"Straceńcy" tom 1: "Początek Rozgrywki"

 

(J) - Więc, uch... Masz jakieś hobby?
(A) - Kiedyś kolekcjonowałam ludzkie uszy. Zebrałam trzy tuziny par, kiedy pewnej nocy do naszego obozu wkradł się zdziczały pies i je zabrał. Ale pies smakował dobrze.
(J) - ..........
(J) - Właśnie sobie przypomniałem, że muszę... iść i zrobić coś gdzie indziej. Miło się z tobą gadało! (Jeśli pułkownik ją posuwa, mam nadzieję, że zakłada kevlar...)

Przyznam się bez bicia, że nie wiem. Nie wiem, jak to jest. Niektórzy biorą do rąk nowatorską ideę, świetne narzędzia i - za przeproszeniem - odwalają chałturę gatunku pożal-się-Boże. Inni natomiast wrzucają do jednego worka kilka utartych schematów i sprawdzonych pomysłów, mocno potrząsają, tu i ówdzie stukają młoteczkiem, co by wszystko sensownego kształtu nabrało i proszę - wychodzi im coś może niezbyt świeżego, ale wciąż całkiem interesującego, a świetnym tego przykładem są właśnie "Straceńcy".

Ogólnie rzecz biorąc, pomysł na fabułę jest tu - choć obiecujący - to jednak oklepany do bólu: CIA stawia krzyżyk na jednej ze swoich spec-grup i próbuje ją niezbyt delikatnie zlikwidować. Sukces akcji jest tylko pozorny, gdyż chłopaki uchodzą z życiem i planują zemstę. Mają w zanadrzu jakiś straszny, skomplikowany plan, o którym jednak nie mówią głośno, tylko rozprawiają o jego słuszności - i który oczywiście dość szybko bierze w łeb... W gruncie rzeczy nie jest to z mojej strony poważny przytyk - po prostu nie jest to zbyt oryginalne ani nowatorskie, a całość sprawia wrażenie nieco wyświechtanej "powtórki z rozrywki". Z drugiej jednak strony - akcja potrafi nieźle przyspieszyć i zaskoczyć, a historia nie nudzi i trzyma w napięciu do ostatniej chwili, co jest chyba największym atutem, jakim może poszczycić się tytuł z tego gatunku. Tym bardziej że niechlubny, ociekający wartką akcją - niestety tylko w założeniu - "Adam Strange: Planet Heist" (który mam szczerą nadzieję nie zawędruje do nas zza oceanu), będący częścią dorobku Diggle'a (DC Comics 2004-2005), prezentował poziom co najwyżej żenujący.

Podobnie ma się rzecz ze składem osobowym naszej dzielnej drużyny, który do zaskakujących raczej nie należy. Na jej czele stoi Clay - charyzmatyczny (a przy bliższym poznaniu nawet sympatyczny) dowódca, święcie przekonany o słuszności misji, na którą prowadzi swych podkomendnych. U jego boku Raque - zimny, prostolinijny twardziel, przypominający szeryfa z Dzikiego Zachodu - zarówno pod względem zaciętego wyrazu twarzy, jak i tendencji do sprowadzania wszystkiego do czerni i bieli (a w kontekście obserwowanych wydarzeń - do prostego układu: "my albo oni"). Pooch - nieco tchórzliwy, pełen wątpliwości, niezdecydowany maruda z sercem na dłoni (czyli tak zwana "mientka rura", na pierwszy [mylny, jak się później okazuje] rzut oka - najsłabsze ogniwo zespołu), który to właśnie przeważnie robi (czyli marudzi). Cougar - milczący, tajemniczy snajper. Jego twarz skrywa się wiecznie w cieniu rzucanym przez kowbojski kapelusz (z którym nawet na moment się nie rozstaje), podobnie skryty jest jego charakter - nie wiemy o nim praktycznie nic poza tym, że jest cholernie dobry w swoim fachu. Stawkę uzupełnia Jensen - nieco narcystyczny cwaniak, spec od komputerów i komunikacji, oraz dokooptowana Aisha - jedyna w zespole kobieta, ale równie twarda i nieprzejednana jak pozostali. Jak widać, ekipa jest dość standardowa, ale się sprawdza. Podczas czytania nasunęło mi się na myśl podobieństwo do naszych rodzimych "Demonów Wojny wg Goi" Władysława Pasikowskiego - wszak Clay, Cougar i Pooch jako żywo przypominają Kellera (Linda), Cichego (Baka) i Houdiniego (Zamachowski). Biorąc jednak pod uwagę, iż szeroko pojęta oryginalność (również w komiksie) jest dzisiaj towarem wysoce deficytowym, nie pozostaje nam chyba nic innego, jak po prostu przymknąć na to oko i liczyć, że - wraz z upływem czasu - Andy Diggle właściwie wykorzystał potencjał tkwiący w tych postaciach.

Dość mieszane uczucia mam wobec dialogów. Po pierwsze: nierówność - krążą między całkiem niezłymi (na przykład przejęcie śmigłowca w Nowym Meksyku), a wyświechtanymi i efekciarskimi (w chwilę później w Brooklynie). Po drugie: przesadzona wulgarność - być może tłumacz za bardzo wziął sobie do serca swoją pracę i postanowił uraczyć nas niespotykanie dokładnym przekładem? Jeśli tak, to wyrazy szacunku za intencje, jednak mając na uwadze, że telewizja i kino od lat przyzwyczajają nas do "złagodzonych" list dialogowych - te wszystkie przekleństwa trochę rażą. Moim zdaniem, niektóre słowa mogłyby zostać użyte w - co prawda wciąż nieparlamentarnej, ale jednak - nieco lżejszej formie.

Graficznie natomiast - nic szczególnego. Kreska dość chłodna i "kanciasta", przypominająca nieco "100 Naboi" (podobnie jak kolorystyka), ale współgrająca z historią i... w sumie tyle

Jak by na to nie patrzeć, "Straceńcy" nie są ani finezyjnym majstersztykiem utalentowanego artysty, ani słabizną z najniższej półki. To po prostu kawał solidnie wykonanej roboty godnej doświadczonego rzemieślnika. I choć dla mnie Diggle kimś takim nie jest - to jednak komiks jak najbardziej zasługuje na uwagę. Co prawda opiera się na trochę wytartych i wypróbowanych formułach, lecz potrafi je ciekawie połączyć i pozytywnie zaskoczyć. Polecam.

Piotr "Dr_Greenthumb" Sujka


Tytuł oryginału: The Losers: Ante Up
Scenariusz: Andy Diggle
Rysunki: Jock (Mark Simpson)
Tłumaczenie: Maciek Drewnowski
Wydawca: Taurus Media
Data wydania: luty 2006
Wydawca oryginału: DC Comics - Vertigo
Data wydania oryginału: 2003
Liczba stron: 160
Format: 17 x 26 cm
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Druk: kolorowy
Cena: 45,00 zł

Zakup w