W amerykańskim biznesie komiksowym każda dekada różni się od poprzedniej, a ewolucja gatunku czasami przekształca się w rewolucję - jakkolwiek paradoksalnie to brzmi. Jak na każdą sztukę, tak i na komiks olbrzymi wpływ ma sytuacja społeczno-kulturowo-polityczna, sprawiająca, że nowe komiksy, które trafiają do naszych rąk, są inne od tych, które mogliśmy czytać dwadzieścia, a nawet dziesięć lat temu. A jednak żadna ze składowych komiksu nie zmieniła się przez ostatnie lata tak bardzo jak narracja.

Z półki Chmiela
Zawód z przyszłością


Teoretycznie komiks to sztuka, w której rysunki odgrywają znacznie ważniejszą rolę od scenariusza. Ale tylko pozornie. Bo w ostatnich latach to właśnie fabuła stała się najważniejsza. Oczywiście w amerykańskim biznesie komiksowym rysownik może być megagwiazdą, a jego kreska przyciągać do tytułu czytelników, którzy dotąd nie byli nim zainteresowani - jednak o wynikach sprzedaży obecnie decyduje przede wszystkim kto pisuje skrypty.

Czy "Watchmen" to fenomenalnie narysowany komiks? Z szacunkiem dla Dave'a Gibbonsa, niestety nie. A za co czytelnicy podziwiają "Transmetropolitan"? Za kawał, delikatnie mówiąc, przeciętnej roboty, którą odwalił Darick Robertson? A czy kreskę Steve'a Dillona wypada w ogóle porównywać z tym co wyczyniają Alex Maleev, John Cassaday, Jae i Jim Lee, Travis Charest lub Michael Lark? A jednak "Preacher" i "Punisher" to bestsellery. Dlaczego? Bo w tych komiksach najważniejsze są scenariusze - ich siłą jest wciągająca historia, a strona plastyczna pełni w nich rolę podporządkowaną. Oczywiście nie przeszkadza jeśli nad dobrze napisaną historią pracuje zdolny rysownik - jak w przypadku "Ultimates" czy "Planetary" - powstają wtedy komiksowe killery rzucające zachwyconych czytelników na kolana. Zabawne, że o ile przeciętna grafika nie powinna przesądzać czy komiks jest dobry czy wręcz przeciwnie, to żałosny scenariusz rujnuje nawet najbardziej efektowne plastycznie komiksy - jeśli nie wierzycie wystarczy sięgnąć po produkty spod szyldu Image z drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych poprzedniego stulecia.

Amerykańskie, komiksowe scenopisarstwo przeszło naprawdę długą drogę. Zaczęło się od napchanych tekstami kadrów wyjaśniających czytelnikowi co widzi na ilustracji, patetycznych komentarzy narratora, drętwych dialogów, które nie mogłyby zostać przeprowadzone w rzeczywistym świecie. Potem powstał staroszkolny, marvelowski sposób tworzenia fabuł opierający sie na tym, że scenarzysta podrzucał rysownikowi pomysł na opowieść i sceny, ten rysował to według własnej wizji, sam stając sie przy okazji scenarzystą, a efekt, który osiągnął był w końcowej fazie szpikowany dialogami i komentarzami narratora. W historii komiksu nie ma chyba nic bardziej idiotycznego niż marvelowska metoda - wyobraźcie sobie jak wyglądałby film, gdyby go kręcić z ogólnym zarysem scenariusza. Jeżeli scenarzysta miał talent w swoim fachu i potrafił pisać to nie było jeszcze tak źle, bo zapełniał potem kadry sensownymi tekstami tam gdzie one były potrzebne, jeżeli jednak trafiało na grafomana... cóż, efekty możemy śledzić w Essentialach wydawanych przez Mandragorę.

Przez lata bywało różnie, ale na polu scenopisarstwa zaczęło się zmieniać dopiero z pojawieniem sie takich ludzi jak Frank Miller, Alan Moore i falą brytyjskich twórców, których DC Comics przyciągnęło zza oceanu. Nie znaczy to, że przed wyżej wymienionymi nie było w Stanach dobrze napisanych komiksów, wręcz przeciwnie - zdarzały się. Incydentalnie. Królowały przegadane opowieści oparte na wydumanych pomysłach, papierowe jak większość z bohaterów, nie podejmujące żadnych kontrowersyjnych problemów. Często w dwudziestu dwóch stronach zamykano historie, które dobry scenarzysta rozpisałby na kilka zeszytów, bo tak bohaterowie, jak i pomysł, dawały pole do popisu. Wszystko sprawiało więc wrażenie skrótowości, pobieżności, celowania ową niewyszukaną rozrywką w gusta amalgamatu murzyna półanalfabety i białego śmiecia. Miller, Moore, a później DeMatteis, Grant i Wagner pokazali jednak, że tak być nie musi, że komiksy o superbohaterach mogą opowiadać także o zwykłych ludziach i poruszać problemy nurtujące przeciętnego człowieka. Stopniowo zaczęto zmieniać metodę pisania scenariuszy - nagle okazało się, że można prowadzić akcję bez komentarzy narratora, a dialogi nie muszą przypominać bełkotliwych fraz z brazylijskiego tasiemca, mieszać wątki i je zazębiać, stosować retrospekcje i inne zacne triki. I chociaż pod względem narracyjnym część komiksów, które wówczas zaskakiwały nowoczesnością obecnie sprawia wrażenie lekko staroświeckich (vide: Daredevil w wersji Millera), to udowodniono, że komiksowi jest bardzo blisko do filmu. A od tamtego momentu tylko krok (jakieś dwadzieścia lat) dzielił nas od punktu, w którym amerykański komiks znalazł się dzisiaj.

Dziś bowiem obserwujemy kolejny - chyba ostatni - etap ewolucji. Światy komiksu i filmu nie tylko wzajemnie czerpią ze swoich dokonań, na co dowodem ekranizacje komiksów, komiksowe adaptacje ekranizacji komiksowych (!) i komiksowe wersje przygód postaci znanych dotąd tylko z filmów. Po raz pierwszy na tak dużą skalę funkcjonuje migracja twórców pomiędzy oboma światami. Mark Millar obawia się, że z przemysłu komiksowego do filmowego przejdą najbardziej wartościowi twórcy, ponieważ bonzowie Hollywood dostrzegli źródło świeżych pomysłów, no i lepiej płacą. Ale jak powiedział Neil McCauley z "Gorączki" Michaela Manna: ten medal ma dwie strony. Nie tylko scenarzyści komiksowi angażowani są do pisywania scenariuszy filmowych (choć to akurat dzieje się jeszcze raczej rzadko), ale coraz więcej twórców kinowych czy telewizyjnych próbuje swoich sił na poletku komiksowym. Ludzie kształceni aby pisać jak najbardziej naturalne dialogi, zdolni uchwycić zwyczajność i styl rozmów, które słyszymy na codzień, konstruujący opowieści, które mają zainteresować zwykłego człowieka, nie czytającego nic oprócz gazet, pracujący dla najważniejszego medium jakim jest telewizja - przenikają do naszego ulubionego popbiznesu. Dzięki temu otrzymujemy coraz więcej komiksów, które chce się czytać, bo są pisane w zupełnie nowy sposób - opowiadane są obrazem, ale obrazem, który najpierw pojawił się nie w głowie rysownika, ale właśnie scenarzysty. Dialogi są soczyste, pospolite, oparte na półsłówkach, ale i pełne aluzji - jak w życiu. Kevin Smith, J.M. Straczynski, Jeph Loeb, Josh Whedon, Geoff Johns, Damon Lindelof, Marc Guggenheim, Reginald Hudlin to scenarzyści filmowi, ale są jeszcze pisarze jak choćby Richard Morgan, Orson Scott Card, David Morrell, Tad Williams, Dennis Mina (to jedna z trzech pisarek dłubiących ostatnio w komiksie), Greg Rucka dzięki którym oblicze komiksu podlega ustawicznym zmianom. Zapewne nie wszyscy z nich to fani komiksu jako gatunku, część - być może - dostrzegła dodatkowe źródło zarobku, ale każde inne spojrzenie prowadzi do innowacji, nowych pomysłów na medium, a to jest dobre zarówno dla gatunku jak i czytelnika. No i nie można zapominać o samoukach w rodzaju Bendisa, Azzarello, Millara, Ellisa, Brubakera czy Ennisa. Choć historie, które tworzą, nie zawsze są pomysłowe, to za każdym razem opowiadane są w taki sposób, że nie można się od nich oderwać. Według plotek Ennis czyta sobie na głos dialogi, które napisał, a następnie poprawia tam gdzie trzeba, tak długo, aż w efekcie końcowym brzmią jakby wypowiadali je otaczający go ludzie. Bendis najpewniej robi podobnie, stąd i jego utrzymujące się mistrzostwo w kategorii prowadzenia akcji za pomocą tzw. "gadających głów".

Czytelnicy śledzący nowości na amerykańskim rynku komiksowym mogą zauważyć, że coraz mniej w komiksach bezsensownych scen akcji, bezcelowego mordobicia pomiędzy postaciami, a więcej właśnie dobrze napisanej gadaniny, kapitalnie uchwyconych interakcji pomiędzy bohaterami. Co prawda, jak to napisał Stephen King, najbardziej rozbudowana, drobiazgowo dopracowana postać literacka w porównaniu z najpospolitszym człowiekiem i tak będzie tylko workiem kości - warto chyba jednak dążyć do ideału, nawet jeśli się go nigdy nie osiągnie. I to jest właśnie to, czym zajmują się komiksowi pisarze. Nie wszystkim się to oczywiście podoba, zawsze znajdą się tacy, którzy będą "malkontencić", ale reszta powinna podzielać wniosek, że niektóre komiksy przestały być aczytalne - kto nie wierzy niech porówna pod względem narracji choćby którykolwiek zeszyt "Avengers" z ostatnich trzech lat, z epizodem sprzed dekady lub dwóch. Różnica jest więcej niż dostrzegalna.

Dokąd zmierza ta lokomotywa? Czy komiksy staną się telewizyjnymi serialami w wersji papierowej? Raczej nie, w przypadku nowoczesności narracji zostały już wyczerpane wszystkie możliwości, a nikomu nie zależy na zmianie formuły: dobry superbohater kontra superłotr. Chodzi po prostu o to, aby ten amerykański model oferować w jak najbardziej atrakcyjny do przyswojenia sposób. I dopóki scenarzystom nie wyczerpią się pomysły - tych, którzy się wypalą i tak zastąpią nowi - możemy liczyć na wiele dobrze napisanych historii. Przyszłość komiksu, przynajmniej amerykańskiego, jawi sie w jasnych barwach.

Chmielu