Hubert Ronek


Dzik jest dziki, dzik jest zły, dzik ma bardzo ostre kły... 2

 

Przez ostatnie kilka miesięcy nie wiedziałem czy napiszę coś (czytaj: felieton, ewentualnie kilka słów oscylujących w ramach recenzowania) do KaZetu. Nie to, żebym nie chciał, raczej czekałem, aż będę miał faktycznie coś do powiedzenia, ciśnienie na wypowiedzenie się. No i tak miło się składa, że na 50-te wydanie mam. Poza tym, nie mógłbym zrobić kolejnej przykrości fanom mojego pisania (kolejnej, bo jestem sobie w stanie wyobrazić przynajmniej jedną osobę, która z zacietrzewieniem oczekiwała mojego tekstu w poprzednim KaZecie). Ilu ich jest nie wiem, ale są z pewnością, bo mój pierwszy felieton zrobił furorę i rozchwytywany był już przed ukazaniem się we właściwym miejscu, krążył po sieci od osoby do osoby. Szkoda tylko, że we fragmentach, że bez określonego kontekstu i w zawistnym celu. No trudno, krzyżyk na drogę.

Przy okazji skontrastowały mi się dwa polskie światy komiksowe. Dzisiejszy odbierany przez niemal 30-letniego kolesia i ten sprzed kilkunastu lat. Dzisiaj dostrzegam, jak ludzie podkładają sobie nogi, jak są zacietrzewieni, fałszywi i jak komiks jest dla nich najważniejszy, ale tylko jako produkt, półśrodek, jako droga do osiągnięcia celu, "znaczenia", pieniędzy, czyli do osiągnięcia niczego. I ten świat, który poznawałem jako 17, 18-letni chłopak, z początków zinów, korespondencji tradycyjnymi metodami, pierwszych konwentów z "Katastrofą" itp. klimatów. Pewnie wówczas patrzyłem na to wszystko przez okulary naiwnego małolata. Ale fakt faktem, że spotkałem wtedy więcej życzliwości i normalności niż dziś - może po prostu miałem sporo szczęścia. Później też było fajnie, ale to już raczej wynikało z podejścia do otaczającego życia i zabawy zinową konwencją (że tak to nazwę), a fajnota siedziała w nas - Nomico, Gedeon, Lucek... Frajdy było co niemiara, choć już wtedy zaczęły się pojawiać niezbyt przyjemne zjawiska. Dziś brakuje mi może do tego wszystkiego dystansu. A może zdystansowałem się za bardzo, bo mam na głowie ważniejsze rzeczy...

Zastanawiałem się czy nie opisać dokładnie kilku fenomenalnych wydarzeń z ostatniego czasu, w których bądź to uczestniczyłem, bądź się o nich dowiedziałem. Ale po pewnym czasie stwierdziłem, że nie ma sensu. Ci, którzy znają wydarzenia, fakty i okoliczności... wiedzą w czym rzecz, i ewentualnie mogliby potraktować opisy zbyt osobiście, jako ataki, czy przytyki. I przypuszczam, że jest to większość czytelników KZ. Resztę niezbyt pewnie interesują takie historie. Zresztą może czas, abym wpisał się w tradycję uśmiechania się do innych, nie mówienia oficjalnie tego, co myślę i obrabiania dupy "kolegom" za plecami. No chyba, że mamy interes, to wtedy nie obrabiamy, tylko idziemy na piwo i się uśmiechamy. Ewentualnie obrabiamy w sieciowym świecie, a później, gdy to niewygodne kasujemy lub edytujemy wpisy - tak też się zdarza.

Eeeee... Ale chyba jednak nie skorzystam z takiego stylu.

Przejdę do drugiej części tekstu, właściwej właściwie. Otóż bardzo dobra rzecz się stała, w postaci komiksów o polskich sportowcach. Agora dotrze tym samym do znacznie większej liczby czytelników niż wszystkie inne wydawnictwa ze swymi komiksowymi tytułami. Szeroka kampania reklamowa, co tydzień nowy zeszyt, walory edukacyjne, wysokie nakłady - to wszystko wpływa na świadomość ludzików, z bardzo różnych stron na dość szeroką skalę. Bo i Pani od polskiego zauważy, że te komiksy to mogą nawet dobre być, podobnie dziadek kupi wnuczkowi z sentymentu do wspaniałych wyników polskich reprezentantów, a sam dzieciak odbierze komiks jako coś normalnego, jako medialny produkt obecny w reklamie, kiosku i życiu codziennym. A tego w naszym kraju bardzo brakuje. Potrzeba budowy rynku przez fanów i branżowe wydawnictwa, ale potrzeba też takich akcji, włączania komiks w naturalny język dzisiejszego świata.

A skoro już jesteśmy przy budowaniu rynku. Wspominałem już nie raz, za jak ważną uważam działalność Egmontu. To jeden z elementów stworzenia w Polsce w miarę normalnego komiksowego rynku. Jeden z wielu, ale bardzo ważny i taki, bez którego dziś nasz rodzimy rynek wyglądałby zdecydowanie inaczej - ja uważam, że zdecydowanie biedniej. Jednym z późniejszych etapów jego kreowania było uderzenie w exclusivy i uruchomienie "Mistrzów Komiksu" w limitowanych nakładach. Dziś, kiedy słyszę głosy oburzenia, że Egmont nie wznawia "Feralnego Majora" czy "Cromwell Stone’a", ciężko mi wyjść z podziwu wobec zaślepienia i głupoty rzucających takie hasła. Moment uruchomienia limitowanego cyklu był momentem przegrzania rynku. Wiele wydawnictw całkowicie wycofało się w tym czasie z gry. Egmont postanowił dość mocno zweryfikować swą ofertę, zamykając sporo z wprowadzonych przez siebie serii i podnosząc ceny pozostałych. I zaryzykował wydając komiksy po 100 zł. Śmiem twierdzić, że ludzie kupili pierwsze integrale w takich zawrotnych cenach głównie dlatego, że były one ekskluzywne, a owa wyjątkowość tkwiła właśnie w nakładzie. Gdyby nie to "dane słowo" wielce prawdopodobne, że pomysł drogich komiksów poniósłby klęskę. W ten sposób przyzwyczajono czytelników, że komiksy mogą kosztować naprawdę sporo, że czasami warto zapłacić więcej jednorazowo, by w konsekwencji mieć za tę samą cenę (bądź niższą) całą historię, wydaną w jednym okazale prezentującym się tomie. Inna sprawa, że na tym czytelniczym przyzwyczajeniu zyskały też inne wydawnictwa, które nie musiały już obiecywać limitowanych nakładów.

A teraz Egmont ma tym wszystkim czytelnikom/klientom pokazać fakersa?! Powiedzieć: "Sorry, moi mili, obiecaliśmy, że będziecie mieli za tę cenę 1 z 1000 egzemplarzy, ale okazało się, że jest więcej chętnych i robimy Was w balona"? No ludzie. Słowo to słowo.

Co prawda nie podoba mi się w obecnym zachowaniu Egmontu fakt, iż weryfikuje poszczególne nakłady nie podając ich wielkości. "1000 egzemplarzy" to teraz już chyba wielce nieaktualne hasło. Z drugiej strony rozumiem to jako reakcję na działalność konkurencji. I tym większy szacunek dla wydawnictwa, że nie dodrukowuje po cichu, bo nieznany nakład np. "Cromwell Stone'a" stwarza ku temu znakomite warunki.

Na szczęście takie zachowanie i podejście Egmontu utwierdza mnie w przekonaniu, że Tomek Kołodziejczak i s-ka wierzą w diagnozę, którą postawili na początku limitowanych cykli i będą trzymać się słusznego założenia i budowania solidnej marki. Uczciwość staje się niemodna, często również nieopłacalna. Ale nie zawsze.

 

ronek