Kaznodzieja - Salvation

czyli                     

Zbawienie za 59,00 zł i warte każdego cholernego centa

 

Egmont jakoś ostatnio przystopował z liczbą tytułów, co zapewne jest związane z ogólną koniunkturą w branży. Na szczęście spadek ilości nowych albumów nie przełożył się negatywnie na jakość oferty, krótko mówiąc wydawca postanowił kontynuować regularne publikacje swoich sztandarowych serii. Co więcej, idąc za głosem czytelników, postanowił nie dzielić oryginalnych wydań na pół, co zdaje się nie zredukowało istotnie liczby czytelników, ponieważ - nie ukrywajmy - Kaznodzieja nie jest to tytuł skierowany do masowego odbiorcy. Kaznodzieja to tytuł dla czytelników, którzy wiedzą, co kupują, starannie podejmują decyzję, na co chcą wydać swoje fundusze i oczekują najwyższej jakości od nabywanego produktu. To dokładnie ta sama grupa docelowa, co w przypadku ekskluzywnych albumów w twardych okładkach na kredzie (choć niekoniecznie są to dosłownie te same osoby).

Może to i dobrze. Cena jest pewnym elementem odsiewającym ziarno od plew, lub jeśli ktoś woli - chłopców kupujących zeszyty za piątkę, od mężczyzn wybierających kompletny trade paperback w cenie - powiedzmy niekoniecznie appealing, ale wciąż konkurencyjnej w stosunku do oryginalnych wydań (co nie znaczy, że zeszytów nie należy kupować, nie odbierajcie tego zbyt dosłownie). Póki co, jeszcze nie kompletuję amerykańskich Preacherów, jak się to ostatnio stało w przypadku Sandmana (po jeżących włos na głowie zapowiedziach cenowych, moim zdaniem - przez pomyłkę, ale i tak nie zamierzam się o tym przekonać).

I jeszcze zanim zacznę pisać o właściwym komiksie, zaznaczę, że bardzo do mnie trafia ostatnio twórczość Gartha Ennisa. Wiem, że to żadne odkrycie, bo Garth jest obecny na naszym rynku co najmniej parę lat, ale dotąd zdarzały mu się rzeczy lepsze i gorsze (i nadal się zdarzają), ale chyba już przetrawiłem tą pierwszą warstwę obrazoburczych prowokacji i zaczynam docierać do głębszych treści ukrytych pod spodem, dość oczywistych, ale jednak przyjemnie zaznaczonych w twórczości Brytyjczyka. Szczególnie w duecie ze Stevem Dillonem, stanowi on siłę nie do przecenienia, można by wręcz pomyśleć, że rysownik wyciska ze scenarzysty najlepsze soki, jak kiedyś Jon Anderson z Vangelisa Papudapulusa (no dobra, nie pamiętam, jakie nazwisko nosi Vangelis, a Ty pamiętasz?).

Seria "Kaznodzieja", jak każdy twór o charakterze cyklicznym, ma momenty lepsze i słabsze. Salvation należy zdecydowanie do tych lepszych. Po pretensjonalnych w gruncie rzeczy historyjkach o wampirach i totalnie bezsensownej napierdalance na pustyni przyszedł czas na pierdolnięcie przez duże P. Pomijając kilka chorych perwersji, czyli ennisowski business as usual, jest tu przedstawiona świetna, kompletna historia, tylko sporadycznie nawiązująca do poprzednich części cyklu, i to w taki sposób, że ich nieznajomość nawet pomaga w odbiorze albumu. Krótko mówiąc - Salvation to zamknięta całość, doskonale broniąca się zarówno jako kontynuacja cyklu, jak i samodzielny one-shot, choć spodziewam się, że ci, co kupią ten album, wnet połaszą się na pozostałe (sam zacząłem czytać Kaznodzieję z opóźnieniem i szybko nadgoniłem braki, a jednak rzadko mi się to zdarza, jeszcze z Edenem tak było i to dopiero po drugim tomie, no i z komiksami Clowesa ostatnio, ale to już nawet nie seria).

A przecież współpraca miedzy Garthem i Stevem nie zawsze jest tak owocna. Punisher miał swoje słabsze momenty (choć i tak zeszyty Dillona kładą na głowę konkurencję). Hellblazera po obejrzeniu kiepskiego filmu czyta się już z innym nastawieniem, ale wciąż nie bez zainteresowania a i sam Preacher jak pamiętamy zaczynał momentami gonić w piętkę, że aż się człowiek zastanawiał, czemu panowie autorzy nie zakończą i wstydu oszczędzą. Tym razem widać, że bohater ma jeszcze niemały potencjał i stanowi doskonały pretekst, by posnuć sobie rozważania o tym i o owym, a przy tym opowiedzieć zajmującą, kompleksową opowieść mającą początek, koniec oraz bogate wnętrze.

Kilka słów o konstrukcji fabularnej, ale naprawdę szybko, żeby nie popsuć zabawy - Jesse przyjeżdża do niepozornego miasteczka w Texasie. Szybko zdobywa sobie renomę wśród miejscowych szumowin, korzystając ze swych niezwykłych zdolności bicia wrogów po gębach. Miłości, jak przystało na tego typu historię, tu nie zazna, pamiętajmy, że jego wierna (miejscami) białogłowa czeka na niego w wieży z kości słoniowej, jednak ten tom ma charakter wieczoru kawalerskiego bez stripteaserki, więc nastawmy się raczej na poważne męskie dyskusje. I jeszcze trochę nawalania po mordach, bo czymś te strony trzeba jednak zapełnić. Więc pokrótce fabułę chyba nakreśliłem i mogę zmierzać w stronę podsumowania recenzji.

Ogólnie jest super! Takiego strzału oczekiwałem pod koniec opowieści. Główna linia fabularna jakoś tu się na nowo pojawia, ale już dawno chyba każdy zauważył, że ona stanowi tu mało istotny dodatek, taki kwiat w butonierce epopei Ennisa. Wyjaśni się na przykład jak Jesse stracił oko, choć gdyby je sobie wyłupił gałęzią po pijaku, to też nie byłoby to gorsze wytłumaczenie. Ale jest - jeśli ktoś na to czeka, to się nie zawiedzie, Ennis wymyślił taką eksplikację, że proszę wstać, normalnie nie mam pytań.

Ale i bez tego, Ennis po raz kolejny pokazał, że to on nadaje ton w komiksowym światku, a przynajmniej jest jednym z głównych prowadzących. I pozostaje czekać na zwieńczenie cyklu.

Aha - jednak Egmont nie byłby Egmontem, gdyby czegoś koncertowo nie sp... niespodziewanie nie popsuł. Otóż do albumu dołączono galerię - sam pomysł w zasadzie dobry, durny - bo durny, ale niech już będzie. Ale to, że rysunki w galerii zostały zeskanowane z rozdzielczością 320x200, czyli taką, na jakiej chodził Doom w 91 i wydrukowane z taką pikselozą koszmarną, to tego już nic nie tłumaczy, nawet Białostockie Zakłady Graficzne.

Arek Królak

Kaznodzieja - Salvation
Sc. Garth Ennis
Rys. Steve Dillon
Kolory: Pamela Rambo
Okładki: Glenn Fabry
Wydawca: Egmont Polska
Wydawca oryginału: DC Comics Vertigo
Data wydania: wrzesień 2006
Druk i oprawa: BZG
Cena: 59 PLN
Stron: 256