""Guy Gardner": "Yesterday's Sins"

 

Guy Gardner, jak na standardy DC, jest niezwykłą postacią. Wydawnictwo to nie posiada zbyt rozległej galerii typowych anty-bohaterów. W odróżnieniu od Marvela czy Image, gdzie mamy całe rzesze herosów działających poza pewną wyznaczoną granicą moralną. Wydawcy "Supermana" chwilami zbytnio zapatrzyli się w stworzony przez tego bohatera schemat, nie pozwalając wyjść im poza pewne zaszufladkowanie. Wprawdzie sytuacja obecnie zaczyna się nieco normalizować, jednak początek lat dziewięćdziesiątych to dopiero pierwsze próby starcia pewnej warstwy blichtru z czołowych postaci uniwersum. Z pewnością najmocniejszą metamorfozę tego typu przeżył właśnie Gardner. Nieduża eksploatacja tego herosa sprawiła, że można było sobie pozwolić na pewne bardzo drastyczne zmiany. Niestety, poszły one momentami za daleko - Guy, jaki został nam zaprezentowany na kartach "Justice League International" to postać, której w żaden sposób nie da się polubić. I nie chodzi mi tu o przyjemność czytania jego perypetii, lecz raczej samą sympatię, jaką obdarza się danego bohatera. Niestety, antypatyczny charakter Gardnera sprawił, że traktowało się go raczej w formie chodzącego dowcipu niż poważnej kreacji. Na szczęście, wraz z otrzymaniem własnej serii, również usposobienie Guya zaczęło się krystalizować i powoli zaczął on nabierać cech, które z czasem nadawały mu nieco inny, poważniejszy styl. Jednak o ile próby te były dość udane, o tyle kulminacji całego procesu należy doszukiwać się w początkach runu Chucka Dixona, znanego scenarzysty, pracującego wcześniej nad postaciami związanymi z Gotham i światem Batmana, głównie Robinem. Dixon był także jednym z autorów, których można uznać za prawdziwych twórców Punishera - jednego z bardziej znanych marvelowskich vigilanties. Wraz z etatowym rysownikiem miesięcznika, niezastąpionym Joem Statonem, scenarzysta ten postanowił przedstawić nam na kartach serii całą młodość Gardnera.

Oczywiście, wszelkie wspominki zostały osadzone w dość standardowej, choć ciekawej historii w klimatach science-fiction. Motyw podmiany bohaterów przez ich złe sobowtóry nie jest niczym nowym, DC oparło już na jego bazie swój dość ciekawie zakrojony crossover o wdzięcznym tytule "Millenium" (pozycja praktycznie obowiązkowa dla każdego fana Zielonych Latarni), a obecnie Marvel mocno promuje takową konwencje w swoim tegorocznym evencie "Secret Invasion". Mimo, że zgodnie ze słowami obcych, mamy do czynienia z szeroko zakrojonymi działaniami, to jednak stopień zakrojenia intrygi i jej rozwlekłość czyni "Yesterday's Sins" bardzo skromnym wobec nafaszerowanych tie-inami i innego tego typu dodatkami wymienionych przez mnie historii. Całość jest niezwykle kameralna - cała cztero-numerowa opowieść, poza sceną początkową, wprowadzającą do jej akcji, ogranicza się do zaledwie dwóch pomieszczeń. Stąd tez od razu można się spodziewać, że raczej nie ma co szukać w komiksie jakichś monumentalnych starć czy też dynamicznych pojedynków. Siłą "Wczorajszych Grzechów" są dialogi. Dixon tworząc je podszedł zupełnie inaczej do swojej pracy, w zupełnie inny sposób niż wcześniej Jones, a później Smith - humor, choć się pojawia, służy raczej do zaakcentowania najważniejszych cech charakteru byłego Green Lanterna. Koniec ze skrzącym się zewsząd dowcipem - Gardner okazał się wbrew pozorom być kreacją, którą można wykorzystać również do stworzenia nieco poważniejszego komiksu. Mimo, że w historii pojawiają się przelotnie inni bohaterowie DC, to jednak stanowią jedynie element zdobniczy. "Yesterday's Sins" to przede wszystkim rozliczenie się głównego bohatera z przeszłością, która do tej pory rzutuje na jego zachowaniu i sprawia, że jest, kim jest. Mamy również okazję zaobserwować samo dzieciństwo herosa, jego dorastanie i związane z nim problemy, a także rodzinę przyszłej "Żółtej Latarni".

Całość rozpoczyna się porwaniem Guya na statek jednej z wielu istniejących w DC kosmicznych ras, Draalów. Jak się okazuje, nie jest on tam jedynym gościem - obcy wyraźnie czują jakąś perwersyjną przyjemność w kolekcjonowaniu Zielonych Latarni z całej galaktyki. Jak już wcześniej wspomniałem, kosmici szykują inwazję, której celem jest podbicie (a jak!) jak największej części galaktyki. Dlatego też postanowią porozrzucać po galaktyce uśpionych agentów - klony ważnych, kluczowych dla zachowania porządku w ich częściach kosmosu bohaterów, które jedynie będą czekały na odpowiedni rozkaz z rąk swoich twórców. Jednakowoż żeby taka akcja mogła się udać potrzeba, żeby nikt nie zauważył różnicy. Stąd też Draalowie opracowali technologię pozwalającą im oprócz materiału genetycznego, kopiować również świadomość i model zachowań osobnika. Stąd też dla Guya rozpoczyna się nieustająca seria kolejnych sondowań wspomnień. Wiele z nich okazuje się być naprawdę bolesnych...

Początkowo (jeśli jako punkt odniesienia przyjmować odliczanie, które przed dwusetnym numerem drugiej serii Green Lantern zaserwował nam Steve Englehart) Guy był postacią napędzaną przez własne ego, a także poczucie wyższości nad pozostałymi członkami korpusu, jak i bohaterami w ogóle. Stan ten utrzymał się przez dłuższy czas, aż do rozpoczęcia kolejnego, trzeciego już woluminu miesięcznika "Green Lantern". W pierwszej historii, o znamiennym tytule "Road Back" (wydanej również u nas przez wydawnictwo TM-Semic) Garard Jones, ówczesny scenarzysta komiksu, postanowił wywrócić cały rys charakterologiczny Gardnera praktycznie do góry nogami. Zamiast egocentryzmu, można było stopniowo zauważać cechy, których raczej u Guya ciężko było się spodziewać: brak poczucia własnej wartości, traktowanie siebie jako kogoś gorszego od Hala Jordana. Ten stan rzeczy nie utrzymał się jednak długo i kolejne kroki rozwoju przyniosła dla Gardnera dopiero jego własna seria. W niej to z powrotem powrócono do konwencji rodem z "Road Back". Kulminacją całego procesu jest jednak z pewnością dopiero ta historia. Pokazuje ona Gardnera z zupełnie innej strony, przez pryzmat jego nieszczęśliwego życia.

Mówi się, iż dzieciństwo jest okresem, który w znaczny sposób determinuje nasze dorosłe życie. Psychologowie prześcigają się w różnorakich analizach tego twierdzenia, jednak nie da się ukryć faktu, że to właśnie ten okres kształtuje w dużej części nasza osobowość. Dlatego tez z dużym zainteresowaniem podszedłem do tematu przedstawienia młodości Gardnera. Skoro wielu złoczyńców staramy się usprawiedliwiać, mając na uwadze ich trudne dzieciństwo, czemu nie spróbować podobnej zagrywki wobec antybohatera? Chuck Dixon nigdy nie należał do autorów zbytnio filozofujących, jego komiksy opierały się raczej na dynamicznej akcji i specyficznym klimacie niż oryginalnej, odkrywczej fabule, jednak w tym wypadku zdecydował się zaryzykować. W skutku tego dochodzi do odkrycia wielu kart z życia Guya, do tej pory skrzętnie ukrywanych przed wzrokiem czytelnika.

Jak się okazuje, Guy wychował się w rodzinie, w której kimś w rodzaju świętego był jego starszy brat - Mace. Od dziecka uwielbiany przez rodzinę, ukochany syn ojca, szkolny prymus. Słowem, chodzący ideał. Nic więc dziwnego, że wiecznie niezauważany chłopak zaszył się w swoim własnym świecie - świecie komiksów o superbohaterach. Jego idolem stał się General Glory, a także jego sidekick - Bernie (postacie te są swoistym paszkwilem na Steve'a "Captaina Americe" Rogersa i jego pomocnika - Bucky'ego). Wprawdzie wątek ten był już poruszany w serii "Justice League International", jednak dopiero tutaj nabiera on prawdziwego sensu i znaczenia. Gardner, przez cały czas żyjąc w cieniu brata, mając w domu do czynienia z ojcem alkoholikiem, a także nie posiadając żadnego oparcia ze strony matki stopniowo coraz bardziej pogrąża się, traci wszelaka motywacje od jakichkolwiek pozytywnych działań, czego kulminacją jest całkowite prawie ze zdeprawowanie młodego człowieka, który robi wszystko, żeby odróżnić się od brata, będącego utytułowanym policjantem. Czy jednak jest on aż tak klarownym bohaterem, jak to się na pierwszy rzut oka wydaje?

Chuck Dixon nie poświęcił zbyt wiele miejsca na pokazanie relacji, jakie łączą obu braci, jednak zrobił to w sposób bardzo intensywny i realny. Patrząc na próby zdobycia akceptacji ojca przez obydwu łatwo można się domyśleć, że ich związek nie będzie oparty na jakiejkolwiek formie wzajemnej miłości, czy choćby sympatii. Nawet wydawałoby się ludzkie odruchy, jak niesienie pomocy czy krycie niektórych ciemnych sprawek przed wykryciem są przepojone dozą goryczy, która nie daje szans na jakiekolwiek porozumienie. Równocześnie Guy wiele zawdzięcza Mace'owi. To właśnie on wskazał mu drogę, jaką podążył w życiu. Dzięki niemu z życiowego nieudacznika wyrósł na człowieka, który umie sobie w życiu radzi i potrafi dążyć do ustalonego sobie celu. Z drugiej strony jednak, determinowane jest to raczej przez negatywne cechy charakteru brata. Mamy okazje zaobserwować w Gardnerze człowieka, który ze złodzieja samochodów potrafił zostać prawnikiem, i to takim z ogromna ilością szczytnych ideałów. W momencie, kiedy Guy zaczyna wierzyć, że jeszcze jest dla niego szansa u boku ojca, staje się rzecz tragiczna - Mace zostaje postrzelony. I o ile jeszcze rodzina mogłaby się z tego jakoś podnieść, gdyby stało się to w akcji łapania groźnego przestępcy, to niestety prawda okazuje się być zbyt ciężka na ich barki: Mace został postrzelony przez ćpuna-dilera, od którego starał się wyłudzić działkę. Dla ojca jest to koniec. Również Guy rozumie, że mimo tego, jak będzie się starał, nigdy nie wygra - los sprzeciwia się przeciwko niemu. Dlatego też opuszcza rodzinny dom w poszukiwaniu szczęścia. Na tej drodze jego ścieżki krzyżują się z tymi Hala Jordana... Resztę znacie, prawda?

Jak widać, scenarzysta dopisał najbardziej luzackiemu bohaterowi DC życiorys, którego raczej nie można zazdrościć. W ten sposób stara się tłumaczyć w pewien sposób zachowanie Guya, dając nam do zrozumienia, jaki ogrom czynników zewnętrznych miał wpływ na to, kim dzisiaj jest Gardner. Jest to również następny krok przemiany bohatera. Przemiany, którą będzie kontynuował Beu Smith i to w kierunku, którego nikt się raczej nie spodziewa...

Stronę graficzną stworzył etatowy już rysownik serii, Joe Staton. Jego styl, choć początkowo mało przypada do gustu, zwłaszcza osobom, które miały do czynienia z pracami Brodericka, stał się w pewnym sensie elementem rozpoznawczym serii i obecnie trudno mi sobie wyobrazić te komiksy z innym rysownikiem. Jednocześnie zaznaczam, że prace nie są wybitne - do czynienia mamy raczej z rzemieślnikiem niż artystą.

Komiks jest początkiem krótkiego, acz dość treściwego runu Chucka Dixona w tej serii. Zły klon, który już niedługo będzie szalał na kartach "JLA" zostaje wypuszczony, a przetrzymywana grupa ucieka, ruszając na odsiecz Ziemi. Jednak z pewnością to nie te wydarzenia sprawią, że komiks zostaje w wyobraźni czytelnika. Robi to raczej bardzo realistyczne podejście do tematu wpływu problemów dzieciństwa na labilność psychiki. Komiks ten nadaje się też idealnie dla osób, które chcą poznać postać Guya - w strawny sposób podaje on wszystkie niezbędne fakty i zawiłości, nie przynudzając jednak etatowego czytelnika. Wisienka na dość smakowitym, choć momentami mulącym torcie, jakim jest (zwłaszcza początkowo) seria "Guy Gardner".

Artur Skowroński


"Guy Gardner": "Yesterday's Sins"
Zeszyty oryginalne:
"Guy Gardner" #11: "Yesterday's Sins 1": Back in the Days"
"Guy Gardner" #12: "Yesterday's Sins 2": "Dream A Deadly Dream"
"Guy Gardner" #13: "Yesterday's Sins 3": "Inside Out / Outside In"
" Guy Gardner" #14: "Yesterday's Sins 4": "Guys And Draals"

Scenariusz: Chuck Dixon
Rysunki: Joe Staton
Kolor: Anthony Tollin
Data wydania: August - November 1993
Objętość: 4 x 22 strony
Cena: 4 x $1,25