Patient J

Arcydzieło filmowej amatorszczyzny

Świat kina ulega rozpadowi z powodu pieniężnej zgnilizny. Ambitnego kina w USA jak na lekarstwo, wszystko jest robione pod dyktando publiczności, która chcąc uciec od rzeczywistości, żąda oglądania kiczowatych papek i powtarzalnych wątków fabularnych. Ile to razy (jako przykład) widzieliśmy filmy o samurajach zrealizowane lepiej od kultowego (dla niektórych) Przyczajonego Tygrysa, Ukrytego Smoka? Ile razy pokazywano nam biografie filmowe, tak schematyczne, że ma się aż odruchy wymiotne, a różniące się jedynie nazwiskiem osoby, która gra główne skrzypce w takowym filmie? Kino przeżywa ostatnimi czasy stan przypominający depresję poporodową u niektórych matek. Jej skutkiem jest brak nowych, świeżych pomysłów, a wytwórnie za drogocenne papiery wartościowe są zdolne zrealizować jak najgorszy projekt (w końcu widz i tak obejrzy, bo to gustu nie ma, ani wykształcenia w wielu przypadkach). Pytanie jest więc takie: Czy istnieje jeszcze jakaś nadzieja dla widza, który oczekuje od kina czegoś więcej? Według mnie odpowiedź jest twierdząca. Odpowiedź brzmi: fanfilmy. Co prawda ten nowy ruch kulturalny dopiero się rozwija, a większość filmów tego typu jest robiona dla zabawy albo z chęci zdobycia jak najszybszej "sławy". Ale już teraz zauważa się na tym małym poletku perełki, znacznie przewyższające niejeden film komercyjny. Jednym z takich filmów jest Patent J.

O sytuacji kina superbohaterskiego słów kilka.

Czas pędzi nieubłaganie, a wraz z nim zmieniają się poglądy, stereotypy itp. 10 lat temu nie do pomyślenia byłoby robienie masowo filmów o takim Supermanie alby Spider-manie. A dziś? Piąta część przygód Człowieka z Stali już niebawem trafi do kin, a Batman 6 i Spider-Man 3 są w fazie produkcji. Niekiedy te dzieła oddają klimat komiksu (vide Batman Begins), ale i tak daleko im do doskonałości. Większość komiksowych filmów to przerost formy nad treścią (Batman & Robin, Daredevil, Elektra).

Wszystko co powyżej jest jasne dla każdego. Piszę tę beznadziejną "uwerturę", ażeby dojść do pewnej refleksji. Zauważyłem, że scenarzyści i reżyserzy filmowi nie potrafią w pełni wykorzystać komiksów, na których bazują. Brakuje im swojskich "jaj" przy tego typu filmach (nadzieję na przyszłość stwarzają Rodriguez i Miller za sprawą adaptacji trzech epizodów Sin City). Inaczej jest z twórcami niezależnymi, którym wolno wszystko, gdyż nie są objęci żadnymi kontraktami ani innymi duperelami, które często zagradzają drogę dla ciekawego i ambitnego projektu. Przykładem takich twórców są Sean Schoenka wraz z synem Aaronem, którzy wychowali się na mitologii Batmana i znają każdy, nawet najmniejszy jej zakamarek. Udowodnili to niejeden raz swoimi produkcjami, a szczególnie w swym ostatnim i najlepszym "dziecku".

W wariatkowie spotyka się dwóch szaleńców...

Rozpoczyna się dość niewinnie - pisarz, żądny sławy i uznania, postanawia napisać książkę o największym szaleńcu i masowym zabójcy, jaki stąpał kiedykolwiek po ziemi. Mowa oczywiście o Jokerze, Nemezis Batmana. Dyrektor Arkham Asylum godzi się, aby w ciągu 30 minut Joker przedstawił literatowi całe swoje życie i filozofię. Rozmowa w mgnieniu oka zamienia się w ambitną grę psychologiczną, w której największe rolę grają zemsta i chęć uwolnienia się pisarza od wydarzeń z mrocznej przeszłości.

Odczuwałeś dreszcze podczas Lśnienia Kubricka? Doznałeś uczucia strachu, szaleństwa, schizofrenii w kinie? Nie mogłeś trafić lepiej. Każdemu sympatykowi ciężkiego kina spodoba się mroczny nastrój Azylu Arkham, znajdzie w nim jęki pacjentów wyjących z bólu albo pastwiących się nad nimi pielęgniarzy. Jednak główną rolę w tym spektaklu szaleństwa i groteski nie gra korytarz obłożony kamieniami. Widzimy natomiast dwie osoby siedzące przy stole. Rozmawiają o rzeczach określanych zwykle mianem tabu. Psycholog-pisarz powoli i w niemałych nerwach odkrywa przeszłość Jokera, jego motywy, stosunek do Batmana i otoczenia Mrocznego Rycerza. A finał tej konwersacji jest co najmniej zaskakujący.

To, co najbardziej zachwyca w tym filmie, to wręcz bezbłędnie oddany klimat komiksów o Batmanie. Schoenke stworzył chyba najbardziej wierne kostiumy bohaterów uniwersum Gotham City. Można w nich zauważyć inspirację twórcami z różnych epok: od Boba Kane'a zaczynając, idąc do Alexa Rossa, Briana Bollanda, Jima Aparo, Franka Millera a na Jimie Lee kończąc. Scenarzysta odbiega jak najdalej od tego, co prezentowali wcześniej Burton w dwóch pierwszych Batmanach i Collora w Dead End. W efektcie tworzy klimat dotąd niespotykany w bat-produkcjach. Widz nie mając chwili wytchnienia odczuwa na plecach strach i zagrożenie. Wszystko dzięki wspaniałej kreacji Paula Molarna, który wcielił się w rolę roześmianego szaleńca. Najpierw spokojny, wolno mówiący, by w jednej chwili stać się impulsywnym, zabijającym dla zabawy świrem. Duże zasługi należą się osobom odpowiedzialnym za charakteryzację, której nie sposób opisać. Przez chwilę ma się wrażenie, że Molarn był kilkanaście lat temu modelem, który posłużył Bollandowi do narysowania okładki i plansz będących kamieniem milowym komiksu amerykańskiego, jakim bez wątpienia był The Killing Joke.

Jeżeli chodzi o warstwę fabularną, fani Batmana znajdą wiele "easter eggsów". Już na samym początku Schoenke nawiązuje do Killing Joke, ale miesza fakty z tego komiksu ze stylem z lat 30., kiedy kult Mrocznego Rycerza dopiero się narodził. W tym miejscu warto uwzględnić, że Schoenke nie lubi ot tak ukazywać kultowych scen z nietoperzastych historii, tylko po to, żeby były. Każdy epizod nawiązujący do jakiejś opowieści jest zmiksowany z innym, a scenarzysta i wizjoner całego przedsięwzięcia dodaje coś od siebie, tak, by dzieło nie popadło w rutynę. Weźmy za przykład scenę w kinie. Jest to dobitny dowód na to, że można połączyć motywy z kilku komiksów w taki sposób, aby wyszła z tego spójna, a zarazem genialna scena. Mieszając pomysł Loeba (Hush), Millera (Dark Knight Returns) i Granta (The Joker) stworzona została niezwykła koniunkcja wszystkich najlepszych cech, które zawsze były oznakami szczególnymi, jeżeli chodzi o protektora z Gotham.

Film ten jednak, jak mało która hollywoodzka produkcja superbohaterska, zmusza do refleksji i stawiania pytań. Po scenie, w której Batman o mało nie zabija Jokera, widzowi nasuwa się pytanie o koniec walki między Mrocznym Rycerzem a zabójczym Królem Klownów. Odpowiedź jest prosta: to zależy od nas, konsumentów. To przecież my, czytelnicy, chcemy zabawy, a w brutalnych pojedynkach trykociarzy odnajdujemy chwilę relaksu. Czyżbyśmy doszli do tego, że owy pojedynek na śmierć i życie jest odzwierciedleniem naszych zachcianek i oczekiwań zawiązanych z rozrywką, jaką jest komiks? A może da się wydusić z tego coś więcej? Na te pytania każdy musi odpowiedzieć sobie sam. Kolejnym zaproszeniem do refleksji jest filozofia Jokera, jednak nie jest to nic nowego, jeżeli się czytało komiks Alana Moore'a. W końcu widzimy szaleńca, którym mógł się stać każdy normalny człowiek. Owa istota ludzka miała plany na przyszłość, zainteresowania, żonę, dziecko w drodze. Wszystko straciła w jednym dniu. Jak już powiedziałem, jeżeli chodzi o charakteryzację Jokera w stylu komiksowym, fan komiksu nie znajdzie w Patient J nic nowego. Ale jest to kreacja wręcz wybitna, jeśli popatrzymy na to z punktu widzenia filmowego. Molarn jest doskonałą opozycją dla Nicholsona, który w filmie Burtona stworzył kreację uśmiechniętego gangstera z wyrafinowanym poczuciem humoru, bez jakiejś szczególnej głębi psychologicznej. W tym starciu mało znany aktor wygrywa. No i - jak napisałem wcześniej - sam fakt, że przeniósł idee znakomitych scenarzystów bat-tytułów z lat 90. na ekrany bez najmniejszego błędu jest rzeczą fenomenalną.

Film ma jednak swoje wady. Za największą uważam teatralność. Ma się czasami wrażenie, że oprócz Jokera, psychologa, Batmana, Robina i Harley nikt więcej w świecie filmu nie istnieje. Czasami siada aktorstwo. Niektóre dialogi są na piątkę, to prawda, ale znajdą się i takie, które można byłoby spokojnie wywalić. Ale to są tak naprawdę małe pryszcze, które znikną zasłonięte przez ochy! i achy! wymienione wcześniej, do których dodam jeszcze innowacyjny montaż. Schoenke użył wielu technik, które nadają filmowi jedyny w swoim rodzaju klimat.

Patient J to dobry początek przygody z fanfilmami, które z każdą następną produkcją nabierają coraz to większego rozmachu. Schoenke pokazał, jak zrobić adaptację filmową komiksu, prawdziwe ortodoksyjną. Osoba nieznająca perypetii Batmana doznałaby małego zawrotu głowy. Nie jest to również film dla każdego. Jego brutalność, pesymizm i ponurość sprawiają, że nie powinni go oglądać ludzie zadowoleni z życia (a tym bardziej dzieci). Ale mimo wszystko film dowodzi, że można całkowicie przenieś klimat komiksu na ekrany bez żadnego szwanku. I to za 5 tysięcy dolarów...

Film można ściągnąć z strony głównej studia filmowego Bat In the Sun (http://www.batinthesun.com/). Film zajmuje na dysku 240,47 MB.

Do zobaczenia w Arkham...

Chudy

Patient J
Reżyseria: Aaron Schoenke
Scenariusz: Dawid Hammond, Aaron Schoenke, Sean Schoenke
Producenci: Aaron Schoenke, Sean Schoenke
Muzyka: Sean Schoenke
Kinematografia: Aaron Schoenke
Edycja Filmu: Aaron Schoenke
Charakteryzacja: Jeff West

Obsada:
Joker - Paul Molnar
Psycholog - Kurt Carley
Robin - Robert Tovani
Harley Quinn - Rachel Nicole