"O tasiemcach słów parę"

Tasiemiec to takie zwierzątko, które z upodobaniem pasożytuje na człowieku, pozbawiając go istotnej części energii. Tasiemce do najpiękniejszych nie należą i mają tendencję do rozrastania się ile wlezie, byle tylko żarcie było, a poszczególne segmenty praktycznie nie różnią się niczym od siebie.


"Hajime no Ippo" tom 1

Z mangowymi tasiemcami jest wcale podobnie. Długie toto w nieskończoność, jakieś jednorodne takie, w dodatku koszmarnie żeruje na portfelu i czasie. Czy jest sens w ogóle się w to bawić? Po kiego diabła kupować kolejny tom, w którym Naruto i jego kumple biegną przez las? Ha, ciężka sprawa... I wydaje się, że tasiemiec powinien być potraktowany lekarstwem, a nie portfelem.

Cóż, ja jestem uzależniona od tasiemców. Uwielbiam czekać na zakończenie jakiegoś wątku i pożerać wszystko na jeden raz, zarywając nockę. Rozwlekać przyjemność czytając przez dwa-trzy tomy opis walki z jakimś bossem. Wkurzać się tomami, które nie mają związku z główną osią fabuły. Czytać po raz setny teksty w stylu "damy radę". Irytować się, że bohaterów spotyka kolejne nieszczęście. Może jednak tasiemiec nie jest taki zły?

Umówmy się - tasiemiec to zwierzątko posiadające nie mniej niż 20+ tomów. Takie "Fushigi Yuugi" ma tomów tylko 18. Wiem, że fabularnie powinno mieć 5-6, a reszta to jakieś naciąganie-rozciaganie z traumą w tle, ale tasiemcem nie jest - co najwyżej gumą od majtek. Dwadzieścia i więcej tomów, koniec.

Proszę nie mylić tasiemców z bitewniakami - owszem, o wiele prościej jest natrzaskać tysiąc tomów z walkami niż z miłosnymi perypetiami, ale znajdziemy też sportówki ("Slum Dunk" - zakończona: 31 tomów, "Hajime no Ippo" - kontynuowane: 84 tomy, "H2" - zakończona: 34 tomy) czy historie miłosne ("Kareshi Kanojo no Jijou" - zakończona: 21 tomów, "Fruit's Basket: - zakończona: 23 tomy). Tasiemcowo są też rysowane historie dla dzieci ("Doraemon" - zakończona: 34 tomy).


"H2" tom 1

Zasada jest jedna - jeśli się podoba, to ciągniemy dalej. Paradoksalnie - im więcej tomów, tym większe prawdopodobieństwo, że manga się może spodobać. W końcu coś spowodowało, że była wydawana przez te minimum 5 lat... Albo przesympatyczni bohaterowie, albo intrygująca fabuła - no coś musiało być, bo wydawcy raczej nie są altruistami. Kiedy natykam się na tasiemca moją pierwszą myślą nie jest "matko, za dużo tego, nie chce mi się bawić w tyle tomów" tylko "matko, jaka niesamowita historia nie zmieściła się w 20 tomach?" Jeśli coś utrzymuje się na rynku przez tak długi czas, nie może być z gruntu złe.

Jako że moją ulubioną rozrywką jest czytanie, jak sobie ludzie kładą po pyskach za pomocą przewymyślnych magicznych technik będących tajemnicą przekazywaną z pokolenia na pokolenie - mój oczywisty wybór pada na tasiemcowe bitewniaki. Tu niemiłe zaskoczenie: koszmarny spadek formy moich ulubionych tasiemców. Przebijam się przez kolejne tomy "Naruto" i mnie czarna rozpacz ogarnia, im dalej idę w "Inu-Yashę", tym mnie bardziej mdli, "Bleach" nuży niemiłosiernie - nic dziwnego, że tasiemce tak odrzucają niemangowców i są argumentem koronnym na beznadziejność mang. Szczerze - czuję się źle. Co mnie głównie martwi - tasiemce obecnie brzydną. Pierwsze tomy "Naruto" mają cieniowanie, szczegóły, kamyczki, krzaczki, ptaszki, za to tomy w okolicy 30. przypominają zabawę w Paincie. Taką zabawę na kolanie, między kanapką a ciasteczkiem. "Inu-Yasha" fabularnie wpadł w pętlę i nawet słynny dowcip Rumiko Takahashi przestaje śmieszyć... bo go zwyczajnie jest coraz mniej. "Bleach" już naprawdę nie wie, co ma ze sobą zrobić i jak poprowadzić fabułę, żeby to miało ręce i nogi. Nie, moi mili, naprawdę się nie dziwię, że tasiemcom mówicie "nie". Też mówię.


"Kenshin" tom 28

Żeby uratować tasiemce przed wyginięciem koniecznie trzeba przypomnieć serie stare i dobre. Takie, które zaczynały się od krzywaśnych rysuneczków początkującego mangaki, a kończyły istną orgią wizualną. Takie rysowane z sercem, a nie generowane komputerowo. W których fabuła toczyła się niespiesznie, a nie skakała od jednej kulminacji do drugiej. Wróćmy do "Ranmy", "Flame of Recca" czy "Kenshina". Wspomnianego przeze mnie "H2" czy "Slum Dunka", "Dragon Balla". Sięgnijmy do tych współczesnych i zakończonych:"GTO", "Fruit's Basket" czy "KareKano". Odświeżmy mangę "Samotny Wilk i Szczenię" czy "Houshin Engi". Jest tyle niesamowitych, długaśnych serii, że aż szkoda by było, żeby się kojarzyły tylko z pokracznym "Naruto".

Opisywanie każdej z nich było by szaleństwem - zawierają w sobie tyle bogactwa, że z każdej wyszedłby spory artykuł. Z drugiej strony nie da się ich wrzucić do jednego wora i podsumować jednym zdaniem. Cóż, spróbuję...

Rzeczą, która się narzuca na samym początku jest olbrzymia różnorodność wewnętrzna pojedynczego tasiemca. Nikt przy zdrowych zmysłach nie narysuje ponad 20 tomów mangi, która jest tylko poważna. Po prostu czytelnik by nie wytrzymał. Uwielbiam te naturalnie wplecione lekkie historie, dowcipy, które rozładowują powagę sytuacji - jak choćby we "Flame of Recca", gdzie bohater unika śmiertelnej trucizny tylko dlatego, że postanowił napić się herbatki przytykając usta do tego samego miejsca szklanki, co wyjątkowo ponętna przeciwniczka. Scena zbudowana jest mistrzowsko, napięcie wzrasta kosmicznie, po czym czytelnik dostaje prosto między oczy absurdem. Albo we "Fruit's Basket" - sama idea, że ludzie zmieniają się w zwierzątka pod wpływem uścisku od płci przeciwnej jest tak szalona, że dość poważna historia o rodzinnych zobowiązaniach staje się przyjemna w odbiorze. Można też iść w drugą stronę -"Ranma" przez 38 tomów jest jednym wielkim żartem i parodią "superpoważnych" serii bitewnych, gdzie "mistrzowskie tajemne techniki" to bitwa na akcesoria do parzenia herbaty czy jazda figurowa na lodzie. Wszystko napisane śmiertelnie poważnym tonem!


"Naruto" tom 1

Jedną z zalet tasiemców jest możliwość obserwowania, jak doskonali się kreska rysownika. Wystarczy porównać okładkę pierwszego tomu "Oh! My Goddes" z tomem 26., pierwszy tom Kenshina z 20. (ba, nawet między tomami 1. a 6. widać pozytywną różnicę!) czy początki nieszczęsnego "Dragon Balla" z końcówką. Różnica jest czasem tak diametralna, że człowiek zastanawia się, czy to na pewno dzieło tej samej osoby. Nawet twórcy z wypracowaną kreską, jak Adachi ("H2"), zmieniają swój styl, choć już mniej wyraźnie. To są ludzie, którzy bardzo często na stronach poświęconych mandze podkreślają, jak dobrze im się nad rysunkami pracuje, jak bardzo lubią rozwijać swoje postacie, co ich zaskakuje w fabule... Obcowanie z radością drugiego człowieka, która przejawia się nie tylko w słowach, ale też w rysunkach, jest niekłamaną przyjemnością. A moment zaskoczenia, kiedy wracamy po kilku tomach do poprzednich i widzimy różnicę - bezcenny.

Kolejny atut: bohaterowie. Nie da się stworzyć dobrej historii z płaskim bohaterem. Takim, który będzie stał w miejscu, nie rozwijał się, nie dojrzewał. Dlatego najczęściej bohaterami są ludzie młodzi, u których przemianę będzie najlepiej widać, ale mogą to być bohaterowie starsi - jak choćby Kenshin, który w momencie rozpoczęcia mangi ma tak ze 35 lat i teoretycznie ukształtowany charakter. Praca nad mangą przez tak długi czas powoduje nieuniknione zmiany w koncepcji bohatera, ba, w samej fabule. Rozwiązanie, którego się nie widziało na początku drogi może wypłynąć po trzech latach... i przegrać z inną, lepszą koncepcją. Tu znowu posłużę się Kenshinem - historia jego blizny gdzieś tam kiełkowała w umyśle autora, ale rozkwitła dopiero w tomach... 19. i 20. Do dzisiaj jest to jedna z lepszych historii, jakie czytałam (i widziałam - polecam OAVkę!), a podobnież miała zupełnie inaczej wyglądać...


"Flame of Recca" tom 1

Dodajmy jeszcze to, że nie tylko głównym bohaterem manga stoi - owszem, jest on osią fabuły, ale tasiemce najczęściej mają dodatkowo galerię rewelacyjnych bohaterów drugoplanowych. I to nie tylko tych w najbliższym otoczeniu protagonisty, ale także tych "złych". Przede wszystkim ów "zły" tak naprawdę do końca zły nie jest, bardzo często okazuje się być bardziej interesujący od prostolinijnego głównego bohatera. Po prostu jest człowiekiem o innych sposobach na realizowanie swojego marzenia, niż większość ludzi. Nigdy nie zapomnę Yagy? Retsud? z "Samotnego Wilka" - mało postaci tak nienawidziłam i kochałam równocześnie jak jego. Długaśna manga daje możliwość skupienia się na bohaterach pobocznych bardziej niż manga mająca parę tomów. Dzięki krótkim, mającym po parę rozdziałów historiom (choć czasem zdarzają się całe tomy) manga nabiera specyficznego, rodzinnego klimatu, historia zwalnia, a świat mangi staje się dużo bogatszy.

Na koniec - fabuła. Naprawdę ciężko jest stworzyć ponad 20 tomów o niczym, proszę mi wierzyć (choć "Inu" bardzo się stara). Nawet, jeśli się później rozmaśla, to mamy gwarancję, że pierwsze dziesięć tomów jest co najmniej znośne. Niekoniecznie wszystkim może odpowiadać sposób prowadzenia fabuły, może się wydawać przesycona dłużyznami (opis treningów w "Hajime no Ippo", wędrówka po jakiś dziwaczny artefakt, czy historia poboczna z bohaterem drugoplanowym w roli głównej), ale jeśli chodzi o mnie, to lubię się wtapiać w dobrze skonstruowane światy. I choć dwa tomy pobocznej historii Sagary z "Kenshina" tuż przed ostatecznym rozwiązaniem głównego wątku doprowadziły mnie do białej gorączki, to na przykład historia Kakashiego z "Naruto" była pełna uroku, dłuższe rozdziały poświęcone innym bohaterom z "KareKano" wzruszyły mnie do łez, nigdy też bym sobie nie odpuściła poznania bliżej Znaków Zodiaku z "Fruit's Basket", mimo, że teoretycznie liczy się tylko kilka z nich. Uwielbiam obserwować zmiany, jakie zachodzą w bohaterach, ich wyglądzie i charakterze, wciągać się w wir historii, która ma ręce i nogi...


"Berserk" tom 1

A historia ręce i nogi ma z prostego powodu, nawet te 30 tomowe tasiemce są zaplanowane - przynajmniej tak było kiedyś, teraz zaczynam mieć poważne obawy. Wydawca na bieżąco sondował rynek i mówił: "Facet, lecimy z tym jeszcze pięć tomów". Albo mangaka stawał się na tyle popularny (lub znudzony serią), że mógł sobie pozwolić na zakończenie mangi i zabranie się za coś innego, dlatego rozkładał pracę tak, by sensownie skończyć wątek. Rzadko kiedy można doświadczyć tasiemca złożonego z luźnych epizodów, zazwyczaj jest jeden silny główny wątek, którego zakończenie jest równocześnie zakończeniem mangi, czasem może są dwa większe, trzy maksymalnie. "Naruto" szczęśliwie trzyma się tej idei, niestety leży i kwiczy pod względem kreski i historii pobocznych - stanowczo za dużo bohaterów mangaka natrzaskał. Kiedy patrzę na starsze mangi, to wyraźnie widać, że liczba bohaterów oscyluje wokół 5-6 osób, w "Naruto" można ich liczyć na kopy, a każdy ma swoją historię... Nie, to nie dla mnie. "Bleach" zaczyna chyba czwarty "uberplot", dodaje bohaterów, rozmaśla się tak, że aż się odechciewa czytać, a "Inu" stał się prymitywnym generatorem walk. Nie, żebym coś przeciwko samym walkom miała - "Flame of Recca" praktycznie tylko walkami stoi, ale niech one mają jakiś ogólny sens, a nie wyskakują, bo można. Dobra, ślicznie narysowana historia, która z nami "dorasta" jest skarbem, nawet nie zauważamy, jak wrasta w nasze życie, dopiero po jakimś czasie chwytamy się za głowę patrząc na ilość tomów na półce.

Odwacam głowę i patrzę na te rzędy równiutkich tomików, które uzbierałam w ciągu tych paru lat, od kiedy zakochałam się w mangach. Czuję ogromny sentyment - zarówno w stosunku do bohaterów, jak i do siebie samej, jako że większości rzeczy bym już nie kupiła. Patrzę na mojego "Kenshina" w czterech językach, na "Goddesski", które nigdy szczytem fabularnym nie były, ale są najczęściej czytaną mangą u mnie w domu, na niemieckie wydanie "Ranmy", którego połowy nie rozumiałam przy pierwszym czytaniu, a na które poderwałam mojego chłopa (no, dałam się poderwać - kwestia nierozstrzygnięta), moje ukochane tasiemce. Przypominam sobie "Berserka", "Flame of Recca" i zastanawiam się, czy "Fullmetal Alchemist" ostatecznie zmieni się w tasiemca, czy autorka przystopuje... Mangowe tasiemce to śliczne zwierzątka.

Joanna "Szyszka" Pastuszka