Trzy twarze Batmana

 

Grant Morrison - człowiek z tysiącem pomysłów, wzięty pisarz i muzyk, jeden z gniewnych świata komiksowego, innowator, postmodernista, entuzjasta narkotycznych wizji i podróży konwencjonalnych. Jak poradził sobie z ikoną amerykańskiej popkultury, legendarną postacią Mrocznego Rycerza? O tym poniżej...

Wypadałoby zacząć od tego, że nie lubię twórczości Granta Morrisona. Średnio trafia do mnie jego intelektualna, popkulturowa estetyka, mieszanie interesujących motywów fabularnych z takimi, które bawią tylko szkockiego scenarzystę, poupychane tu i ówdzie peany na cześć zalet narkotyków oraz nieco irytująca amoralność niektórych jego bohaterów (zwłaszcza tych wykreowanych osobiście od podstaw). Z pisarstwem Granta jest jak z talentem Michaela Douglasa - nie przepadam, ale docenić muszę. Jest to, rzecz jasna, wyłącznie moje zdanie i zdaję sobie sprawę, że dla wielu Morrison do bożek komiksowego pisarstwa. Potrafię zrozumieć dlaczego - tysiące pomysłów, nierzadko bardzo oryginalnych, skomplikowane osobowości wymyślanych przez niego postaci, przełamywanie schematów zarówno w komiksie głównego nurtu jak i poza nim to coś co przyciąga czytelników zmęczonych konwencją amerykańską czy europejską.

Na amerykańskim rynku komiksowym bywa tak, że tworzenie własnych, autorskich projektów okupione bywa koniecznością pójścia na kompromisy (w postaci ingerencji redaktorów w fabułę), tudzież wykonywaniem średnio satysfakcjonujących dla artysty prac zleconych. Oczywiście można znaleźć niezależne wydawnictwa, które wydadzą dobry (choć nie zawsze) komiks bez grzebania w treści lub zmuszania do chałturnictwa. Wtedy należy jednak liczyć się z faktem, iż liczba odbiorców będzie lokowała się w dolnych rejonach amerykańskich nakładów (przez co artystyczna próżność nie zostanie zaspokojona), a i może się okazać, że do swojej twórczości trzeba dopłacić miast czerpać z niej zyski - co smutne jest na dwójnasób. Przypadkiem artysty ustawicznie zmuszanego do kompromisów jest właśnie Grant Morrison. Zaprzęgnięcie jego bezdyskusyjnie bogatej wyobraźni przez DC Comics, zaowocowało kilkoma bardzo interesującymi projektami powstałymi na potrzeby tegoż wydawnictwa - wątpliwym jest jednak to, czy autor z pisania czerpał oprócz zysków również radość. A jednak, paradoksalnie, to co szkocki pisarz obecnie traktuje jako produkt uboczny swojej twórczości w kilku przypadkach stało się kamieniem milowym gatunku, albo conajmniej historią znaczącą dla opisywanego bohatera.

Tak stało sie w przypadku postaci Batmana, z którą to Morrison zetknął się kilkakrotnie na swojej artystycznej drodze, w mniej lub bardziej znaczący sposób. Tekst ten jest poświęcony trzem odsłonom Mrocznego Rycerza sprokurowanym przez scenarzystę: "Arkham Asylum", "Gothic" i "JLA".
Zacznijmy od najsłabszego fabularnie projektu z wyżej wymienionych... "JLA" to odtworzona od podstaw przez Morrisona klasyczna seria o superzespole superbohaterów Uniwersum DC do zadań superspecjalnych. Grupa ta w poprzednio wykreowanych wersjach działała co prawda w różnych składach, jednak Grantowi pozwolono na potrzeby tworzonego przez niego projektu, skompilować ją z pierwszoligowych bohaterów. Mamy tutaj więc Supermana, Wonder Woman, Aquamana, Flasha, Green Lanterna, Plastic Mana i oczywiście Mrocznego Rycerza. Do tego podstawowego składu scenarzysta dorzucał z czasem innych bohaterów, w tym stworzonych przez siebie tj. niejakiego Azteka (wymyślonego wespół z Markiem Millarem) i Zauriela (zbuntowanego anioła, pozostałość po jednej z historii - tu pewna anegdota: Grant chciał mieć w składzie JLA faceta ze skrzydłami (!), konkretnie klasyczną postać Hawkmana; ponieważ jednak redaktorzy DC nie chcieli zgodzić sie na użycie tego bohatera, Szkot wymyślił sobie własnego faceta spełniającego warunki). Morrison wykoncypował sobie, że podstawowy skład grupy będzie miał mityczne konotacje podkreślające wyjątkowość zespołu, utwierdzające czytelnika w przekonaniu, że ma do czynienia z prawdziwymi ikonami (nieważne, że komiksowymi), których źródeł można szukać w początkach cywilizacji. W związku z tym nawiązał do panteonu greckich bogów i tak m.in. Superman stał się odpowiednikiem Zeusa, Flash - Hermesa, Plastic Man - Dionizosa, a Batman - Hadesa. Taki był podstawowy koncept serii poniekąd zahaczający o postmodernizm, dalej było już bardziej konwencjonalnie... chociaż i wtedy Grant nie unikał wycieczek w fascynujące go rejony fabularne. Można więc było znaleźć w opowieściach o JLA motywy takie jak Piąty Wymiar, Kamień Filozoficzny zmieniający rzeczywistość, wojnę w Niebie, inwazję obcych i zaprowadzenie przez nich Nowego Światowego Porządku, czy też zbliżający się kolejny konflikt światowy... W każdym z odcinków napisanych przez Morissona (a było ich ponad trzydzieści - pisał bowiem serię od numeru pierwszego do czterdziestego pierwszego, z przerwami na gościnne występy Marka Waida, plus projekty specjalne typu "Secret Files", "Earth 2" i crossover z WILD C.A.T.S.) akcja dosłownie galopowała. Było to zgodne z wyznawaną przez niego zasadą, że komiks w stylu "JLA" wchodząc w XXI wiek powinien zaskakiwać milionem pomysłów na stronie. I faktycznie działo się dużo i kolorowo, na pewno efektownie... ale czy efektywnie? Otóż nie... ta seria to produkt zdecydowanie dla czytelnika amerykańskiego, w dodatku przedkładającego mitologię Uniwersum DC nad Uniwersum Marvela. Pomimo, że każdą z postaci Morisson "wyposażył" w wyjątkowe cechy, każda z nich nabrała indywidualnego charakteru, to niestety nie udało się uniknąć pewnej sztampowości charakterystycznej dla opowieści o superzespołach. Bohaterowie wypełniają określone funkcje w grupie, obserwujemy ich reakcje na wymyślane przez scenarzystę megazagrożenia, ale tak naprawdę wszystko smakuje papierowymi emocjami i wątłymi, skrótowo rozpisanymi intrygami. Denerwuje zwłaszcza kreowanie niewiarygodnych zagrożeń, które następnie po początkowych porażkach JLA rozwiązuje w tempie ekspresowym, ponieważ jeden z członków grupy wpada na dobry pomysł - najczęściej jest to Batman. Wizja Mrocznego Rycerza nakreślona przez Morissona to zresztą na dobrą sprawę jedyna prawdziwa zaleta, dla której warto sięgnąc po zeszyty o Lidze Sprawiedliwości. Pisarz nie odbiera co prawda Wayne'owi jego człowieczeństwa, ale otacza go klimatem tajemnicy i zagrożenia, znacznie intensywniejszym niż w poświęconych temu bohaterowi seriach - a pozostali członkowie zespołu w zasadzie... obawiają się Batmana. I chyba najfajniejsze, zwłaszcza jeśli ktoś uwielbia tą postać, jest to, że potężni, wręcz wszechmocni bohaterowie w rodzaju Supermana czy Green Lanterna czują respekt przed, było nie było, zwyczajnym człowiekiem, gdzieś tam w głębi duszy zdając sobie sprawę, że to on jest tym, który mógłby naprawdę zaszkodzić ich zdrowiu. Batman w wersji Morrisona, to bohater nieustępliwy, małomówny, który wydaje sie przestawać z resztą zespołu wyłącznie po to, aby ich kontrolować, a kiedy zajdzie taka potrzeba manipulować nimi dla swoich celów. To nieuleczalny paranoik i chyba to właśnie stanowi dla szkockiego autora najwiekszą zaletę tej postaci, wyróżniającą ją z grupy kolorowych harcerzyków. Najlepiej widać to w historii "Rock of Ages", w której na skutek użycia przez Injustice Gang Kamienia Filozoficznego rzeczywistość zostaje zmieniona, w wyniku czego władzę nad Ziemią przejmuje odwieczny wróg Supermana Darkseid. Jego prawą ręką zostaje nie kto inny niż... Batman - kolaboracja jest jednak czysto pozorna, ponieważ Mroczny Rycerz ma własne cele - jak zwykle zresztą. Ze względów zarówno scenariuszowych, jak i rysunkowych wśród napisanych przez Morrisona historii o Lidze Sprawiedliwości należy wyróżnić "JLA: Earth 2" (opublikowaną w Polsce przez Fun-Media), w której zespół musi zmierzyć się ze swoimi odpowiednikami z alternatywnego świata, świata w którym sprawiedliwość pojmowana jest zdecydowanie odmiennie od tej, do której sie przyzwyczaili. Trzeba przyznać, że ten one-shot to naprawdę kawałek solidnie napisanej historii, dobrze poprowadzonej od początku do końca, a finał skrojony jest z unikalnym morissonowym sznytem - pokazującym, że Grant lubi sie zabawić i przemycić nieco swego amoralnego charakteru nawet do projektu dla młodzieży. Jeśli dodać do tego przyjemne dla oka rysunki Franka Quitly'ego to niewątpliwie "Ziemia 2" okazuje sie projektem wartym zdobycia. Niemniej jeżeli ktoś nie toleruje komiksu superbohaterskiego, nasyconego sztafażem rodem z S-F, maksymalnie odrealnionego to "JLA" zdecydowanie nie jest serią dla niego. Nie ma w niej tego charakterystycznego posmaku rzeczywistości, tych zwyczajnych, typowo ludzkich reakcji bohaterów na problemy, z którymi przyszło im sie zmierzyć, a przede wszystkim nie ma tu problemów szarego człowieka, z jakimi nawet metaludzie muszą sobie radzić. Nie ma więc tego wszystkiego co udało się osiągnąć Millarowi w "Ultimates", czy Bendisowi w "New Avengers", pozwalającego przełknąć idiotyzm niektórych postaci czy sytuacji. "JLA" to oczywista zabawa konwencją Srebrnej Ery w unowocześnionym wydaniu, może i umiejętna, ale pozbawiona większego sensu - przynajmniej w oczach tych, którzy od komiksu oczekują czegoś więcej niż efekciarskich batalii z wydumanym zagrożeniem. Czy jest to wina Morissona, czy nie starczyło mu talentu, aby zrobić z "JLA" coś więcej niż odpowiednik bajek o mutantach? Pomimo mojej rezerwy w stosunku do jego talentu - nie sądzę. Do podpisania kontraktu na tworzenie tej serii zmusiło go DC Comics w zamian za nie zawieszanie słabo sprzedającego się autorskiego "The Invisibles", na którego zakończeniu bardzo mu zależało. Wydaje się więc, że po prostu mu sie nie chciało. I tyle.

Pierwszym (chronologicznie), większym projektem z Mrocznym Rycerzem w roli głównej napisanym przez Granta było "Arkham Asylum" (1989) sławne zwłaszcza dzięki ilustracjom Dave'a McKeana. Pisano już o nim na łamach KZ dwukrotnie, poza tym możemy go już znaleźć na półkach polskich księgarni, co zaowocuje niewątpliwie licznymi recenzjami. Nie ma sensu więc za bardzo się rozpisywać, chociaż komiks jest niewątpliwie godny uwagi. Co prawda strona plastyczna przytłacza samą historię, niemniej i fabularnie jest to rzecz bardzo dobra. Kontrola nad Arkham Asylum zostaje przejęta przez psychopatycznych pensjonariuszy, którzy za uwolnienie zakładników żądają, aby Mroczny Rycerz oddał się w ich ręce. Życzeniu staje się zadość i samotny Batman wchodzi do jaskini lwa, gdzie przyjdzie mu się zmierzyć nie tylko z szaleństwem swoich najgorszych wrogów, ale i mroczną historią kliniki, a w końcu z samym sobą. Morrison napisał ponurą, przygnębiającą opowieść, odstającą od wszystkiego co w temacie przygód Mrocznego Rycerza wówczas powstawało - wydaje się nawet, że trzy lata wcześniejszy majstersztyk superbohaterskiego pesymizmu czyli "Dark Knight Returns" Franka Millera niósł w warstwie fabularnej znacznie więcej nadziei. Dzięki sugestywnemu scenariuszowi Morrisona wnikamy w dalekie od normalności umysły więźniów Arkham Asylum, sprawcy całego zdarzenia, którego tożsamości zdradzić mi nie wypada (przez wzgląd na tych, którzy jeszcze historii nie czytali), śledzimy powolne osuwanie się w szaleństwo założyciela kliniki, a przede wszystkim obserwujemy zmagania Bruce'a Wayne'a z osobistymi wspomnieniami podkręcanymi wszechobecną atmosferą bezpostaciowego zła. Bo właśnie zło i jak najbardziej negatywne emocje wprost wylewają się z mrocznych pomieszczeń "azylu", w którym ludzie chorzy mieli znajdować ukojenie i podążać ku normalności... to miejsce działa jednak odwrotnie - generuje szaleństwo, nawiedza wszystkich tych, którzy wchodzą w jego progi zacierając granice. "Arkham Asylum" to awangarda w mainstreamie amerykańskim końca lat osiemdziesiątych. Nie było wówczas takich komiksów ("DKR" czy "Watchmen" to wyjątki, powstały bowiem na specjalnych zasadach), które korzystając z klasycznych postaci opowiadałyby historie zdecydowanie mroczniejsze od tworzonych wcześniej. "Swamp Thing" czy "Hellblazer" osadzone były co prawda w Uniwersum DC, ale dotyczyły bohaterów relatywnie "młodych" w porównaniu z na przykład Supermanem czy Mrocznym Rycerzem. Pojawienie się "Zabójczego żartu" duetu Moore/Bolland i właśnie dzieła Morrisona/McKeana otworzyło drzwi - nagle okazało się, że można wydawać serię z Batmanem skierowaną do starszego, bardziej wyrobionego czytelnika ("Legends of the Dark Knight"), a twórcze eksperymentowanie z ikonami amerykańskiego komiksu przynosi znakomite efekty. W zestawieniu z obecnie powstającymi opowieściami niektórzy mogą uważać, że "Arkham Asylum" zestarzało się i nie przystaje już do nowoczesnych standardów - ani poruszaną tematyką, ani też ujęciem bohatera... trzeba jednak pamiętać o tym, że Morisson wyznaczał tym komiksem pewien trend, że był jednym z tych, którzy odmieniali wtedy oblicze gatunku. Zarzut przeterminowania w porównaniu z nowościami nasuwa zabawne skojarzenia z recenzją "Powrotu Mrocznego Rycerza" Millera (w którymś z polskich zinów), w której autor insynuował, iż zastosowanie relacji telewizyjnych w narracji nie jest niczym oryginalnym, ponieważ takie rozwiązanie widzieliśmy już w "Spawn" Todda McFarlene'a. Być może "Arkham Asylum" nie jest dziełem doskonałym, niemniej jednak można znaleźć tam kilka niezłych scen oraz umiejętnie wykreowaną przygnębiającą atmosferę idealnie przecież oddającą klimat miejsca, w którym toczy się akcja. Za to i parę innych rzeczy, jak chociażby poprowadzenie postaci Jokera czy przepiękną scenę ze spadającą kroplą krwi należą się szkockiemu pisarzowi wyrazy uznania. Zdecydowanie zasłużone.

"Gothic" powstał w rok po wydaniu "Arkham Asylum". Jest to pięcioczęściowa historia napisana przez Morrisona na potrzeby wspomnianego wyżej miesięcznika "Legends of the Dark Knight", opublikowana w numerach od 6 do 10. Tytuł jest jak najbardziej adekwatny do treści, ponieważ właśnie katedra w gotyckim stylu odgrywa w opowieści znaczącą rolę. To właśnie jej zamierza użyć dla wykiwania Szatana niejaki Mr Whisper, którego za obietnicę oddania własnej duszy diabeł ocalił od śmierci i obdarował bonusowymi trzystoma latami życia. Nadchodzi jednak czas spłaty długów i, aby uniknąć nieciekawej przyszłości człowiek planuje poświęcić Gotham City. Zaczyna jednak niewłaściwie, bo od wyrównania rachunków z gangsterami, którzy zamordowali go dwadzieścia lat wcześniej (a przynajmniej tak im się wydawało) w ramach nieco odmiennie pojętej inicjatywy obywatelskiej. W odwecie Mr Whisper tuż po swoim powrocie do grona żywych zaczyna likwidować ich kolejno i beztrosko, do chwili, gdy jeden z mafiosów zwraca się z prośbą o pomoc do Mrocznego Rycerza. W ten sposób tajemniczy psychopata i Batman (nie podejrzewający z kim tak naprawdę ma do czynienia) trafiają na kurs kolizyjny, a w dodatku do gry włącza się ktoś trzeci. Batman, aby rozwikłać tajemnicę musi użyć swojego ostrego jak brzytwa intelektu, a dochodzenie doprowadzi go, aż do klasztoru zatopionego w jeziorze w Austrii. Mamy tu więc trochę dalszych i bliższych nawiązań do "M" Fritza Langa", "Harry Angel" Williama Hjortsberga, a poprowadzenie postaci diabła przypomina to zastosowane kilka lat później w powieści "Klub Dumas" Arturo Reverte (wątpliwym co prawda, aby hiszpański pisarz czytał dzieło Morrisona - z drugiej strony jednak któż to wie), a przede wszystkim przyjemny melanż opowieści grozy i klasycznych historii detektywistycznych. Twierdzenie, że "Gothic" jest komiksem wyjątkowym byłoby zdecydowanym nadużyciem, bo nawet w ramach serii "Legends of the Dark Knight" trafiały sie historie ciekawsze i bardziej oryginalne. Niemniej na pewno jest to nieźle napisana historia, wzbogacona kreską Klausa Jansona - troszeczkę w klasycznym klimacie tego co robili w latach siedemdziesiatych Dennis O'Neil i Neil Adams, a jednak naznaczona morrisonowym stylem. Wrażenie robi zwłaszcza pomysł z gothamską katedrą, wybudowaną pod koniec XVIII wieku, w określonym celu - jej gotycka budowa po odpowiednich przeróbkach pozwala na przeprowadzenie indiańskiego rytuału "Pułapki Dusz" - Mr Whisper planuje dzięki temu wymordować mieszkańców miasta, a ich dusze przehandlować Szatanowi w zamian za swoją. Termin "gotyk" nie odnosi się w tej opowieści tylko i wyłącznie do budowli, ale też w zasadzie do klimatu samej historii. Morrison to niewątpliwie oczytany człowiek, lubi bawić się swoimi zabawkami - w tym przypadku przygotował opowieść według właśnie "gotyckiej" recepty - mamy więc zatopiony klasztor, pakt z diabłem, ducha i nie wyrównane porachunki z zaświatów. Wszystko to zgrabnie splecione, z logicznie poprowadzoną akcją, czujny projekt, po który naprawdę warto siegnąć. Zresztą to już klasyka.

Tak więc - trzy twarze Batmana Morrison odsłania... detektywa i bohatera, któremu niestraszne zetknięcie z paranormalnymi zjawiskami ("Gothic"), paranoika i makiawelicznego gracza ("JLA") oraz człowieka, który w swojej krucjacie balansuje na granicy szaleństwa. Wizerunki skrajne, udowodniające, że Mroczny Rycerz to jedna z najciekawszych postaci w amerykańskim komiksie, a formuła opowieści o jego przygodach jest najbardziej pojemną pozwalającą eksperymentować w jej ramach z różnymi konwencjami fabularnymi. Widać, że skomplikowana osobowość Mrocznego Rycerza to coś co przypasowało szkockiemu scenarzyście, że uwielbienie pisania o postaciach dziwnych, wyróżniających się na tle ogółu zwłaszcza osobowością, właśnie w tym przypadku przyniosło interesujące efekty. Morrison zrobił dla Batmana dużo, wzbogacił jego wizerunek o swoje unikalne spojrzenie. Niedawno szkocki scenarzysta podpisał ekskluzywny kontrakt z DC Comics i chyba bawi się dobrze tworząc dla tego wydawnictwa kolejne projekty. I tak sobie myślę, że w ramach exclusiva decydenci z DC powinni dać mu artystyczną "wolną rekę" w poprowadzeniu jednego z miesięczników poświęconych Batmanowi. Przy jego wyobraźni, o tak, byłoby conajmniej... intrygująco. A to już bardzo dużo.

Łukasz Chmielewski