopaki nie potrafili przygotować czterech plansz przez kilka miesięcy! Jak to się mówi: był to być może zbyt wielki challenge dla nich. W każdym razie, zarzut o domniemane ubicie polskiego komiksu uważam za bzdurę kompletną. Mógłbym o tym gadać do nocy. Przez cały okres funkcjonowania wydawnictwa nikt nie przyszedł do nas z gotowym komiksem. Owszem zjawiały się osoby, np. pewien chłopak ze znakomicie rozrysowanymi trzema planszami. Rewelacyjne rysunki. Ale gdy zapytałem się:
- "No dobrze, ale kiedy skończysz ten komiks?"
- "Ale ja nie mam czasu i kasy".
- "Chcesz zatem bym ci to sfinansował?"
- "Tak".
Tylko, że nie mieliśmy takiej możliwości. Nie ja byłem właścicielem wydawnictwa i nie ja decydowałem o takich sprawach. Prezesi zaś zainteresowani byli publikacją przedruków. Może stąd poszła fama, że TM-Semic nie wyda polskich komiksów. A tymczasem bylibyśmy zainteresowani gdyby dostarczono nam chociaż j e d e n cały rozdział. W Stanach zjawiałoby się u mnie stu ludzi tygodniowo z kilkoma skończonymi albumami, a nie z paroma kartkami domagających się sfinansowania ich działalności. A przecież to nie było tylko moje hobby. Przede wszystkim byłem wydawcą. Przygotowanie komiksu należało do twórcy, a nie do mnie. No chyba, że trafiłby się nam jakiś nadwiślański Moebius. Z własnej kieszeni dołożyłbym do jego twórczości. Ale takich Moebiusów nie było...


KZ: Podczytuje Pan czasem fora internetowe dotyczące komiksu?

MR: Bardzo rzadko. Uważam, że tego typu fora są niereprezentatywne. Skrywając się pod nickiem można bezkarnie nabluzgać niemal na wszystko, a tym samym także na komiksy. Doceniam informacyjne korzyści wynikające z internetu, niemniej zbyt często korzystają zeń ludzie zakompleksieni, którzy tym sposobem wyżywają się w danym temacie, zazwyczaj kompletnie niemerytorycznie. Na swój sposób jest to potworna broń w rękach osób częstokroć niepoczytalnych. Stąd uważam, że generalnie powinno się olewać opinie zamieszczane na forach, chyba że są na temat i wnoszą coś do dyskusji. Problem w tym, że bardzo rzadko dyskusja jest na temat, a to ze względu na liczne dygresje i offtopici zamulające merytoryczną wymianę poglądów. Może w dyskusjach powinny brać udział wyłącznie osoby zalogowane pod własnym nazwiskiem? To zapewne zdyscyplinowałoby tok ich wywodów. Pewne jest jednak, że internet jest nie do powstrzymania.

KZ:
A przy okazji jak Pan postrzega komentarze zamieszczone na forach po spotkaniu z Panem na WSK?

MR: Nie wiem, czy trafiłem na wszystko, niemniej część osób zarzucała mi, że określiłem komiksy wydawane przez Kulturę Gniewu jako produkcje niszową. Być może to moja wina, że nie doprecyzowałem, co mam na myśli, bo przecież w porównaniu z główno nurtowymi publikacjami z lat dziewięćdziesiątych sprzedawanymi w milionach egzemplarzy (vide pierwszy zeszyt "Spider-Mana" Todda McFarlane'a), pozycje takie jak "Ghost World" to zaledwie rynkowa kropla. Nie znaczy to, że jedynie wyniki sprzedaży stanowią wykładnie jakości danego tytułu. Nic z tych rzeczy, tym bardziej, że uwielbiam wszystkie komiksy. Zresztą z Jarkiem Składankiem znamy się od lat i bardzo się cieszę, że kontynuuje swą działalność edytorską, tym bardziej, że zaczynał swą działalność w firmie mojego dawnego pracownika. Jarek to znakomity gość, co nie zmienia faktu, że wydany przezeń Burnes nigdy nie osiągnie 7,5 miliona egzemplarzy i taki jest właściwy sens mojej wypowiedzi. No ale w Polsce jak zawsze wszyscy się na wszystkim znają i rzecz jasna wiedzą lepiej jak np. Starowieyski, który nawet nie chciał słyszeć o komiksie. Kultura masowa nie jest złą kulturą; po prostu ma inne cele i zadania niż typ kultury reprezentowany przez tegoż artystę czy też Burnesa.


enskating1

KZ: Czy Pańskim zdaniem możemy mówić o zjawisku "pokolenia TM-Semic"? W końcu mnóstwo dzisiejszych 25-35 latków, pomijając frankofońskie tytuły pokroju "Thorgala" czy "Hugo" oraz rodzimą produkcję, zaczytywało się w Państwa publikacjach...

MR: Co tu kryć, w końcu trwaliśmy przez całe lata dziewięćdziesiąte, a obecne pokolenie czytelników to w głównej mierze osoby dorastające w tamtym czasie.

KZ: Czy mógłby Pan wskazać najciekawszych Pańskim zdaniem grafików.

MR: Pierwotnie nieszczególnie przepadałem za kreską Kelly'ego Jonesa, w odróżnieniu od Arka, który wręcz uwielbiał tego twórcę. Z czasem jednak przekonałem się i ja; obecnie uważam go za autentycznego geniusza. Jack "The King" Kirby - niby zabawna stylistyka - niemniej też musiałem dorosnąć by dostrzec cóż to był za mistrzu. Facet wymyślił dosłownie wszystko i jako pierwszy rozrysował - promienia gama, specyficzne kostiumy etc. - bez żadnych prekursorów. A potem Jim Lee i ci wszyscy kaszaniarze z Image po prostu zaadaptowali jego rozwiązania formalne. Istny protoplasta. Uwielbiam Moebiusa!!! Gdy Stan Lee był w Polsce pytałem się o jego współprace z tym geniuszem nad "Silver Surfer Parable". Widzi pan jaka to jest kreska? Absolutnie lekka! Aż brak mi słów... On uwielbia rysować tak, jakby rył drzeworyty a'la Albrecht Dürer. Przepraszam za to porównanie, niemniej naprawdę coś w tym jest. Np. w "Blueberrym" widać to idealnie - całe otoczenie: drzewa, skały, kaniony. Kładzione piórkiem kreski załamywały się przechodząc z grubych w cieniutkie, finezyjne. Niemal dosłownie rzeźbił tło! "Parable" to kompletnie inna stylistyka, niemniej też genialna. Zaznaczyć lot Silver Surfera zaledwie dwiema kreskami! Absolutnie genialny komiks! Przyznaję się bez bicia, że nieszczególnie przepadam za twórczością Todda McFarlane'a, choć uważam, że komiksy typu "Torment" warto mieć. W końcu zaoferował on kompletnie nową jakość stylistyczną odświeżając wizerunek Spider-Mana - wszystkie te sieci etc. Ogromny wpływ wywarła na mnie twórczość Ralpha Steadmana i to do tego stopnia, że osoby, na których zamówienie tworzyłem grafiki twierdziły, że jestem jego najlepszym "kopiałem". Uwielbiałem też ilustratorów zamieszczających na łamach magazynu "Punch", w wśród nich szczególnie Davida Mayersa. No i oczywiście Bisley! Jak wieść gminna niesie, po obejrzeniu reprodukcji malarskich Franka Frazetty, stwierdził z pełnym przekonaniem, że on musi tak malować. Dla mnie to autentyczny Mozart rysunku. Kevin O'Neil sporo opowiadał mi na temat jego warsztatu. Ponoć uczy swojej techniki wymagając od zainteresowanych osób mnóstwa pracy. Nic w tym dziwnego, bo sam Bisley jest nieprawdopodobnie szybki. Nie to, co nasi twórcy, którzy nad jedną planszą potrafią siedzieć nawet i miesiąc. A ten skubaniec rozbijający się na motocyklu bierze w potężną łapę (swoją drogą gość wygląda jak Lobo) wielką paletę instynktownie wyczuwając jakich ma użyć kolorów. Pięć pędzli, mnóstwo barw, szluga w zębach, drink i pół godziny - tyle mu wystarczyło, by namalować znakomity pod względem jakości obraz, który następnie opchnął za niebotyczne pieniądze. Imponuje przy tym mnóstwem używanych przezeń technik plastycznych. Przyznam, że na pewnym etapie nieco przesyciła mi się jego twórczość, ale to chyba naturalna kolej rzeczy.

KZ: Czy obserwuje Pan obecnie rynek amerykańskiego komiksu? Jak Pan go ocenia, patrząc na eventy tj. "Infinity Crisis", czy "Civil War"? Jakie komiksy czyta Pan obecnie? Ma Pan swoich ulubionych, współczesnych autorów? Bendisa ? Johnsa? Brubakera?

MR: Niestety, nie bardzo mam na to czas, chociaż staram się śledzić rynek na ile to możliwe w moim przypadku. Ostatnimi czasy bardzo przypadły mi do gustu serie takie jak "DMZ" i "Loveless". "Lwy z Bagdadu" to świetna, przejmująca opowieść, a do tego znakomicie narysowana. Z wymienionych twórców cenię sobie przede wszystkim Bendisa, który wniósł nową jakość w pisaniu superbohaterskich fabuł. W końcu to on zapoczątkował niezmiennie popularną linię "Ultimate".

KZ: Jak Pan ocenia duże eventy, opublikowane przez TM-Semic -"Saga klonów" w "Spider-Man", "Knightfall", śmierć i powrót Supermana?

MR: Niestety, to właśnie te sagi (zwłaszcza saga klonów) przyczyniły się do spadku zainteresowania komiksami superbohaterskimi, i to nie tylko u nas, ale przede wszystkim za Atlantykiem. Czytelnicy prędko stracili cierpliwość do historii składających się z niezliczonych ilości odcinków, często zresztą kompletnie bezsensownych. Musieliśmy je jednak publikować, bo takie, a nie inne materiały otrzymywaliśmy ze Stanów. Krótko mówiąc - gwoździe do trumny wydawnictwa.

KZ: Jakie jest Pańskie zdanie w kwestii filmowania znanych tytułów komiksowych?


Enamel1

MR: Trzeba przyznać, że pod tym względem w ostatnich latach producenci nas rozpieszczają, bo jest w czym przebierać. Jestem szczerze zachwycony trylogią "X-Men", choć od razu zastrzegam, że mówię jako fan i może nie w pełni jestem obiektywny. Oczywiście totalnie zachwycił mnie Hugh Jackman jako wiadoma postać. Poza tym sporo tam urokliwych wstawek, pokroju tekstu Cyclopsa do Logana: "Wolałbyś żółty kostiumik z niebieskimi paskami?", budujące ciekawy, nawiązujący do komiksowej przeszłości klimat. Co prawda w pierwszej części kompletnie spartolono postać Sabretootha, czyniąc zeń kudłatego dzikusa. A przecież w oryginale gość był wybitnie bystry czy wręcz błyskotliwy, co zresztą znakomicie ukazał Larry Hama na łamach naszego "Mega Marvel" (nr 1/1997). Zanikły wszelkie relacje pomiędzy nim, a Wolverine'm. Brian Singer wyreżyserował ów film wręcz genialnie, ale akurat Szablastozębny został źle poprowadzony; stąd też ów osobnik nie pojawił się już w kolejnych odsłonach. Za to ku memu zaskoczeniu rewelacyjnie rozegrano wątki znane z "Dark Phoenix Saga". Wyszedłem z kina z dosłownie opadniętą szczeną. Jak pewnie każdy miałem wiele obaw co do tego filmu, stąd tym bardziej byłem mile zaskoczony. Wcześniejsze adaptacje Marvela nie napawały optymizmem. Dajmy na to "Fantastic Four" z 1994 roku nadawał się jedynie do wylegiwania na półce. O kilka lat wcześniejszy "Captain America" - po prostu koszmar. Podobnie zresztą z DC, czego przykładem jest pochodzący mniej więcej z tego samego okresu serial "The Flash". Można mieć sentyment do seriali z lat siedemdziesiątych i początku osiemdziesiątych: "Spider-Man" i "The Incredible Hulk", choć oczywiście z powodu innych przesłanek niż merytoryczne. Wszystkie te przykłady wskazywały, że mało kto ma pojęcie, jak zabrać się za realizacje tego typu filmu. W tym przypadku wyjątkiem jest serial "Batman" z Adamem Westem w tytułowej. Istne cudo!!! Można popłakać się ze śmiechu! Obowiązkowa pozycja w kolekcji "Golden DVD". Oczywiście trzeba zaznaczyć, że rzecz jest dla nas, fanów zakochanych w gatunku. Trochę tak jak z klasycznym "Star Trekiem". Na przypadkowym widzu serial wywrze delikatnie rzecz ujmując nie najlepsze wrażenie - nowoczesny statek kosmiczny, a tu komputery z tektury w tle, coś tam miga, a James T. Kirk (prywatnie William Shatner) wygłasza śmiertelnie poważnym tonem kuriozalne kwestie. Ale w tym rzecz by "złapać klimat" i dzięki temu czerpać z tego mnóstwo frajdy. Strasznie zjechano "Daredevila"; w moim przekonaniu całkowicie niesłusznie, tym bardziej, że w pewnej mierze opierał się na "The Man Without Fear". "Elektry" jak dotąd nie oglądałem.

KZ: Czy widział Pan najnowsze produkcje z tego nurtu - "Iron Mana" i "Incredible Hulka"?

MR: Jeszcze nie, choć trailery są zachęcające, tym bardziej, że Robert Downey Jr. to jak dla mnie rewelacyjny aktor, a że sam miał problemy m.in. z nadużywaniem alkoholu toteż idealnie nadaje się na Tony'ego Starka. Podobał mi się poprzedni "Hulk", wyreżyserowany przez Anga Lee, mimo że zarzucano tej produkcji m.in. przeintelektualizowanie. Obie części "Fantastic Four" również odbieram pozytywnie. "Ghost Ridera" nie widziałem, być może z tego względu, że nie przepadam za Nicolasem Cage'm, chociaż gość autentycznie, bez cienia marketingowego kamuflażu, jest fanatykiem komiksu, o czym wspominał już wiele lat temu. Był zresztą posiadaczem cennej kolekcji. Oczywiście przypadło mi do gustu "Sin City" chociażby z tego względu, że występuje tam Jessica Alba, a dla niej zrobię wszystko. Oczywiście ogromne wrażenie wywarł na mnie sposób realizacji, podobnie zresztą jak w "300" - nowatorstwo zupełne także w formule filmowania. Całe kadry wyjęte z komiksu i najzwyczajniej sfilmowane. "Spider-Man" - wszystkie trzy filmy przypadły mi do gustu, niemniej żałuję, że nie zaistniał planowany około 1993 roku "Spider-Man" według Jamesa Camerona. Niestety, jak w wielu podobnych przypadkach, także i tu rzecz rozbiła się o prawa do postaci. Zbyt wiele osób domagało się udziału w ewentualnych zyskach.

KZ: Czy równie korzystnie, jak dwa pierwsze filmy o mutantach, ocenia Pan także inny film sygnowany przez Briana Singera - "Superman: Powrót", odebrany, co tu kryć, z mieszanymi odczuciami?

MR: Rzecz podobała mi się jako dzieło filmowe, choć też mam pewne zastrzeżenia. Wydaje mi się, że całość jest nieco przydługa, przegadana.

KZ: W kontekście tego filmu dały się słyszeć zarzuty, że niepotrzebnie nawiązywano do tetralogii zapoczątkowanej przez Richarda Donnera w 1978 roku zamiast stworzyć kompletnie nową jakość fabularną. Przez pewien czas rozważano czy w ogóle warto podejmować planowaną z definicji kontynuację znaną pod roboczym tytułem "The Man of Steel".

MR: Z Singerem był tak, że w Marvelu wkurzono się, zresztą całkowicie słusznie, za podkupienie tego reżysera przez Warner. Tymczasem ten, osławiony gigantycznym sukcesem pierwszych dwóch "X-Men", otrzymał wolną rękę w kwestii realizacji Supermana. Skwapliwie wykorzystał tę okoliczność proponując własną wizję. Zarzucano mu przy tym gejowskie konotacje przy kreowaniu postaci tytułowego bohatera, bo jak wiadomo sam Singer jest gejem. Producenci byli lekko zaniepokojeni na tym punkcie, ale mimo to pozostawili mu pełną swobodę przy realizacji. Toteż gość robił co chciał i wydaje mi się, że film jest całkiem przyzwoity. Może tylko zbytnio melancholijny...

KZ: Narzekano m.in. na odtwórcę głównej roli, Australijczyka Brandona Routha, w mniemaniu wielu zbyt mało charyzmatycznego, zwłaszcza w porównaniu z jego poprzednikiem, Christopherem Reeve'em.

MR: Osobiście nigdy nie byłem fanem kreacji Chritophera Reeve'a, postrzeganej jako wzorcowa. Zapewne Routh nie zyskał poklasku głównie z tego względu, że spora grupa widzów domagała się zaangażowania Toma Wellinga odgrywającego Clarka Kenta w serialu "Tajemnice Smallville". Swoją drogę też bardzo lubię ten serial, który okazał się nowym spojrzeniem na mitologię Supermana, przeznaczonym dla każdego, nie tylko wielbicieli komiksu. Ogląda się to fajnie, chociaż czasy liceum mam już dawno za sobą.


Słonie Marcina

KZ: A "Batman Begins", postrzegany przez wielu, zwłaszcza przez nieco młodszych widzów za dużo lepszy niż wersja Burtona (nie wspominając nawet o filmach Shumachera)? Starsze pokolenie niemal dosłownie "grzmi" wobec tak formułowanych poglądów.

MR: W moim przekonaniu "Batman Begins" to znakomity film, tym bardziej, że mam sentyment do aktorstwa Christiana Bale'a, któremu przyszło wcielić się w postać Bruce'a Wayne'a. Zresztą, podobnie jak w przypadku wspominanego "Smallville", jest to dobre kino nie tylko dla miłośników gatunku, ale także dla tych, którzy niekoniecznie darzą sentymentem superbohaterów. Batman w tym filmie to postać w pełni uchwytna i twardo stąpająca po ziemi. A wiadomo, jak jest z Timem Burtonem, osobnikiem skłaniającym się ku konwencji pastiszu. Jestem pewien, że "The Dark Knight" również nas nie zawiedzie. Natomiast wizja Joela Shumachera, skądinąd wprawnego reżysera, to już jest cyrk zupełny, przepastiszowenie pastiszu. George Clooney w kostiumie z sutkami - po prostu żałosne. Zmarnowane filmy - "Batman i Robin" w szczególności. Shumacher pognał w kompletnie niewłaściwą stronę i zagubił się.

KZ: Czy sądzi Pan, że Hetch Leadger niejako "przebiję" wersję Jokera w wydaniu Jacka Nicholsona?

MR: Nicholsona raczej nie sposób przebić. Zresztą obie wersje pozostaną jakościami samymi w sobie, kompletnie różnymi i w gruncie rzeczy nieporównywalnymi. Spójrzmy na komiksowy pierwowzór - np. wersję Batmana według Briana Bollanda i Teda McKeevera. Obie są całkowicie odmienne, ale czy można odważyć się na stwierdzenie, która z nich jest lepsza? Oczywiście, że nie i tak samo jest z filmem. Raczej nie należy silić się na takie porównania.

KZ: Pod względem przenoszenia na duży ekran fabuł komiksowych Europa pozostaje daleko w tyle za Stanam,i niemniej kilka z nich już zaistniało. Nie licząc "Asterixa" mamy przecież "Immortal" na podstawie klasycznej "Trylogii Nikopola", jak też "Blueberry'ego". Jak Pan ocenia te produkcje?

MR: Oglądając "Immortal" dosłownie umarłem z nudów. Mimo, że lubię twórczość Bilala to jednak mam zastrzeżenia do podejmowanej przezeń tematyki. Rozumiem, że gość pochodzi z dawnej Jugosławii i mocno to przeżywa, wciąż eksploatując motywy rodem z komunizmu. To tak, jak gdyby Grzegorz Rosiński po przeprowadzce do Belgii wciąż rysował komiksy o milicji obywatelskiej. Tymczasem twórca "Trylogii Nikopola" nadal żyje komuną, Serbami i marszałkiem Tito. Ileż można?! Zrealizowana przezeń adaptacja filmowa jest dla mnie totalnie beznadziejna, istna tragedia. Sorry... "Blueberry'ego" póki co jeszcze nie widziałem. W kwestii ostatniego "Asterixa", opuszczę nań zasłonę milczenia.

KZ: Jak potoczyły się Pańskie dalsze losy?

MR: Gdzieś na przełomie 2003 i 2004 mniej więcej przez rok współpracowałem z duńskim wydawcą G. Floy Studio znanym u nas jak Mucha Comics, gdzie udzielałem się przy doborze tytułów. W tym samym czasie zgłosili się do mnie poprzez prywatne koneksje przedstawiciele koncernu Axel Springer zamierzającego ponownie wprowadzić na nasz rynek komiksy Marvela w formie zeszytów. Zwrócili się do mnie, jak to ujęli, "jako do eksperta". Przez pół roku utrzymywaliśmy stały kontakt, spotkaliśmy się, gadaliśmy jak to będziemy wspólnie wydawali komiksy, buzi, buzi itd. Słowem: pełen entuzjazm. Zaangażowany od strony merytorycznej korzystałem z moich dawnych znajomości dzwoniąc w razie problemów do Stanów. Zdarzało się, że Amerykanie nie chcieli z nimi rozmawiać tylko właśnie ze mną. Po tym czasie wysysania ze mnie wszelkich informacji, kontaktów, planów wydawniczych etc. w momencie publikacji pierwszego numeru magazynu "Dobry Komiks" (w czerwcu 2004 roku) stwierdzili, że mają mnie gdzieś i nie zamierzają mieć ze mną nic wspólnego. Po pół roku pracy nad tym przedsięwzięciem i ot tak przejęli wszystkie moje pomysły! To był dla mnie taki cios, że omal nie padłem na glebę. Po tym wszystkim Duńczycy, którzy zainicjowali całą sprawę, wywalili gały na pół metra. Przez dwanaście lat mojej pracy dla Semica nigdy coś takiego się nie przydarzyło, a przecież mieliśmy kontakty z mnóstwem osób!

KZ: Może czuć Pan zatem satysfakcję. Inicjatywa przetrwała zaledwie dziesięć miesięcy.

MR: Nie czuję żadnej satysfakcji.

KZ:
Podczas spotkania wspominkowego na WSK mimochodem użył Pan terminu "orka na ugorze". Być może to zupełny przypadek, niemniej wzbudzający natychmiastowe skojarzenie z tłumaczem/tłumaczami pracującymi dla "Mandragory"? Czy to na pewno przypadkowa zbieżność? A może Pan lub pańska siostra, tłumaczka Katarzyna Rustecka, współpracowaliście z Przemkiem Wróblem?

MR: Czy sformułowanie "orka na ugorze" jest zastrzeżone (śmiech)? Nie, nic takiego nie miało miejsca.

KZ: Dlaczego dopiero w tym roku zagościł Pan na WSK? Nie było z Panem kontaktu?

MR: Rzecz banalna: po prostu nikt wcześniej się ze mną nie kontaktował.

KZ:
Bardzo dziękujemy za poświecony czas i rozmowę.


Rozmawiał Przemysław Mazur


Podziękowania za współpracę przy formułowaniu pytań dla Michała "Chudego" Chudolińskiego, Damiana "Damexa" Maksymowicza, Artura "Articlesa" Skowrońskiego, i Jakuba Sytego.


Stan Lee - Rzymska 1