Uniwersa DC, Marvela czy kiedyś Image to setki, tysiące opowieści składających się na fikcyjne historie światów. Trwanie tych światów zapewnia sprzedaż kolejnych zeszytów z przygodami bohaterów. Sprzedaż oznacza wielki biznes. Wielki biznes, aby funkcjonować potrzebuje twórców, czytelników i pewnych mechanizmów, które tych ostatnich do komiksów przyciągną. I właśnie o tym wszystkim poniżej.

Z półki Chmiela
Komiksowe światy vol. II


Nawet największe, najbardziej epickie projekty powstające w ramach jednej serii to pestka w obliczu dobrze skrojonego crossovera. Mianem tym określa się opowieść zahaczającą o kilka lub kilkanaście miesięczników podporządkowanych jednemu uniwersum. Ideą produkcji krzyżówek nie są bynajmniej artystyczne ambicje, tudzież pragnienie stworzenia wielkiej epopeji na miarę "Iliady" czy choćby "Władcy Pierścieni". Co to to nie - chodzi tylko i wyłącznie o wyciągnięcie pieniędzy z kieszeni fanów komiksu. Być może zabieg taki byłby moralnie naganny, gdyby nie fakt, że czytelnicy z jakiś powodów crossovery uwielbiają. I po prostu za każdym razem dają sobie pieniądze wyciągnąć, nawet jeśli poprzednim razem dostali nauczkę, że powinni się pilnować. Mało które z tych wielkich przedsięwzięć kończy się artystycznym sukcesem - redaktorzy (często byli scenarzyści) na specjalnych nasiadówkach ze skrybami wymyślają jakieś mega-zagrożenia dla świata, które pokonać mogą jedynie zjednoczone siły większości superbohaterów, a często i (normalnie stojących po drugiej stronie barykady) super-złoczyńców. W mnogości kolorowych postaci gubi się zazwyczaj całkowicie ich indywidualizm, a pozostają tylko idiotyczne dialogi i niedorzeczne sytuacje. W crossoverach celują zwłaszcza wydawnictwa Marvel (m.in. "Secret Wars", "Inferno", "Onslaught", "Avengers Dissambled" czy ostatnio "House of M") i DC Comics ("Crisis of Infinite Earths", "Eclipso", "Underworld Unleashed", "Identity Crisis") - nie bez powodu zresztą, zważywszy na najbogatsze bazy postaci i mitologie. Przedsięwzięcie tego typu staje się często przyczynkiem do zamknięcia słabo sprzedających się serii, wypuszczeniem na rynek nowych bądź wyzerowaniem licznika i nakręcania sprzedaży kolejnym numerem pierwszym... wydawnictwa starają się przy takiej okazji jak najwięcej zarobić, drenując niemiłosiernie kieszenie czytelników powiązanymi mini-seriami, wydaniami specjalnymi itp. Przyczyn powodzenia krzyżówek na rynku amerykańskim można upatrywać w umiłowaniu patetycznych historii, a najbardziej takich, w których trzecioligowemu bohaterowi przychodzi zakończyć żywot dla ratowania swiata. A jednak przy wszystkich wadach crossovery czasem mają rzeczywisty wpływ na opisywane uniwersum - tak było na przykład w przypadku "Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach", w którym redaktorzy za pomocą konsekwentnych pociągnięć oczyścili Uniwersum DC z większości fabularnych pomyłek, luk logicznych i bagażu zbędnych postaci. Kto wie być może podobnie stanie sie w tym roku za sprawą "Infinity Crisis" i powiązanymi z nim "One Year Later" i "52"? Zaangażowanie niezłych scenarzystów (m.in. Greg Rucka, Geoff Johns, Grant Morrison, Keith Giffen) pozwala mieć na to nadzieję, bo w tym tak naprawdę tkwi przyczyna powodzenia - twórcach zdolnych, bawiących się gatunkiem, a nie tylko mielących bezustannie stare schematy. Oba wydawnictwa po kilku latach przerwy powróciły do praktyki tego typu projektów i obecnie przede wszystkim na tym poziomie rozgrywa się rywalizacja między nimi.

W realiach uniwersum scenarzyści radośnie miksują konwencje i motywy. Wprowadza się postaci z większości mitologii, trafiają się odwołania do najnowszych badań naukowych mieszanych z pomysłami zaczerpniętymi z science-fiction. Każdy ze światów ma własną hierarchiczną kosmologię pełną fikcyjnych galaktyk. Przygody bohaterów toczą się na wielu poziomach - zdarzało się, że postać chociażby Daredevila kojarzonego głównie z estetyką kryminalną i miejskimi klimatami wykorzystywano jako uczestnika w konfliktach toczonych w innym wymiarze, czy w drugim krańcu wszechświata. W komiksowych światach fizyka ma zastosowanie tylko wtedy, kiedy jej prawa ułatwiają rozwiązanie fabuły - niektóre z postaci podróżują w kosmosie bez butli tlenowych, kombinezonów i tym podobnych nieistotnych szczegółów. Nauka przeplata się tam z magią, patentami z przeróżnych religii oraz radośnie wymyślanymi zdolnościami parapsychicznymi, a wygląd i sposób funkcjonowania przedstawianych istot zależny jest tylko od pomysłów rysownika, a nie prawideł biologii. W uniwersum Marvela mamy na przykład pełną dżungli krainę (Savage Land), w której żyją ludzie i dinozaury, ukrytą gdzieś w lodowych połaciach Arktyki; prawdziwe miasta w rodzaju Nowego Yorku czy Waszyngtonu; podwodne królestwo Namora w Oceanie Atlantyckim; państwa prawdziwe (Rosja, Irak, Francja) i fikcyjne (Latveria, Symkaria, Trafia); a w końcu gwiezdne kosmiczne imperia w rodzaju Shi'Ar. W rzeczywistości Marvela, w której Galactus pożera planety, aby trwać, a wszystkim światom przyglądają się wszechpotężni Obserwatorzy, nie ma mowy tylko o Bogu... Stwórca został politycznie poprawnie usunięty z kosmologii, aczkolwiek, przemycane przez niektórych scenarzystów aluzje pozwalają wierzyć, że być może jednak nie do końca, być może jest gdzieś tam i to właśnie on przygląda się Oberwatorom. Poza tym jeżeli istnieje w tym uniwersum piekło to... Komiksowe światy wielkich wydawnictw to w zasadzie rysunkowe odpowiedniki tego co George Lucas osiągnął w swoich dwóch trylogiach - totalna zabawa konwencją z próbą jakiegoś uporządkowania tych wytworów wyobraźni kilkuset twórców.

Jak bardzo zmieniło się podejście do komiksowych uniwersów niech świadczy fakt, że kiedyś unikano osadzania akcji w faktycznie istniejących krajach - przykładowo: Irak, z którym USA toczyły wojnę zastępowany był nazwą Trafia. Obecnie nie stanowi to już problemu - jedna z historii o Iron Manie rozgrywa się właśnie w Iraku, a sam Tony Stark jest ministrem obrony narodowej w rządzie Busha. World Trade Center, które w 1993 roku po raz pierwszy stało się celem ataku terrorystycznego zainspirowało Roba Liefielda i Todda McFarlane'a do stworzenia opowieści "Sabotage", w której Juggernaut (w Polsce znany pod idiotycznym pseudonimem "Władca Murów") razem ze swoim pomagierem Black Tomem opanowują jedną z wież celem uzyskania okupu - na w skutek interwencji Spider-Mana i X-Factor budynek ulega dewastacji. Po 11 września 2001 roku scenarzyści poszli znacznie dalej - w komiksie Straczynskiego nad zburzonymi wieżami płaczą superbohaterowie i superłotrzy, a Kevin Smith rozpoczyna swoją miniserię "Daredevil/Bullseye: Target" wizytą bohatera w Strefie Zero. Ważne wydarzenia z historii Stanów są absorbowane do fikcyjnych dziejów uniwersum Marvela. DC Comics jest w tym względzie bardziej konserwatywne - w zeszytach przewijają się od czasu do czasu wzmianki o ważnych dla Amerykanów faktach, niemniej stroni się tam od plątania w sytuację społeczno-polityczną. W sumie słusznie zresztą, ponieważ dzięki temu unika sie paradoksów, kiedy marvelowscy bohaterowie po których w ogóle nie widać upływu czasu stykają się z Ronaldem Reaganem, Billem Clintonem, a w końcu Bushem jr (z luką na seniora). Czas płynie w naszym świecie i w świecie Marvela, wyznaczany choćby kolejnymi kadencjami prezydenckimi, ale nie dla bohaterów, ci w zasadzie się nie starzeją. W uniwersum DC Comics upływ czasu jest trudniejszy do uchwycenia, a prezydenci są anonimowi (za wyjątkiem Lexa Luthora, oczywiście).

Bohaterowie nie tylko raczej się nie starzeją, ale w dodatku nie umierają - a jeśli już umierają to prawie nigdy na zawsze; tylko do momentu, w którym ktoś stwierdzi, że warto jeszcze z tej postaci skorzystać. Większość historii zakończonych śmiercią, których okładki krzyczały: "Śmierć w rodzinie", "Nic nigdy nie będzie już takie samo", "Koniec" itd. można za każdym razem traktować ironicznie. Przywracając do życia umarłych wydawnictwa zarabiają niezłe sumki, ale też tracą czytelników, którzy uznają, że zostali wyrolowani. No bo jak można z zapałem czytać jakąś opowieść, przejąć się śmiercią któregoś z bohaterów, kiedy od samego początku jego zniknięcie można wziąć w nawias? Ożywia sie nie tylko postaci popularne (np. Magneto, Colossus czy Green Goblin z Marvela, Donna Troy, Green Arrow i Green Lantern z DC), ale nawet takie, które wcale się przychylnością czytelników nie cieszyły - Jason Todd, drugi Robin, którego śmierć wybrali czytelnicy w specjalnym głosowaniu telefonicznym, powrócił niedawno jako Red Hood, nowy przeciwnik Mrocznego Rycerza (identyczny zabieg zastosowano w uniwersum Marvela w przypadku Bucky'ego - zabitego pomocnika Captaina Americi). Takie są prawa rynku: likwidacja komiksowego bohatera jest tak samo opłacalna, jak jego późniejsze zmartywchwstanie. I w sumie zabawne, jest to, że w obliczu przywiązania amerykańskich czytelników do ciągłości przygód ich ulubionych bohaterów tak naprawdę nie ma niczego stałego. W dowolnym ich momencie zresztą. Przykładowo początki działalności Robina były opowiadane już wielokrotnie przez różnych autorów - ostatnio przez samego Franka Millera na nowo, zupełnie odmiennie w hitowej serii "All-Star Batman & Robin the Boy Wonder". Z kolei historia drugiego roku działalności Mrocznego Rycerza pt. "Year Two", w której Wayne tropi zabójcę swoich rodziców została wyłączona z oficjalnego kontinuum. Jej rolę spełniają obecnie opowieści Jepha Loeba i Tima Sale'a "Long Halloween" i "Dark Victory", aczkolwiek i one w warstwie fabularnej nie pokrywają się z tym co obecnie pisze Miller. Nie ma więc żadnej wersji ostatecznej, wszystkie ważniejsze wydarzenia z historii prawie każdej najsłynniejszych postaci opowiadane są wielokrotnie, jeżeli tylko zachodzi taka potrzeba - to jest sytuacja, kiedy komiks z jej przygodami zaczyna słabo się sprzedawać. Próbą odmiennego zabiegu było w przypadku Marvela powołanie specjalnej linii wydawniczej "Ultimate", która okazała się zresztą olbrzymim sukcesem i podciągnęła do góry sprzedaż tytułów z oryginalnego uniwersum. Celem stworzenia "ostatecznych" wersji przygód marvelowskich bohaterów było odrzucenie zbędnego bagażu wielowątkowej historii każdego z nich i nowoczesne opowiedzenie wszystkiego od początku, w sposób atrakcyjny dla młodego czytelnika. Paradoksalnie jednak, po pięciu latach obecności na rynku linia "Ultimate" przekształca się powoli w... osobne uniwersum, alternatywne do tego klasycznego, pod które podwaliny kładli w latach sześćdziesiątych Stan Lee, Jack Kirby i Steve Ditko. To nowa mitologia, legendy nowych czasów, kolejny zmyślony świat... ale zdecydowanie bardziej realistyczny.

CDN

Łukasz Chmielewski