"The X-Files: Project Aquarius czyli finał po latach"

 

Gdy w połowie 1995 roku serial "The X-Files" w oszałamiającym tempie zyskiwał status światowego hitu, stało się jasne, że zapotrzebowanie na produkty "około serialowe" będzie rosło z dnia na dzień. Nowelizacje, kolekcjonerskie karty, gry telewizyjne, okolicznościowe albumy - to tylko część atrakcji, jakie trafiły do zachwyconych fanów dwojga nietypowych agentów FBI.

Rzecz jasna nie mogło zabraknąć także komiksów, na które licencje wywalczył Topps - edytor dalece ustępujący dwóm, wszystkim doskonale znanym potentatom amerykańskiego rynku. Jednakże bez cienia kompleksów zarząd wydawnictwa przystąpił do realizacji chodliwego projektu powierzając stworzenie scenariuszy pisarzowi o swojsko brzmiącym nazwisku - Stefan Petrucha, wprawionego w opowieściach spod znaku horroru oraz zjawisk paranormalnych. Wraz ze zleceniem, przed rzeczonym pojawiły się dwie możliwości: zaadaptować fabuły poszczególnych odcinków serialu lub też podjąć trud opracowania autorskich konceptów. Petrucha widać nie zamierzał poprzestać na ślepym kopiowaniu telewizyjnego pierwowzoru i dlatego też zdecydował się na drugą z wymienionych opcji, co samo w sobie korzystnie świadczy o tym twórcy.

Uczciwie rzecz ujmując pierwsze epizody serii nie sprawiały wrażenia szczególnie udanych, a przy tym zachęcających do dalszej lektury. Zapewne jednak magia tytułu zrobiła swoje, toteż cykl nie tylko nie zniknął z rynku, ale wręcz zyskał znaczną popularność doczekując się niebawem kilku zbiorczych wydań. Przykładem takiej publikacji jest "Project Aquarius" zawierający część odcinków swego czasu wydanych także u nas. I to właśnie na jej kartach możemy przekonać się, że pozornie samodzielne epizody tworzą spójną, starannie przemyślaną mozaikę. Do finału opowieści zabrakło zaledwie dwóch odcinków, stąd polscy czytelnicy nie mieli okazji przekonać się o złożoności założenia scenarzysty. Niemniej już na podstawie opublikowanych w naszym kraju fragmentów dało się zauważyć oryginalność zaproponowanych tu pomysłów, często wyrastających ponad standardy główno-nurtowych produkcyjniaków. Rzadko bowiem zdarza się, by anglosascy twórcy sięgali po motywy znane z innej niż ich rodzima literatura. Drastycznym przykładem takiego zasklepienia jest powszechnie wychwalany Neil Gaiman obficie parafrazujący Shakespeare'a, czy "Moby Dicka" i na tym w zasadzie kończy się jego domniemana erudycja. Tymczasem Petrucha sięgnął po motywy znane z XII księgi hispanojęzycznej "Historia general de las cosas de la Nueva Espa?a" Bernardino de Sahaguna umiejętnie wkomponowując wątek nadprzyrodzonych znaków zwiastujących przybycie konkwistadorów w główny tok fabuły. I co więcej, uniknął mechanicznego kopiowania, wprowadzając autorskie innowacje w naturalny sposób współgrające z zapożyczonymi elementami.

Nie obyło się rzecz jasna bez wszechobecnej atmosfery spisku, tak często akcentowanej w telewizyjnym pierwowzorze. Zresztą sam tytuł albumiku to nic innego jak kryptonim domniemanego, wewnętrznego kręgu zainicjowanego przez... No właśnie - o tym finale tej opowieści. I chociaż tzw. "Palacz", który nie raz dał się we znaki Mulderowi, pojawia się tu tylko raz, to jednak obojgu bohaterom i tak nie brakuje powodów do nudy, a to za sprawą wyrazistych oponentów pokroju na pół obłąkanego kanibala Enocha, bezwzględnego generała Shadenfreuda, czy też kluczowej postaci dla całej opowieści - Coleen Dunne. Tym samym raczej nie ma mowy o nadmiernym przegadaniu, choć i całkiem zgrabnie ujętych dialogów z pewnością nie brakuje. Oczywiście Dana Scully także i tu sili się na skrajny sceptycyzm popadając niekiedy w śmieszność. Cieszy, że Petrucha nie zapomniał o światopoglądowym kontraście pomiędzy parą bohaterów, co w gruncie rzeczy stanowi oś fabularną cyklu zarówno w wersji telewizyjnej, jak i we wszelkich jego odmianach.

Na fali ogromnej popularności serialu dwanaście epizodów komiksowej wersji (na łamach sześciu zeszytów) opublikowało u nas wydawnictwo TM-Semic pomiędzy marcem 1997, a styczniem kolejnego roku prezentując m.in. trylogie "Firebird". Seria niestety nie przyjęła się, przez co zakończono ją niemal w środku omawianej opowieści. Swoją drogą na ostatniej planszy wzmiankowana Coleen Dunne wyrzekła znamienne słówko "cześć", co przy odrobinie poczucia humoru można zinterpretować jako swoiste pożegnanie z czytelnikami. Wydawałoby się, że komiks oparty na tak popularnym serialu z miejsca winien zyskać status hitu także w Polsce. Tak się jednak nie stało, zapewne z co najmniej trzech powodów. Po pierwsze ów tytuł zaistniał na naszym rynku o rok za późno. Ówczesna koniunktura na zjawiska paranormalne przeżywała swoje apogeum właśnie w pierwszej połowie roku 1996 (czy ktoś pamięta ówczesny "hit" grupy Babylon Zoo "Spaceman" lub też niejakiego Mariusza Szczygła brylującego w programie "Na każdy temat" o UFO, Emilcinie i jasnowidzeniu?). Na etapie kolejnego zainteresowanie wyraźnie przygasło, a w fabułach nowych odcinków serialu nawarstwiło się zbyt wiele wątków wiodących do nikąd. I chociaż cykl realizowano (nawet w obliczu wolty Davida Duchovnego) jeszcze przez kilka sezonów, to jednak już wówczas dało się dostrzec uginanie całej produkcji pod ciężarem nie zawsze przemyślanej mitologii. Po drugie, jak już wyżej wspomniano, zamysł Stefana Petruchy opierał się na szerszym założeniu fabularnym, o czym niekoniecznie musiał wiedzieć polski czytelnik; poszczególne zaś epizody mogły sprawiać wrażenie mętnych, a przy tym, kolokwialnie rzecz ujmując, przekombinowanych. Wreszcie po trzecie, warstwa ilustracyjna zaproponowana przez Charlesa Adlarda, być może postrzegana jako zbyt mało realistyczna, o czym świadczy niski stopień podobieństwa sportretowanych tu aktorów (zwłaszcza Gillian Anderson). Obecnie podobną manierę wypadałoby raczej ocenić na korzyść grafika serii; jedenaście lat temu raczej próżno byłoby domagać się od widzów i zarazem czytelników podobnej wyrozumiałości. Stąd tak krótka jej obecność na naszym rynku, w odróżnieniu od amerykańskiego, gdzie cieszyła się więcej niż przyzwoitym zainteresowaniem.

Trudno wyzbyć się wrażenia, że po latach, w chwili, gdy telewizyjny pierwowzór pozostaje odległym wspomnieniem, "Project Aquarius" sprawia dużo lepsze wrażenie niż dekadę temu. Całości korzystnego efektu dopełniają reprodukcje okładek poszczególnych zeszytów wykonane techniką przywodzącą skojarzenia z twórczością Dave'a McKeana. Ich autor, Miran Kin, dał w nich autentyczny popis swego warsztatu, ujmując przy tym niepokojący nastrój serialu. Album wart dopadnięcia, tym bardziej, że na zagranicznych serwisach aukcyjnych dostępny jest zazwyczaj w niewielkich cenach.

Przemysław Mazur


"The X-Files: Project Aquarius and Other Stories"
Scenariusz: Stefan Petrucha
Ilustracje: Charles Adlard
Kolory: George Freeman i Laurie E. Smith
Liternictwo: John Workman
Okładki: Miran Kim
Wydawca: Manga Books na licencji Topps Comics
Czas publikacji wydania zbiorczego: luty 1996 roku
Format: 17 x 26
Liczba stron: 168
Okładka: miękka lakierowana z obwolutą
Cena: 9, 99 ?

Pierwotnie opublikowano na łamach miesięcznika "X-Files" nr 8-12 (sierpień-grudzień 1995 roku)