Krzysztof Lipka Chudzik

KoLeC na obrazku
Jak wykastrować Alana Moore'a

Po pokazie prasowym filmu Jamesa McTeigue'a "V jak Vendetta" natknąłem się już na trzy publikacje, w których autorzy (mykupyku w belowradars.com, Kamil Śmiałkowski w "Dzień Dobry" oraz Bartosz Sztybor w "Esensji"), zamiast uzewnętrznić swe wrażenia po seansie, opisali, jak zachowywał się siedzący obok nich w kinie Krzysztof Lipka-Chudzik. Z czego należy wywnioskować, że moja skromna osoba stanowiła dla nich większą atrakcję, niż ekranizacja komiksu Alana Moore'a i Davida Lloyda. Specjalnie mnie to akurat nie dziwi, ponieważ filmowa "Vendetta" jest to kawał obrzydliwej, wyjątkowo śmierdzącej kupy.

W odróżnieniu od moich szanownych kolegów po piórze przygotowałem się do lekcji i przed pokazem odświeżyłem znajomość z obrazkowym "V". Był to, jak się okazało, straszliwy błąd, jako że mając na świeżo wrażenia z lektury, tym silniej byłem w stanie ocenić, jak bardzo bracia Wachowscy wypaczyli treść i przesłanie całej historii. Zapomnijcie o mrocznym klimacie, zapomnijcie o rozbudowanej, wielowątkowej fabule, zapomnijcie o szarpiącym nerwy okrucieństwie totalitarnej Anglii. Przede wszystkim jednak pożegnajcie się z nadzieją, iż ujrzycie na ekranie dojrzałą, inteligentną opowieść Alana Moore'a.

"Bezkompromisowa wizja przyszłości" - głosi napis na plakacie reklamującym film. Wolne żarty! Wizja braci Wachowskich (proszę mi nie wmawiać, że jakiś James McTeigue miał na cokolwiek wpływ) jest tak po hollywoodzku kompromisowa, jak to tylko możliwe. Przede wszystkim fabułę odarto z jakże typowych dla Moore'a erudycyjnych cytatów i nawiązań - aby tylko chrupiących popcorn widzów nie rozbolały głowy. Totalitaryzm w "Vendetcie" jest tak śmieszny i kiczowaty, jakby wzięto go żywcem z jakiejś operetki - w porównaniu "Dyktator" z Chaplinem jawi się jako dzieło realistyczne. Sam V zaś wyzuty jest z jakiejkolwiek moralnej dwuznaczności. Owszem, wysadza w powietrze budynki, ale od pierwszej sceny wiadomo, że to nasz człowiek, prawdziwy superbohater (choć mocno zdziwaczały), który niczym Batman czai się w mroku, by wyplenić z ulic Londynu wszelkie zło (oczywiście nie mogło zabraknąć nakręconej w zwolnionym tempie sceny walki, w której nasz bohater jedną ręką kładzie trupem oddział komandosów). Mówiąc krótko: Alan Moore i David Lloyd zrobili komiks dla dorosłych; bracia Wachowscy nakręcili film dla dzieci.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli: nie jestem ci ja jakimś fanatycznym wielbicielem obrazkowej "Vendetty". Powiem więcej: z całego Moore'owskiego kanonu tę akurat pozycję lubię najmniej. Rysunki Lloyda to nie jest coś, za co dałbym się pokroić, a poza tym rzecz momentami mocno już trąci myszką. Niemniej jednak cenię "V" za wiele rzeczy, a między innymi za inteligentne i budzące grozę przeciwstawienie totalitaryzmu i anarchii. Obrazkowa opowieść nie kończy się wcale happy endem; zły tyran został obalony, ale kraj pogrążył się w chaosie. Konkluzja gorzka, ale jakże realistyczna. Zwłaszcza w porównaniu z idiotycznym finałem filmu, w którym obowiązkowo triumfuje "Truth, Justice and the American Way". Hollywood w najczystszej postaci.

Ktoś w tym momencie może zapytać: "A czego ty się, chłopie, spodziewałeś?". Faktycznie, sam nie wiem, czemu nastawiałem się na nie wiadomo co, skoro od początku było wiadomo, że wyjdzie grafomańska kupa. Dwaj braciszkowie Wachowscy są to bowiem cwaniacy w rodzaju inżyniera Mamonia: robią tylko takie filmy, jakie już znają. Raz udało im się nabrać świat "Matriksem" (do tej pory nie brakuje naiwnych, którym się wydaje, że w tym kretyńskim i do bólu wtórnym gniocie naprawdę o coś chodzi) i od tamtej pory odcinają kupony od zdobytej sławy. Przesłanie Alana Moore'a okazało się zbyt skomplikowane i zbyt pesymistyczne dla prymitywów w bejsbolówkach. Dlatego wykastrowali całą opowieść, pozbawili ją drapieżności, a całość polali grubą warstwą lukru. Można było przewidzieć, że tak się stanie. Ja ze swoimi wielkimi nadziejami okazałem się naiwny jak dziecko i teraz mogę mieć pretensje tylko do siebie.

"V jak Vendetta" jest, jako się rzekło, filmem złym, infantylnym i głupim. Ale jednocześnie (o paradoksie!) to najlepsza z nakręconych dotąd adaptacji dzieł Moore'a. Jako jedyna bowiem ma cokolwiek wspólnego z obrazkowym pierwowzorem. "Z piekła rodem" to zupełnie inna historyjka, w której zgadza się tylko miejsce akcji oraz scenografia. O "Lidze Niezwykłych Dżentelmenów" lepiej w ogóle nie wspominajmy. Na tym tle "Vendetta" faktycznie błyszczy, jako że kilkanaście scen stanowi wierne odwzorowanie rysunkowych sekwencji (wiem, co mówię, bo podczas seansu wyjąłem komiks i zacząłem porównywać). I, co nietrudno przewidzieć, są to najciekawsze sceny filmu. Cała reszta zaś niewarta jest funta kłaków.

Mówi się, iż Alan Moore po lekturze scenariusza skomentował go krótko: "To śmieć". I zażądał, aby jego nazwisko usunięto z czołówki i ze wszystkich materiałów reklamowych. Nie dziwię się wcale; na jego miejscu też bym się wstydził. I pozostaje mi tylko liczyć w duchu, że zapowiadana od lat realizacja kinowych "Strażników" nigdy nie dojdzie do skutku. Małgorzata Sadowska napisała w "Esensji": "Polityczny blockbuster - tego jeszcze nie było, i mam nadzieję, że długo, długo nie będzie. Tezy o dyktaturze i zmanipulowanym społeczeństwie są dramatycznie prostackie, dzieje pana V. przygnębiająco przewidywalne, a aluzje do Orwella bynajmniej nie czynią z tego filmu wielkiej metafory. (...) Mnie osobiście od widma dyktatury krążącego nad światem, dużo bardziej przeraża widmo braci Wachowskich krążące nad kinem". Sam nie ująłbym tego lepiej.

Krzysztof "KoLec" Lipka - Chudzik