"Absolute Batman": "Hush"

 

W mainstreamie do każdego roku z ostatnich dwudziestu lat można byłoby przypisać jedno szczególne wydarzenie lub komiks, którym żyli praktycznie wszyscy entuzjaści trykotów oraz sprzedawcy księgarni historii obrazkowych. To one definiują i nadają kształt konkretnemu okresowi, niczym epoki literackie. I tak oto ubiegły rok minął pod znakiem Wojny Sinestra i Zielonych Latarni oraz śmierci Kapitana Ameryki, zaś lata 2006-2007 to czas Kryzysu Nieskończoności w DC i Wojny Domowej w Marvelu. Do Husha natomiast należał rok 2003. Był to niewyobrażalny sukces kasowy - każda nowa część tej obszernej historii sprzedawała się jak świeże bułeczki, zmuszając tym samym wydawcę do drukowania kolejnych nakładów (a na drugim zwykle się nie kończyło). Mimo to, trzymając w rękach potężne, pełne wydanie opowieści Loeba i Lee, zadawałem sobie pytanie - czy po pięciu latach od publikacji na łamach "Batmana" historia ta nadal jest tak niepowtarzalna, jak za czasów swej chwały na zeszytowych listach sprzedaży? Tudzież na tyle, aby wydawać ją po raz kolejny w prestiżowym formacie Absolute?

Miasto Gotham, czasy współczesne. Bruce Wayne jest u szczytu swej kariery pogromcy bandytów. Wypracował renomę najlepszego detektywa świata, u jego boku stoi całkiem pokaźna grupa młodych naśladowców i współpracowników. Jednakże od pewnego czasu każdy krok Batmana jest uważnie śledzony przez człowieka, którego cała głowa owinięta jest bandażami. Jak się potem okaże, osobnik ten zbierze plejadę najgroźniejszych antagonistów Nietoperza, ucząc ich zgoła nowych metod działania mających na celu ostateczne zniszczenie życia posępnego obrońcy uciśnionych. W czasie prób odkrycia tożsamości enigmatycznej persony, Batman będzie musiał poradzić sobie z mnóstwem innych problemów, że wspomnę jedynie o powracającej jak bumerang przeszłości, zdradzie wśród lojalnych sprzymierzeńców, stratą i... miłością.

Fabuła brzmi co najmniej zachęcająco, nieprawdaż? Do tego nazwiska jednych z najbardziej znanych kreatorów na rynku, Jepha Loeba i Jima Lee, jeszcze bardziej zachęcają do sięgnięcia i rozkoszowania się kolejną suspensową intrygą z Gotham. Niestety, w rzeczywistości "Hush" jest niczym więcej jak pretensjonalną i przydługą pseudo-epopeją cierpiącą na szablonowość, brak oryginalności, a co gorsza - sensu. Wystarczy przeczytać uważniej skrótowe omówienie fabuły mojego autorstwa znajdujące się wyżej. Czy nie odczuwacie deja vu? Ja owszem.

Po zakończeniu lektury od razu nasunęła mi się myśl o "Knightfallu". Oczywiście, crossover ten rozpatrywany wraz z KnightQuestem i KnightsEndem jako trylogia pozostawia bardzo dużo do życzenia dzięki infantylności, złemu rozwinięciu wątków i patetyczności zakończenia. Niemniej jednak pierwszy akt tego eposu jest całkiem sensowną historią, w której Batman staje twarzą w twarz ze swoim najgorszym koszmarem, czyli masową ucieczką szaleńców z Azylu Arkham, zostając tym samym poddanym niesamowitemu wyzwaniu fizycznemu i psychicznemu, któremu ostatecznie nie udaje mu się sprostać. Jest to opowieść wyjątkowo naświetlająca tragiczną naturę etosu Mrocznego Rycerza, wpływającego destrukcyjnie na każdą osobę chcącą przyjąć na swoje barki tą rolę. Już w porównaniu z tą historią, opublikowaną ponad 15 lat temu, "Hush" wypada bardzo blado, gdyż scenarzysta nie miał właściwie żadnego planu na opowiedzenie ciekawej historii, pozostającej w głowie czytelnika na długi czas.

W istocie, ten 12-częściowy komiks jest zlepkiem scen znanych z poprzednich, klasycznych komiksów o Człowieku-Nietoperzu, spuentowanych żenująco bzdurnym zakończeniem. "Cytowany" jest głównie "Powrót Mrocznego Rycerza". Ledwo żyjący po wypadku Bruce operowany przez Alfreda, przedstawienie całkowicie zdrowego Harveya Denta po udanej operacji plastycznej, walka Batmana z Supermanem - to wszystko można odnaleźć w kultowym komiksie Franka Millera. Ożywienie Jasona Todda, a raczej otworzenie furtki dla Judda Winnicka do zainicjowania tego przaśnego przedsięwzięcia, również było już przerabiane przez Alana Granta w historii "The Mud Pack" z końca lat 80. Na domiar złego Loeb ograniczył się jedynie do zwykłej adaptacji tych sekwencji. Naturalnie, by zachować pewną "godność", scenarzysta próbuje od czasu do czasu wprowadzić własne pomysły, jednakże te zadziwiają swoją absurdalnością. Weźmy za przykład ujawnienie przez Batmana swojej prawdziwej tożsamości Catwoman. Wielce naiwnym jest myślenie, że ta niebezpieczna, niejednoznaczna kobieta zachowa sekret Batmana wyłącznie dla siebie (tak przy okazji - ta historia ewidentnie pokazuje, że krąg osób znających największy sekret Bruce'a Wayne'a niebezpiecznie się rozrósł; gdyby Nietoperz był obecnie prowadzony przez Michaela Briana Bendisa, pod jego domem kłębiłoby się od agentów federalny i rządowych). Zdumiewa mnie następnie postępowanie Batmana, który momentami zachowuje się niczym nieostrożny nowicjusz. Nie do pomyślenia jest, żeby po tylu latach doświadczenia ktoś mógł mu przeciąć linę podczas lotu. Przykładów takich sytuacji jest niestety dużo. Najlepszym jest jednak to, że nasz mroczny detektyw potrzebował dwunastu zeszytów, aby odkryć, kim naprawdę jest Hush. W tym momencie uwidacznia się brak kompetencji Loeba do tworzenia sprawnego wątku tajemnicy, albowiem na scenę wchodzi Tommy Elliot, dawnym przyjaciel Bruce'a z dzieciństwa, który zacznie się przewijać przez całą historię, a którego pojawienie się dziwnie koreluje z ukazaniem się zamaskowanego obserwatora. Scenarzysta w ogóle nie stara się odsunąć jak najdalej Elliota od Husha, a fakt, że obaj mają upodobanie do noszenia prochowca jeszcze bardziej utwierdza czytelnika w swoich domniemaniach. Rzecz jasna to on jest Hushem, choćby nawet zginął parę numerów wcześniej. Istną "truskawką" na tym przebrzydłym torcie jest finalna konwersacja Batmana z człowiekiem, który pomagał Hushowi, prawdziwym inspiratorem całej szatańskiej machinacji. Nie dość, że jest słabo napisana i niespójna, to na dodatek czytelnika ogarnia wrażenie, jakby stracił mnóstwo cennego czasu na historii... o niczym. Z początku wydawało się, że "Hush" miał potwierdzić buddyjską istotę iluzoryczności status quo. Mimo to w finale wychodzi na to, że stan rzeczy i relacji jest w zupełności taki sam, jak na początku historii. Nie sposób wyobrazić sobie większej irytacji po lekturze komiksu. Pojawia się zatem pytanie - skąd wzięła się tak wielka popularność komiksu, który nie ma właściwie nic wartościowego do przekazania? Odpowiedź jest zgoła prozaiczna. Rysunki.

Niewątpliwym atutem Loeba jest to, że chcą z nim współpracować talenty wizualne, znane z niedostarczania na wcześniej umówiony deadline rysunków oraz trudnych relacji z redaktorami i scenarzystami. Współpracują z nim, gdyż zdają sobie sprawę, że Loeb pozwoli im rysować dokładnie to, czego oni zapragną, bez względu na to, czy jest w tym choć odrobina logiki. Jest to niezwykle wygodne, jak zarazem pozwala pokazać artystom w pełni swoje możliwości warsztatowe. Do twórczości Jima Lee podchodziłem zawsze obojętnie. Jego rysunki nie robiły na mnie wrażenia, jak na fanach mutantów z Marvela, ale również nie powodowały obrzydzenia. Wszystko się zmieniło w momencie, kiedy ten zaczął rysować właśnie "Husha". Do groteskowego i mrocznego świata Batmana przeniósł elementy charakterystyczne dla standardowych pozycji trykotowych, przez co "Hush" w ogóle nie przypomina typowych opowieści o pogromcy zbrodni z Gotham. Tak oto rzeczywistość, w której Batman egzystował, stała się nadzwyczaj idealna, niczym z "Mody na Sukces". Wszyscy mężczyźni byli doskonale zbudowani, piękni, z charakterystycznymi kwadratowymi szczękami i doskonale białymi zębami. Kobiety zaś emanują seksapilem, urokiem i biustem o rozmiarze D. Nawet bezdomni, rabusie i osoby starsze wyglądają nadzwyczaj ładnie, niczym z utopijnej rzeczywistości. Trudno, a wręcz niemożliwym jest znaleźć w rysunkach Lee cokolwiek brzydkiego, przez co jego styl zaliczany jest do tych "mechanicznych" - zdaje się, jakby robił to samo w kółko. Ten idealizm w przedstawianiu świata staje się w pewnym momencie męczący. W dodatku Lee ma tendencje do zbyt częstego ukazywania akcji z "perspektywy buta". Nagminne jest stosowanie kadrów przedstawiających w całej okazałości obuwie Mrocznego Rycerza, co jest nader wątpliwą metodą prowadzenia akcji. Niemniej, jakkolwiek można krytykować te pełne słodyczy i kiczu prace, to nie można powiedzieć, że są one do niczego. Szczególnie w powiększonym formacie Absolute, który w pełni przedstawia monumentalność, przepych i szczegółowość prac Jima Lee. Sekwencje w operze, na cmentarzu oraz perfekcyjne odwzorowanie broni i samochodów robią kolosalne wrażenie nawet na osobach, które zwykle omijały jego rysunki szerokim łukiem. Do wyjątków można również zaliczyć ciekawe, niczym ze snu wyjęte sekwencje retrospekcyjne dopieszczone akwarelami, cienkopisami i flamastrami. Nie zmienia to jednak faktu, ze wrażliwość Lee pasuje do nastrojowego i posępnego Gotham niczym pięść do nosa.

Pozytywem wydania Absolute są dodatki w postaci obszernego wywiadu z twórcami, komentarzy Jima Lee do poszczególnych kadrów, okładki, szkice, dodatkowe rysunki oraz proces ewolucyjny tworzenia niektórych stron. Z bonusów powinni być najbardziej zadowoleni entuzjaści talentu artystycznego rysownika, aczkolwiek osoby interesujące się w mechanizmie tworzenia kolejnych storn komiksów amerykańskich również nie powinny narzekać. Dowiadujemy się m.in. jak wygląda praca nad jednym z najpopularniejszych miesięczników komiksowych oraz jak przekonuje się redakcję i szefów DC do wykonania ruchu, nad którym wcześniej wymienieni zastanawialiby się jeszcze długi miesiące. Świetną zabawą była również lektura "jaj wielkanocnych", jakie Jim lee porozrzucał w każdym rozdziale historii. Zdziwilibyście się, ile w "Hushu" jest pokłonów w stronę postaci z Domu Pomysłów, redaktorów "Wizarda" i DC Comics oraz w stosunku do osób, które w mitologii Batmana odegrały najważniejsze role. Strony zaś z szkicami Jima Lee pomagają zrozumieć, jak ważną rolę w efekcie końcowym odegrał tuszownik Scott Williams, swoisty "poprawiacz" artysty.

Jest pewien związek pomiędzy "Barman": "Hush" a letnimi hitami kinowymi tj. "Transformers" czy "Fantastyczna Czwórka". Można w nich znaleźć szybką akcję, cięte i niekiedy zabawne dialogi, ładne dziewczyny i wysportowanych mężczyzn. Fabuły w nich nie ma właściwie za grosz, a chodzi jedynie o to, by się dobrze zabawić - tam coś wybuchnie, gdzieś indziej polecą inne fajerwerki. Jako niezobowiązujący, szybki w lekturze i pełen przygód dreszczowiec "Hush" sprawuje się bardzo dobrze. Tyle tylko, że to nie jest opowieść o Batmanie. Nie mamy tutaj związku przyczynowo-skutkowego, fascynujących i niejednoznacznych postaci przyciągających zainteresowanie odbiorcy ani ciekawie rozwiniętej i zaskakującej intrygi, która może poruszyć nawet starych wyjadaczy (ostatnio doświadczyłem takiej sytuacji przy "Daredevilach" Bendisa i Brubakera). Osoby wymagające od komiksu superbohaterskiego czegoś więcej aniżeli pościgów, eksplozji i wychodzących lawinowo z coraz to bardziej niewyszukanych miejsc łotrów, powinni się trzymać od "Husha" z daleka. Jest mi jedynie żal, że sukces tej opowieści odbił się znacznie na jakość następnych komiksów o Mrocznym Rycerzu, oficjalnie rozpoczynając jeden z najgorszych okresów w historii wszystkich serii komiksowych ze znaczkiem Nietoperza. Ale spuścimy na to zasłonę milczenia....

Michał Chudoliński

"Absolute Batman: Hush"
Data wydania: Październik 2005
Wydawnictwo: DC Comics
Scenariusz: Jeph Loeb
Rysunki: Jim Lee
Tusz: Scott Williams
Okładka: Jim Lee
Kolor: Alex Sinclair
Oprawa: Twarda, dodatkowo pudełko
Papier: kreda
Ilość stron: 372
Cena: $49,99