Krzysztof Lipka-Chudzik

KoLeC na obrazku
Wyjście z niebytu

Z przyjemnością zawiadamiam, że plotki o mojej śmierci są grubo przesadzone. Fakt, zginąłem bez wieści na jakiś czas i nie dawałem znaku życia. Do tego stopnia, że w poprzednim numerze KZ nie ukazał się żaden tekst autorstwa Mordercy Polskiego Kina - rzecz to w przyrodzie niespotykana! Czym prędzej więc się usprawiedliwiam: nikt nie porwał mnie dla okupu, nie padłem ofiarą żadnej choroby, nawet wenerycznej, ani też nie pogrążyłem się w odbierającym świadomość istnienia ciągu alkoholowych imprez. Niestety.

Powód absencji na łamach KZ okazał się bardzo prozaiczny: całkowity brak czasu. Ostatnio na przykład szefowa wezwała mnie na dywanik i obsobaczyła za to, że urwałem się z pracy tuż po północy, zamiast siedzieć posłusznie do drugiej AM. Sami Państwo przyznacie, że w tej sytuacji raczej trudno wygospodarować chwilę, żeby napisać coś konstruktywnego. Na szczęście wszystko wskazuje na to, że w chwili, gdy będziecie czytać te słowa, niżej podpisany znajdzie już schronienie w innej redakcji, gdzie obiecali mu szampan z kawiorem, darmowy urlop na Majorce i znacznie więcej wolnego czasu. I bardzo dobrze.

Przymusowa separacja od łoża i stołu - tfu, od Kazetowej pisaniny sprawiła, że dopiero teraz, ze znacznym opóźnieniem reaguję na fakt doniosły: oto w naszym kraju, legalnie na płytach DVD, ukazały się dwie znakomite adaptacje komiksów: "Ghost In The Shell" oraz "Akira".
" Też mi rewelacja! - prychnie ten i ów. - Przecież ja to mam już od dawna ściągnięte na diviksie". Zgoda - ja, nie chwaląc się, mam również, ale nie zmienia to faktu, że posłusznie pokopytkowałem do kiosku i kupiłem obydwa numery periodyku "Kino domowe". Każdy w dniu premiery. Bo było to dla mnie święto. Bo fakt, że dwie legendarne produkcje anime wreszcie ukazały się u nas oficjalnie, oznacza, że powoli wychodzimy z kulturowego niebytu. Bo inicjatywa, którą przejawił Tomasz Raczek, naczelny "Kina domowego", wydała mi się na tyle godna docenienia, że postanowiłem wesprzeć ją w jedyny możliwy sposób - czyli własnymi pieniędzmi.

Poza tym nie ukrywam, że zwyczajnie wziął we mnie górę prymitywny snobizm - w końcu fajnie mieć na półce wydanie DVD w eleganckim opakowaniu, a nie jakąś obleśną srebrną płytkę w tubie z tysiącem innych. Że co? Że to frajerstwo łaszczyć się na bezwartościowe ozdóbki? A co mi tam. Stać mnie.

Muszę, niestety przyznać, że zarówno w przypadku "Ducha w muszelce" (takie tłumaczenie znalazłem kiedyś w polskim "Newsweeku"), jak i "Akiry" wolę zdecydowanie filmowe adaptacje od obrazkowych pierwowzorów. "Ghost In The Shell" Masamune Shirow jest to dla mnie absolutnie niestrawny bełkot, z kolei tasiemiec Katsuhiro Otomo nic by nie stracił na tym, gdyby skrócić go co najmniej o jedną trzecią. Nie mówiąc o tym, że jak patrzę na rysunki postaci, to z trudnością odróżniam Kanedę od Kei. Dla mnie wyglądają tak samo. I bez przerwy na siebie krzyczą.

Do niedawna nie potrafiłem zrozumieć, co takiego nadzwyczajnego jest w mandze, że tylu ludzi traci dla niej głowę. Tym bardziej, że - podkreślam - dwie pozycje uznawane za absolutny kanon i niedoścignione mistrzostwo nie zrobiły na mnie najlepszego wrażenia. Ostatnio jednak przekonałem się, że - podobnie, jak w wielu innych dziedzinach - niechęć wynika przede wszystkim z niewiedzy. Wiedziony ciekawością poznawczą, nabyłem kilkusetstronicowy album "Manga Design" z wydawnictwa Taschen (no to co, że drogi? Mówiłem: stać mnie). I wciągnęło mnie na dobre.

"Manga Design" to idealna pozycja dla ignorantów takich, jak ja, przekonanych, że japońskie komiksy to jednakowo narysowane opowiastki z wielkookimi panienkami. Fakt, większą część albumu takie właśnie obrazki wypełniają. Ale są na szczęście wyjątki. I to właśnie one najbardziej zasługują na uwagę. Od traumatycznych makabresek Junjiego Ito ("Uzumaki") i Hitoshiego Iwaaki ("Kiseijuu") po wysmakowaną estetykę plansz Atsusho Kamijyo i designerską grę przestrzenią Makiego Kusumoto. Od kreskówkowego trochę "Golgo 13" Takao Saito po "brudny", chropowaty styl "Blame" Tsutomu Nihei. Od dziwacznej bajeczki "Fantastic Silent" autorstwa niejakiej D po różnorodność form Usamaru Furuya - od stylu wzorowanego na Moebiusie (!) po niepokojące, schizofreniczne malarstwo. Niespecjalnie natomiast przypadł mi do gustu Gataro Man, ostentacyjnie kopiujący kreskę Roberta Crumba.

Przepraszam serdecznie wszystkich miłośników "japońszczyzny", że w tonie objawienia przedstawiam tutaj nazwiska i tytuły doskonale im znane. Podejrzewam, że fani mogą się w tej chwili poczuć zupełnie jak ja, kiedy piszący m.in. o fantastyce publicysta "Polityki" i "Gazety Wyborczej" Mariusz Cieślik oznajmił mi, że tydzień temu odkrył takiego pisarza, co się nazywa Philip K. Dick. Dla mnie jednak królestwo mangi stanowiło do tej pory absolutną "terra incognita" - i po raz kolejny przekonałem się, że jak się człowiek na czymś nie zna, to lepiej niech nie kłapie dziobem, bo wyjdzie tylko na idiotę.

Dlatego teraz w ramach poszerzania horyzontów sięgam coraz częściej po tytuły z Kraju Kwitnącej Wiśni. I na pewno nie będę teraz oryginalny, ale przyznam się, iż powaliła mnie na kolana saga Kazuo Koike i Gosekiego Kojimy "Lone Wolf And Cub". Absolutny majstersztyk graficzny, narracyjny i fabularny. I to jest jeszcze jedna rzecz, z której się cieszę - jak bowiem donoszą serwisy, "Samotny wilk i szczenię" ma wreszcie ukazać się także po polsku. Czy to nie jest kolejny - po premierze "Akiry" i "GITS" - dowód na to, że wychodzimy z kulturowego niebytu?

Krzysztof "KoLec" Lipka - Chudzik