Jim Aparo - gigant komiksowego rzemiosła.

 

Dwudziestego lipca 2005 roku serwisy internetowe poświęcone komiksom obiegła iście hiobowa wieść. Po heroicznej walce z nowotworem, w wieku siedemdziesięciu trzech lat zmarł Jim Aparo, jeden z najbardziej charakterystycznych, a zarazem najpracowitszych twórców w dziejach amerykańskiego komiksu. Gdyby pewnego dnia rozpisano konkurs na grafika, który rozrysował największą ilość plansz zapewne wspomniany autor znalazłby się w ścisłej czołówce laureatów. Przez całe lata swej działalności cieszył się zasłużoną estymą mistrza w swoim gatunku, a jego wersja Batmana po dziś dzień postrzegana jest jako niemal kanoniczna, a zarazem stanowiąca źródło inspiracji dla całego tabunu twórców takich jak Tom Mandrake czy Norm Breyfogle. Zanim jednak urósł on do rangi klasyka czekała nań długa, nie wolna od trudności droga.

"Dziękujemy za ofertę. W razie potrzeby odezwiemy się"

Powyższe sformułowanie, doskonale znane wielu naszym rodakom, przez dłuższy czas prześladowało także bohatera tegoż tekstu. Urodzony w 1932 roku samouk (jeśli nie liczyć semestru w szkolę plastycznej w Hartford) zafascynowany komiksami z udziałem Supermana, Batmana i Kapitana Marvela, już w początkach lat pięćdziesiątych starał się uzyskać chociaż niewielkie zlecenie w EC Comics, wydawnictwie specjalizującym się przede wszystkim w naturalistycznie rozrysowanych horrorach. Niestety, zapewne z powodu braku odpowiedniego doświadczenia, odprawiono go z przysłowiowym kwitkiem. Nie był to zresztą dobry czas dla komiksowej produkcji. Po zaskakującej hossie przełomu lat trzydziestych i czterdziestych, mocno przesycony rynek przechodził właśnie tymczasowe zachwianie, a branżowe wydawnictwa ograniczały produkcję zwalniając kolejnych ilustratorów. Młody pasjonat nie zamierzał jednak dać za wygraną. Przez następne lata imał się różnych zleceń, przede wszystkim w branży reklamowej (rzecz doskonale znana także na naszym poletku), a nieliczne stworzone przezeń paski komiksowe z rzadka publikowano w lokalnej prasie. Frustrację pogłębiały kolejne odmowy ze strony wydawców bez entuzjazmu reagujących na przesyłane przezeń prace. Pewnego letniego dnia 1966 roku, znużony pracą w reklamie, a przy tym z żoną i trójką dzieciaków na utrzymaniu, Jim przełamał się i postanowił osobiście odwiedzić redakcję pobliskiego Charlton Comics. Co prawda także stamtąd odsyłano jego oferty ze standardową, "spławiającą" odpowiedzią, niemniej nie miał nic do stracenia. Tym razem szczęście się doń uśmiechnęło; w redakcji zastał bowiem Dicka Giordano, który z zaskakującą przychylnością odniósł się do propozycji zdeterminowanego grafika. Od tego momentu datuje się ich wieloletnia współpraca, początkowo w Charlton, a następnie już w DC, gdzie Dick przyczynił się do istnej rewolucji w sposobie ukazywania superbohaterów. Zresztą także Jim miał w niej swój istotny udział.

Pierwszym zadaniem było dlań narysowanie komediowej opowiastki "Miss Bikini Luv" do magazynu "Go-Go Comics". Niebawem przyszedł czas na kolejne tytuły w bardzo zróżnicowanej gatunkowo formule - od westernów, poprzez opowieści awanturnicze aż po fantastykę. Podobnie jak DC i Marvel również Charlton próbowało swych sił w "superbohaterskiej" konwencji, co zaowocowało zaistnieniem m.in. takich postaci, jak Blue Beetle, Captain Atom i Question (z czasem przejętych właśnie przez DC). Jimowi przypadło w udziale ilustrowanie przygód ponętnej pogromczyni zła znanej jak Nightshade. Trzeba przyznać, że niemal natychmiast daje się zauważyć dojrzałość tego twórcy już na tak wczesnym etapie jego działalności, co świadczy nie tylko o talencie rzeczonego, ale również jego pracowitości. W odróżnieniu od większości ówczesnych twórców preferujących nieco groteskową stylistykę Aparo dokładał wysiłków by uzyskać maksymalnie realistyczny efekt dbając o proporcje postaci oraz perspektywiczną poprawność. Pracował dużo i szybko łącząc funkcje rysownika, nakładacza tuszu i liternika, co do dziś dnia uchodzi za rzadkie zjawisko w amerykańskim przemyśle komiksowym, opartym o manufakturalny tryb pracy. Jak sam wspominał nie było to zbyt dochodowe zajęcie, niemniej pasja twórcza przeważyła. Jim uwielbiał to, co robił i nie zamierzał rezygnować. Tymczasem jego styl prędko dojrzewał nabierając cech świetnie znanych wszystkim fanom m.in. Batmana i Spectre.

Pod szyldem DC

W 1969 roku Giordano porzucił Charlton przechodząc do rynkowego potentata - DC - gdzie miał dać upust swym umiejętnościom zarówno graficznym i literackim (uczestnicząc m.in. w realizacji znakomitej sagi "Ras'al'Ghul"), jak też organizacyjnej sprawności. Znając doskonale rzetelność Jima zaproponował mu dalszą współpracę, tym razem w ramach drugiego ze wspomnianych wydawnictw. Było to tym bardziej możliwe, że ów rysownik zajmował się wówczas tworzeniem oprawy graficznej jedynie do zapoczątkowanego przez Lee Falka cyklu "Phantom" (częściowo znanego również u nas za sprawą TM-Semic, które w latach 1992-1993 opublikowało siedem zeszytów tej serii). Komiks ukazywał się w trybie dwumiesięcznym, toteż prędko pracujący Aparo miał sporo wolnego czasu. Giordano skwapliwie wykorzystał tę okoliczność z pełnym przekonaniem polecając go swemu nowemu szefostwu. Tym samym Jim po raz pierwszy zaistniał w DC, wydawnictwie, którego stał się z czasem jednym z najbardziej rozpoznawalnych twórców. Na początek powierzono mu graficzną pieczę nad również ukazującym się co dwa miesiące "Aquamanem"(od numeru 40 z lipca/sierpnia 1968 roku), dzięki czemu był on w stanie zachować odpowiednie tempo pracy wciąż ilustrując także "Phantoma", do której to serii czuł spory sentyment jeszcze z czasów dzieciństwa. Ten stan rzeczy trwał około półtora roku do chwili, gdy skuszony wyższym wynagrodzeniem pożegnał się z Charlton całkowicie przechodząc pod skrzydła nowojorskiego koncernu komiksowego. Oprócz perypetii Artura z Atlantydy zajął się również kolejnym dwumiesięcznikiem - tym razem z enigmatycznym Phantom Strangerem w roli głównej. Seria ta stanowiła swoistą odpowiedź na wzrastające zainteresowanie okultyzmem, modnym wówczas m.in. w środowisku zwolenników New Age. Jim nie miał co prawda łatwo, bowiem przejmował rolę samego Neala Adamsa; z powierzonego zadania wywiązał się jednak jak zwykle solidnie debiutując na łamach "Phantoma Strangera" w siódmym odcinku serii (z maja/czerwca 1970 roku). To mu jednak nie wystarczyło, o czym świadczy jego udział przy realizacji magazynów takich jak "House of Mystery" oraz "House of Secrets". Doceniono jego profesjonalizm oraz poważne podejście do uprawianego przezeń rzemiosła, tym bardziej, że właśnie nadchodził dobry czas dla rysowników operujących realistyczną kreską.

"Brave and Bold" i pierwsza "realistyczna rewolucja".

Nieco groteskowa konwencja, doskonale wpisująca się w manierę znaną chociażby z wyświetlanego w latach 1966-1968 serialu "Batman" z Adamem Westem w roli głównej stopniowo traciła zwolenników; zaczytujące się w komiksach dzieciaki dorastały i o dziwo wcale nie zamierzały rezygnować ze śledzenia poczynań doskonale znanych i lubianych postaci. Zmieniły się jednak oczekiwania, co do stopnia powagi opowieści o superbohaterach. Czytelnicy domagali się histori "bardziej serio", a te wymagały realistycznego rysunku. Stąd Carmine Infantino - ówczesny redaktor naczelny DC - zainicjował zdecydowaną odmianę sposobu ukazywania komiksowych fabuł przypominającą nieco tę, jaka miała miejsce w połowie lat osiemdziesiątych za sprawą twórców takich jak Frank Miller, Alan Moore czy Mike Grell. Tym razem do akcji przystąpili ich prekursorzy na czele z wielokrotnie już wspominanym Dickiem Giordano oraz wyśmienitym scenarzystą Denny'm O'Neilem. Wśród rysowników szczególne piętno odcisnął wspomniany wyżej Neal Adams, którego wkładu w rozwój "realistycznej szkoły DC" nie sposób przecenić (w Polsce prace tego grafika opublikowano tylko raz, późnym latem 1991 roku, w okazjonalnym albumie "Batman: Przysięga zza Grobu"). Jego dynamiczna, pełna rozmachu kreska wywołała istny szok i to zarówno wśród zaskoczonych konsumentów komiksowych produkcji jak też zatrudnionych przy ich realizacji plastyków. To właśnie wówczas po raz pierwszy na taką skalę uświadomiono sobie możliwość kreowania przygód superbohaterów z pełną powagą, bez pozornie przypisanej im banalizacji zarówno fabularnej jak i graficznej. Powoli też zaczęto wydobywać się spod ograniczeń niesławnego Kodu Komiksowego.

Na zaistnienie całego stada mniej lub bardziej wybitnych epigonów Adamsa nie trzeba było długo czekać. Jim Aparo z pewnością zaliczał się do grona sprawniejszych twórców ze znacznym doświadczeniem nabytym w Charlton i co najważniejsze - przemożną chęcią tworzenia w konwencji realistycznej. Prędko doceniono tkwiący w nim potencjał angażując go przy pracy nad magazynem "Brave and Bold" (od numeru 98 z kwietnia/maja 1971 roku), którego zadanie polegało swego czasu na ukazywaniu nowych wersji postaci znanych jeszcze z lat czterdziestych (tak było m.in. z Hawkmanem zaistniałym na łamach 34 zeszytu z marca 1961 roku), podobnie jak miało to miejsce w przypadku "Showcase". W momencie, gdy do jej współtworzenia przyłączał się Jim tytuł ten niemal całkowicie zdominował wiecznie popularny Batman ukazywany tutaj we współpracy z innymi postaciami DC - zwłaszcza Green Arrow, którego to wizerunek Adams udatnie zmodernizował.

Aparo niemal natychmiast odnalazł się na powierzonym mu miejscu, a jego charakterystyczna stylistyka stała się nieodłącznym elementem "Brave and Bold" na długie lata, aż do zamknięcia serii w roku 1983. Z tej przyczyny ów autor już na zawsze miał być kojarzony z postacią Batmana; stąd w żaden sposób nie dziwią liczne prace Jima zamieszczane w magazynach poświęconych alter ego Bruce'a Wayne'a takich jak chociażby "Detective Comics". Ponadto zajął się również ilustrowaniem nowej serii "Batman and the Outsiders" (według scenariusza Mike'a W. Barra), na łamach której obrońca Gotham przewodził herosom pokroju Black Lightinga, Geo-Force i Katany. Tytuł ten nie odniósł może znacznego sukcesu niemniej dodatkowo przyczynił się do wzmożenia popularności Batmana, a przy okazji samego Jima. Na bazie doświadczeń pozyskanych przy pracy nad dziejami Phantoma - postaci w znacznym stopniu zbliżonej pod względem wizerunku do wspomnianego bohatera (zainicjowanie działalności w skutek tragicznej śmierci rodziców, bazowanie na przerażeniu przeciwników, korzystanie z arsenału wymyślnych gadgetów i detektywistyczne zdolności to zaledwie część licznych podobieństw) - udało mu się wykreować przekonującą i spójną wersję Mrocznego Rycerza, a także jego równie mrocznego miasta pełnego zaśmieconych zaułków, bezdomnych i rzecz jasna psychopatycznych sadystów z jak zawsze przerażającym Jokerem na czele. Ta wybitnie pesymistyczna wizja wciąż postrzegana jest jako jedna z najbardziej udanych w długich dziejach Batmana, dokonania zaś samego Jima mieli okazję wielokrotnie podziwiać również polscy czytelnicy na łamach miesięcznika poświęconego tej postaci. Do najbardziej udanych należałoby zapewne zaliczyć opowieści takie jak "Golem w Gotham" (nr 1/1993), psychodeliczna saga o Idiocie tworzona do spółki z Normem Breyfogle (7-8/1993), czy też epizod inspirowany pierwszą historią z Batmanem w roli głównej - "Sprawą syndykatu chemicznego"(12/1992). O twórczej randze Aparo świadczy także powierzenie mu rozrysowania dwóch epokowych wręcz wydarzeń w dziejach Człowieka Nietoperza: śmierci brutalnie pobitego przez Jokera Jasona Todda, drugiego spośród nastolatków wcielających się w rolę Robina ("A Death in the Family" - "Batman" nr 426-429 z przełomu lat 1988/1989) oraz kulminacyjny moment "Knightfall" ("Batman" nr 497; polskie wydanie nr 1/1996), w którym dławiony obsesją Bane wyeliminował Wayne'a z pozycji domniemanego "władcy" Gotham. Już sama ta okoliczność sprawia, że obok działalności tego rysownika nie sposób przejść obojętnie.

Nie tylko Batman

Jego niespożyta energia, a także pasja wykonywanego zawodu znajdywała ujście również w innych tytułach DC. Wśród nich spory rozgłos zyskał realizowany wspólnie ze scenarzystą Michaelem Fleisherem dla magazynu "Adventure Comics" (nr 431-440 pomiędzy styczniem 1974 roku, a sierpniem kolejnego) cykl opowieści o Spectre - potężnej, duchowej istocie zamieszkującej fizyczną powłokę detektywa Jamesa Corrigana. Realistyczna, silnie nasycona czernią kreska znakomicie odpowiadała wymowie tegoż tytułu. Drastyczne jak na owe czasy sceny stały się jednak główną przyczyną zaprzestania realizacji sagi, aż do roku 1988, kiedy to po długiej przerwie doczekała się swego finału, a zbiorczego wydania kolejne kilkanaście lat później ("The Wrath of Spectre" latem 2005 roku). Paradoksalnie dzięki temu mamy rzadką okazję prześledzenia ewolucji warsztatu Jima w ramach spójnego ciągu fabularnego.

Kolejną postacią, nad której wizerunkiem pracował ów rysownik był Green Arrow znany "po cywilnemu" jako Oliver Queen - pyskaty ex-milioner, niepoprawny bawidamek, a zarazem jeden z najznakomitszych łuczników w dziejach. Pomimo interesujących scenariuszy sprzedaż poświęconego mu magazynu stopniowo malała, czego nie mogły powstrzymać wysiłki ówczesnego zespołu twórczego kierowanego przez wybitnego plastyka, Mike'a Grella. Realistyczna konwencja "Green Arrow vol. 2" nie znajdywała już tylu nabywców, co w latach 1988-1991 stąd zmiany zdawały się nieuniknione. I rzeczywiście - w listopadzie 1993 roku wspomniany wyżej miesięcznik powierzono nowemu scenarzyście, Kevinowi Dooleyowi; rysownikiem zaś został właśnie Jim, co zapewne pomimo zmiany profilu serii miało stanowić wyraźny ukłon w stronę bardziej zachowawczych fanów "Szmaragdowego Łucznika". Na łamach sagi "Crossroads" (nr 81-90) nowy zespół redakcyjny, robił co mógł by powstrzymać tytuł przed upadkiem. Początkowe, niezbyt udane odsłony wspomnianej opowieści (zwłaszcza odcinek 81 i 83) powoli zaczynały nabierać przysłowiowych "rumieńców". Miał w tym udział także sędziwy, choć wciąż równie zafascynowany swym zawodem Aparo. Cieszący się zasłużoną sławą weterana komiksowej branży prędko rozwiał obawy wszystkich sceptyków obawiających się zbytniego upodobnienia Ollie'go do Bruce'a Wayne'a. Queen pozostał sobą, choć wraz z kolejnymi odcinkami jego wizerunek ulegał pozytywnym modyfikacjom. Co prawda w wersji Grella "Strzała" wydawał się wręcz idealny; niemniej to właśnie Aparo uczynił zeń autentycznego twardziela (przede wszystkim w zeszycie 87) wyraźnie nawiązując do wizerunku tej postaci ukształtowanej przez jego przyjaciela i - jak sam twierdził - mistrza, Neala Adamsa. Sam zaś rozrysowywany przezeń bohater wyraźnie nabrał młodzieńczego wigoru, pomimo że jego kolejna z rzędu, tym razem samodzielna (bez Hala Jordana czy Dinah Lance) podróż poprzez Stany Zjednoczone raczej nie napawała nadmiarem optymizmu. Ponowne wkomponowanie Olivera Queena w główny nurt uniwersum DC (m.in. poprzez jego kluczowy udział w wydarzeniach znanych jako "Zero Hour") "wypalił" jedynie połowicznie. Serię póki co utrzymano na rynku, niemniej jej los wciąż pozostawał niepewny. W tej sytuacji zarząd DC podjął radykalną decyzję: postanowiono niezwłocznie uśmiercić dotychczasowego Green Arrow. Na łamach sagi "Where Angels Fears to Thread" (nr 96-100) Queen padł ofiarą fanatyków z organizacji Eden Corps, a jego miejsce, niczym w wenezuelskiej telenoweli, zajął niespodziewanie odnaleziony syn (Connor Hawke).

Wspomniana saga była ostatnią, jaką Jim stworzył w swej długiej karierze. Po 1995 roku przeszedł on na w pełni zasłużoną emeryturę, choć jeszcze nie raz można go było widywać na fanowskich konwentach, gdzie przybywał z nieskrywaną chęcią. Zresztą z tego, co wspominał, kontakt z czytelnikami niemal od początku kariery sprawiał mu istną radochę. Zarówno w San Diego, jak też w innych miejscach spędów komiksiarzy witany był zazwyczaj owacjami, co zresztą nie dziwi, gdyż na jego pracach wychowało się kilka pokoleń fanów DC. W swojej długiej karierze narysował około trzystu pięćdziesięciu komiksów (nie licząc okazjonalnego kładzenia tuszu na szkicach kolegów po fachu), głównie z udziałem Batmana, na długie lata tworząc kanon realistycznego wyobrażenia tej postaci. Dla czytelnika spoza Stanów Zjednoczonych jego prace mogą sprawiać wrażenie nieco archaicznych, a zarazem schematycznych. Coś w tym jest, bowiem Aparo poprzestawał na metodach wypracowanych u schyłku lat sześćdziesiątych i raczej nie był skłonny do nadmiernych eksperymentów. Z drugiej strony gwarantował on niezmiennie przyzwoitą jakość budzącą odczucie nostalgii za schyłkową fazą Srebrnego Wieku DC. Nawet jego ostatnie dokonania na łamach miesięcznika "Green Arrow vol. 2", pomimo niełatwej sytuacji rynkowej, przyjęto z ogólną przychylnością, być może bardziej ze względu na szacunek dla klasyka. I choć Jimowi nie udało się ocalić głównej postaci tej serii, to jednak walnie przyczynił się do uchronienia wspomnianego tytułu przed całkowitą likwidacją. Z polskich rysowników jedynym, do którego wypadałoby go porównać, był zmarły w 1991 roku Jerzy Wróblewski. Obaj byli samoukami, wiele przeszli zanim udało im się trwale "zakotwiczyć" w komiksowej branży, preferowali realistyczną konwencję, a przy tym pracowali w błyskawicznym tempie bez uszczerbku dla jakości swej pracy. Nade wszystko jednak tych dwóch panów łączyła wielka pasja dla rzemiosła, którym się parali, której nie potrafili się wyzbyć pomimo wielu przeciwności. Różniło ich natomiast podejście do przyjmowanych ofert, bo jak wiemy Wróblewski ilustrował każdy otrzymany scenariusz, jakby z chęci sprawdzenia się w coraz to nowych gatunkach; Jimowi zaś zdarzało się, choć niezbyt często, grymasić nad jakością oferowanych mu skryptów, zwłaszcza gdy jego pozycja jako twórcy była już w pełni ugruntowana. Kto wie, gdyby nie jałtański podział świata być może obaj mistrzowie realistycznej konwencji usłyszeliby o sobie? Ale to już oczywiście dziedzina historii alternatywnej...

Przemysław Mazur