"Największe jaja to ja robię sam z siebie"

- rozmowa z Tadeuszem Baranowskim

 

Co można napisać o twórcy takim jak Tadeusz Baranowski, by uniknąć niebezpieczeństwa otarcia się o truizm? Dla wszystkich tych, którzy onegdaj podjęli się wyzwania podróży Smokiem Diplodokiem, którzy Profesora Nerwosolka uznali za swego naukowego guru, a dla których pytanie "Skąd się bierze woda sodowa?" nie jest czczym akademickim dylematem, wszelkie introdukcje do niniejszego wywiadu wydadzą się zbędne. Może jednak niniejsza rozmowa pozwoli nieco przybliżyć fenomen komiksów Tadeusza Baranowskiego, a także poglądy i przemyślenia samego artysty na różne, nie tylko te związane z komiksowym medium, tematy.

KZ: Czy często słyszy Pan od dzisiejszych dwudziestokilkulatków, że Pańskie komiksy były duchową pożywką ich dzieciństwa? Pytam choćby dlatego, że wielu ludzi z mojego pokolenia odnosi się do Pana komiksów jak do obiektów swoistego kultu. Czy jednak zauważa Pan jakąś różnicę w ich odbiorze przez "starych fanów" i najmłodszych czytelników?

Tadeusz Baranowski: Mój projekt związany z wydaniem limitowanego albumu kończącego przygody profesorka Nerwosolka oraz innych bohaterów, dał mi po raz pierwszy okazję do tak szerokiego kontaktu z wieloma czytelnikami oraz do wysłuchania wielu różnorodnych opinii na mój temat i na temat tego, co w swoim życiu napisałem i narysowałem. Nie zauważyłem jakiejś szczególnej różnicy w opiniach pomiędzy - że tak ich nazwę - "starymi fanami" a czytelnikami młodszymi.

Owszem, teraz podczas korespondowania związanego z zamawianiem limitowanego albumu zdarzają mi się prymitywne reakcje ze strony tzw. kolesiów, ale można by je policzyć na palcach jednej ręki. Zdecydowana większość korespondentów odnosi się z entuzjazmem do moich planów i cały czas wspiera mnie na duchu. Jest w tym coś fantastycznego, że w tak ciężkich dla wszystkich czasach duch w narodzie nie zaginął.

Nie chciałbym nikogo dotknąć, ale jeśli chodzi o moje komiksy i ich treść, wszystko zależy od osobistego poczucia humoru, inteligencji (proszę mi wybaczyć), poziomu wykształcenia i zainteresowań osobistych czytelników. Moje komiksy nie są tak zupełnie dla dzieci i ich drugie dno jest odkrywane po latach już przez ludzi dorosłych.

Ja osobiście jestem fanem polskich autorów komiksowych, jestem pod wrażeniem ich inteligencji i kunsztu warsztatowego. Niedobrze mi się robi, kiedy w Empikach oglądam przywiezione z Europy komiksy z jakimiś wariatami w roli głównej, którzy siekierami wypruwają tony flaków innym bohaterom tych opowieści. Czytelnicy tych bzdur nie są moimi czytelnikami.

Był długi okres w moim życiu, kiedy postanowiłem całkowicie wycofać się z rysowania komiksów. Były to lata dziewięćdziesiąte, gdy jeszcze moje córki chodziły do liceum. Ze zdumieniem obserwowałem, że moje stare przechodzone komiksy nadal funkcjonują wśród młodzieży szkolnej i że podobnie działają na pewne ich grupy. Nadal młodzież zwracała się do mnie z prośbami o rysuneczki z autografami i z pytaniami dlaczego zarzuciłem działalność komiksową.

Tak samo zresztą było z młodzieżą akademicką. Zdarzyło się nawet, że jeden z czytelników pisał pracę magisterską na temat języka mojego komiksu u prof. Miodka.

KZ: A czy słusznie doszukiwano się w Pana komiksach metafory polskiej rzeczywistości? Sam czasami zastanawiałem się czy Eskimos z "Na co dybie w wielorybie..." nie jest takim szarym Polakiem - petentem tułającym się w swojej sprawie między biurem Annasza a gabinetem Kajfasza.

Tadeusz Baranowski: Słusznie. Nasza ciągle mało zmieniająca się narodowa mentalność jest żyłą złota do żartów i kpin na jej temat. Pod postaciami moich bohaterów z różnymi ich bzikami, kryję się najczęściej ja sam - szary Polaczek, przeciętny przedstawiciel naszego narodu ze wszystkimi swoimi lękami, problemami i przywarami.

Bardzo często, gdy było mi ciężko na duszy z powodu jakichś problemów osobistych, odreagowywałem rysując epizod na konkretny temat.

KZ: Postanowił Pan pożegnać jednego ze swoich najpopularniejszych bohaterów, profesorka Nerwosolka. Profesor odejdzie z wielką pompą czy spokojnie oddali się w stronę zachodzącego słońca?

Tadeusz Baranowski: Jak śpiewali moi idole, Starsi Panowie (dwaj): trzeba umieć się wycofać z arenki, gdy zaczyna służyć sofa do drzemki.

KZ: Ten pożegnalny album, a przede wszystkim sposób jego wydania jest chyba pewnego rodzaju kuksańcem w stronę polskich wydawców?

Tadeusz Baranowski: Oczywiście, że tak. Nonszalancja, brak szacunku, lekceważenie wszystkich ludzi to dzisiaj norma. Dotyczy to także i nas, rysowników. Ja znam swoje miejsce w życiu zawodowym i wiem, że nie jestem najważniejszą osobą dla tzw. wielkich wydawnictw.

Spotyka mnie wielka sympatia ze strony czytelników z jednoczesnymi upokarzającymi przypadkami kontaktów z wydawcami. W pewnym momencie granice wytrzymałości na impertynencję zostają przekroczone i wtedy człowiek myśli: "Jak polegnę, to przynajmniej z honorem". Ja potrafię dużo znieść, ale jak mnie jeszcze ktoś próbuje bezustannie stawiać do kąta, to budzi się już we mnie duch rewolucjonisty.

Mój pomysł jest konsekwencją i odpowiedzią na tego typu patologie. One właśnie doprowadziły w ostateczności do tej próby wydawniczej.

KZ: Seria reedycji Pana komiksów ukazała się nakładem Egmontu. Później jednak zbliżył się Pan do, wyrosłej z komiksowego undergroundu, oficyny Kultura Gniewu. Lepiej czuje się Pan współpracując z małym wydawnictwem niż firmą o hegemonicznej pozycji na rynku?

Tadeusz Baranowski: Jarka Składanka, właściciela Kultury Gniewu poznałem podczas przygotowań do druku moich reprintów Egmontowskich. Ujął mnie swoją bezinteresownością, skromnością, delikatnością i szacunkiem, jaki okazuje ludziom. W odróżnieniu od monopolistów, interesował się tym, co robię i utrzymywał ze mną kontakt, chociażby towarzyski, co jest niezwykle ważne dla nas, nadwrażliwców. Ujął mnie także i tym, że jest swoistym Don Kichotem walczącym z wiatrakami na naszym komiksowym rynku, posiada jakąś wrodzoną intuicję dotycząca tego gatunku i działa z pobudek buntowniczych.

I tu być może znajduje się klucz do naszej znajomości. Ja też taki byłem, a teraz ponownie chciałbym tego ducha w sobie obudzić. Składanek pomaga sponiewieranym i niedocenianym przez duże wydawnictwa, nieprawdopodobnie utalentowanym rysownikom, ryzykując swoje ciężko zarobione pieniądze w wydawanie ich prac, często nie mając gwarancji ich odzyskania. A cóż to byłby za problem dla np. Egmontu dać zaliczkę jakiemuś zdolnemu rysownikowi, aby mógł dla niego pracować? Moje dotychczasowe kontakty z wieloma wydawnictwami wyrobiły we mnie przeświadczenie, że mam do czynienia nie z wydawcami, ale z handlarzami.

Honoraria, które otrzymywałem za reprinty były symboliczne. Zdecydowałem się na ich drukowanie w wydawnictwie Egmont po pierwsze dlatego, że chciałem w końcu mieć wydane moje stare albumy na w miarę przyzwoitym poziomie, a po drugie - miałem nadzieję, że kontakt z tak dużym, sławnym wydawnictwem w pewnym momencie zaowocuje normalną współpracą. Nic takiego nie nastąpiło. Wolę zatem być przyjaźnie poklepywany po ramieniu przez życzliwego mi przyjaciela za darmo, niż stać u klamki po jałmużnę.

Wydanie przez Kulturę Gniewu komiksu "O zmroku" będzie w zasadzie moim pierwszym doświadczeniem z tym wydawnictwem. Ale myślę, że współpraca będzie się dalej rozwijać, ponieważ Jarek zaoferował mi swoją pomoc również przy wydaniu limitowanego albumu. Sam nie podołałbym takiemu zadaniu w takim terminie, a on ma pod tym względem dużo większe doświadczenie niźli ja.

KZ: Czy podczas reedycji starszych tytułów, dochodziło do jakichś spięć na linii autor-wydawca?

Tadeusz Baranowski: Nie. Były miłe rozmowy. Zapłacono mi zaliczki i miałem wrażenie, że jestem traktowany z powagą. Tyle, że nie brano pod uwagę moich sugestii dotyczących wzbogacenia zawartości reprintów.

KZ: Mówił Pan, że jeśli eksperyment z ostatnim albumem o Nerwosolku zakończy się sukcesem, w podobny sposób rozstanie się Pan z innymi powołanymi przez siebie postaciami. Tu od razu nurtują mnie dwa pytania: Czy nie żal panu tak uśmiercać własnych bohaterów i czy, biorąc pod uwagę nieskromne koszty takich przedsięwzięć, nie obawia się Pan, że okażą się one zbytnim drenażem portfeli fanów?

Tadeusz Baranowski: Człowiek nie żyje wiecznie. Ja mam obecnie sześćdziesiąt lat. Narysowanie jednego albumu, a jeszcze na dodatek tak wzbogaconego, to bity rok pracy, narysowanie czterech albumów - cztery do pięciu lat. Trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, czy czasu na realizację tego planu jest wystarczająco dużo? Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. Może to on uśmierci moich bohaterów, a nie ja?

Natomiast myślę, że dla moich fanów tego rodzaju wydatek, nawet duży, jest jakiegoś rodzaju inwestycją. Wydane w tak małym nakładzie (550 egzemplarzy) albumy za kilka lat będą poszukiwanym rarytasem dla zbieraczy i ich cena niepomiernie wzrośnie na rynku. Już teraz ktoś z Allegro chciał kupić cały nakład z prawami do dystrybucji, twierdząc, że potem sprzeda go z zyskiem. Myślę, że ta informacja pochodziła ze sprawdzonego źródła. Myślę też, że niektóre osoby zamawiające większą ilość egzemplarzy, robią to w tym właśnie celu.

Koszt produkcji albumu przy nakładzie kosztów tylko 550 egzemplarzy jest bardzo wysoki. Cena albumu jest i tak ceną promocyjną dla tych fanów, którzy zadeklarują się na ten zakup przed wydrukowaniem albumu. Potem ją podwyższę.

Proszę sobie wyobrazić, będę pracował przez rok nad tym albumem, praktycznie nic nie zarabiając. Nie mam innej możliwości. Czasu jest na styk. Trzeba zapłacić za druk, za licencję na pozwolenie nagrania filmików, za nagranie tych filmików na CD. Trzeba zapłacić za zrobienie odlewów pieniążka - medalu, który symbolicznie dostałem na Festiwalu BD w Belgii, a który jako logo serii będzie naklejany na okładki albumów. Odlewy będą złocone prawdziwym złotem. Oddam gratis do albumów kilkaset oryginalnych czarno-białych i kolorowych ilustracji robionych przez lata do różnych książek, tracąc je bezpowrotnie. Muszę zrobić kilkaset czarno-białych odbitek xero, które luzem włożę do albumów. Zapłacę należne podatki. Ziarnko do ziarnka...

Wydawnictwo też będzie miało w tym swoje udziały. Jeśli do momentu wydrukowania nie zdobędę kompletu zamówień, cały ten projekt od strony zysków będzie wydarzeniem przeciętnym.

Wracając do drenaży kieszeni. Nie jestem bandytą napadającym na niewinne ofiary zza zaułka. Sprawa jest postawiona jasno. Nikogo do niczego nie zmuszam, a mnie samemu jeszcze też coś się od życia należy. Jeśli były osoby, które wyrażały chęć nabycia albumu, ale miały problemy z wpłaceniem zaliczki w ciągu miesiąca, to nie rzucałem im kłód pod nogi.

Wiele osób wyrażało gotowość natychmiastowej wpłaty całej sumy za komplet albumów, który miałby być gotowy za kilka lat, a niektórzy oświadczyli, że zrezygnują każdego miesiąca z kupna paczki papierosów, aby odłożyć na ten cel co miesiąc piętnaście złotych. To doprawdy jest wzruszające. Były też osoby, które już zmuszały mnie do zakładania list na kolejne albumy.

KZ: To chyba pewna ironia losu, że teraz Tadeusz Baranowski wydaje komiks w ściśle limitowanym, niemal symbolicznym nakładzie, podczas gdy oryginalnie "Skąd się bierze woda sodowa" czy "Podróż Smokiem Diplodokiem" ukazywały się w setkach tysięcy egzemplarzy. Czy lepiej dla twórcy, gdy jest publikowany w skromnym nakładzie i trafia do naprawdę zainteresowanych, jak ma to miejsce obecnie, czy gdy, podobnie jak w dobie PRLu, ma do dyspozycji medium iście masowe?

Tadeusz Baranowski: Wtedy były inne czasy i teraz mamy zupełnie inne czasy. W PRLu w zasadzie nie było komiksów, więc wszystko co się wtedy ukazywało, rynek połykał w jednej chwili. Myślę, że temu zawdzięczam swoje istnienie jako twórca komiksów w czasach obecnych. Obawiam się, że gdybym dzisiaj próbował dostać się na rynek z tymi samymi tytułami sprzed lat, nie miałbym szansy się załapać. Rynek komiksu w Polsce jest obecnie w stadium totalnego bałaganu. Za jakiś czas musi się to wszystko ustabilizować. Każda z grup czytelniczych będzie szukała czegoś tylko dla siebie podług swojego gustu. Jedni będą czytelnikami potworów z siekierami i tych będzie więcej i będzie grupa o bardziej wyrafinowanych gustach. Z przyjemnością przeczytałem w dziale komiksu styczniowego Przekroju artykuł, w którym było napisane: "Polski komiks lepszy niż zagraniczny". Potem ten sam tytuł zobaczyłem na pierwszej stronie Wirtualnej Polski.

Nigdy wszyscy nie będą kupowali wszystkiego, dlatego nakłady z PRLu nigdy nie powrócą. Chciałbym mieć setki tysięcy egzemplarzy i chciałbym, aby było nimi zainteresowanych jak najwięcej osób, ale to już jest niemożliwe.

KZ: W latach 70. epizodycznie rysował Pan dla pamiętnego "Relaxu". Wydaje mi się, że dziś bardzo brakuje takiego pisma o szerokim zasięgu, które mogłoby być forum dla polskiego komiksu.

Tadeusz Baranowski: Owszem, ale na to stać tylko wydawnictwo, które jest prawdziwym wydawnictwem komiksowym, a takiego w Polsce nie ma. Są tylko handlarze, którzy liczą pieniądze. Proszę zauważyć, że nikt w wydawnictwie Egmont nie chciał dokładać do "Świata Komiksu" i pismo przestało istnieć.

A więc jeżeli takiego wydawnictwa nie stać na podobne ekstrawagancje, to kogo stać?

KZ: Pracował Pan także w Belgii. Wyprawiając się do Beneluksu, rysownik komiksu ma prawo żywić wielkie nadzieje. Jak Pańskie oczekiwania wypadły w konfrontacji z rzeczywistością?

Tadeusz Baranowski: Pewnie, że miałem wielkie nadzieje. Pojechałem tam najpierw w celu kolorowania "Thorgala" Grzegorzowi Rosińskiemu, ale losy potoczyły się inaczej i zacząłem przez jakiś czas funkcjonować samodzielnie. Największą barierą okazał się brak dobrej znajomości języka francuskiego. Tak do porozumiewania się, jak i do pisania scenariuszy. Gust tamtejszego czytelnika, pomimo tego, iż ma on do dyspozycji tysiące tytułów, wieloletnie tradycje wydawnicze i znakomitych rysowników, oceniam na bardzo mizerny. Te gusta, podobnie jak ma się to teraz u nas, wymuszały na tamtejszych wydawcach zaspokajanie niewyrafinowanych potrzeb.

Mój styl myślenia i język komiksowy był tam czymś niezrozumiałym. Dopóki miałem kontakt z doskonałym tłumaczem w Polsce, moje historyjki znajdowały w Belgii swoje miejsce. Gdy kontakt się urwał, zaczęły się problemy. Nie mogłem znaleźć dla siebie scenarzysty. Jedyny, jaki mi się trafił, zresztą świetny, został pogoniony przez redaktora naczelnego "Tin Tina", ponieważ odmówiłem naczelnemu rysowania komiksu do jego scenariusza, którego i tak nie potrafiłbym narysować. Poza tym ja zawsze czułem się autorem wszystkiego, co robię i współpraca z osobą o innym sposobie myślenia stwarzała mi problemy.

Rozwiane Wielkie Nadzieje spowodowały u mnie zupełne załamanie, którego nikt wtedy nie umiał zrozumieć. To przyśpieszyło tylko moją decyzję o wycofaniu się z dalszych prób porozumienia się z tamtejszym otoczeniem.

KZ: W Belgii ilustrował Pan tomiki wierszy Jacquesa Brela. To ciekawe, bo łączy Pana z Brelem pewne pokrewieństwo - on także bywał bardzo ironicznie przewrotny. Odczuwał Pan jakąś więź podczas tej pracy?

Tadeusz Baranowski: Do Polski przyjechał wydawca tych albumów. Poszukiwał polskiego rysownika, który mógłby wziąć udział w tym projekcie i padło na mnie. Wydawca potraktował mnie z prawdziwą klasą - kupił bilety na samolot, oddał do mojej dyspozycji pracownię w Brukseli wraz z sekretarką. Zaznaczam, że sekretarka była przeznaczona tylko do pomocy przy zakupie narzędzi do pracy, karmienia mnie (niestety nie piersią) itp. Prace wykonałem w tydzień.

Niedawno ukazało się wznowienie tego albumu we Francji. Co jakiś czas przychodzą do mnie pisma od wydawców, że właśnie zarobiłem kolejne pięć dolarów i zostały one odłożone do jakiegoś banku. Podjąłem raz próbę ich pozyskania, ale wysyłając je, tamtejszy bank ukradł mi 70 procent tego tzw. honorarium, więc dałem sobie spokój. Przeznaczę te pieniądze na emerytowanych prezesów banków francuskich.

Co do Brela... Jak każda nietuzinkowa postać, która pokazuje całemu światu gest Kozakiewicza, wzbudza on we mnie niezmiennie uczucie szacunku, połączonego z tylko mnie zrozumiałą wspólnotą ducha.

KZ: Czy ten absurdalny humor, jaki jest znakiem rozpoznawczym stylu Tadeusza Baranowskiego jest dla Pana zupełnie naturalny? Chodzi mi o to czy jest Pan równie ironiczny wobec rzeczywistości (często, jakby nie patrzeć, absurdalnej)?

Tadeusz Baranowski: Proszę Pana, największe jaja w tej naszej drobiarskiej, nowej rzeczywistości to ja robię sam z siebie. I przychodzi mi to w jak najbardziej naturalny sposób.

KZ: Nosił się Pan z zamiarem narysowania komiksu politycznego, a jednocześnie dawał do zrozumienia, że polityczny klimat jest przyczynkiem do prawdziwej frustracji. Warto zatem odnosić się do niego w komiksie?

Tadeusz Baranowski: Jasne. Może tylko dla siebie, a może i dla innych, ale byłby to jakiś sposób na odreagowanie. Przecież bierze Pan gazetę do ręki i już scenariusze piszą się same. I byłyby one nie tylko polityczne, ale i obyczajowe. Niestety moje wielokrotne próby zainteresowania nimi pism, które z kolei mnie interesują, nie przyniosły rezultatu. Jestem człowiekiem nie umiejącym się reklamować.

Moim idee fix jest od lat pomysł na zrobienie komiksu politycznego "Robin Wschód". Jeśli dojdzie do kolejnego limitowanego wydania, tym razem Praktycznego Pana, to zamieszczę w nim te nieliczne odcinki.

KZ: Zgodzi się Pan z opinią, że główną bolączką polskiego komiksu, podobnie zresztą jak i filmu, jest brak ciekawych scenariuszy?

Tadeusz Baranowski: Oczywiście, że tak. I dlatego tak świetnie prosperują twórcy Jeża Jerzego - bo znaleźli się jak dwa ziarnka w korcu maku. Podobnie jest w przypadku Van Hamme'a i jego rysownika.

Natomiast obecnie jest w Polsce wielu znakomitych rysowników - scenarzystów z nowego pokolenia, piszących wprost genialne scenariusze, ale nie mających możliwości pełnego zaistnienia na naszym rynku i pełnego pokazania swoich twórczych możliwości.

KZ: No właśnie. Bardzo pochlebnie wypowiada się Pan o wielu swoich kolegach po fachu najmłodszego pokolenia. Ale czy nie obawia się Pan, że realia okażą się niewyrozumiałe dla komiksu i młodzi twórcy będą musieli odłożyć własne pomysły, realizując zamówienia dla agencji reklamowych itp?

Tadeusz Baranowski: Obawiam się tego. Ludzie dorośleją, zakładają rodziny, przychodzą nowe obowiązki. Wiem to z własnego doświadczenia, że w pogoni za pieniędzmi na życie, ten i ów zacznie znikać z naszego rynku. A rysowanie komiksu to żmudna, czasochłonna, wymagająca całkowitego niemal poświecenia się praca. Być może niektórzy zaczną rysować poza granicami naszego kraju, ale nie będą to już polscy autorzy, tylko polscy rysownicy tam pracujący.

Czy ktoś może sobie wyobrazić np. Janka Kozę rysującego do scenariusza Van Hamme'a?

KZ: Nosi się Pan z zamiarem powrotu do malarstwa?

Tadeusz Baranowski: Od wielu już lat marzę o powróceniu do malarstwa, które zarzuciłem myśląc, że będę żył wiecznie i że jeszcze ciągle zdążę, by to robić. Jeśli w tym czasie znajdę czas na komiks i chętnych do jego publikowania, to czemu nie?

KZ: Planuje Pan jakieś nowe projekty? Czy charyzmatyczny profesorek Nerwosolek doczeka się jakiegoś sukcesora, zupełnie nowej postaci występującej w zupełnie nowej serii?

Tadeusz Baranowski: Wydaję mi się, że na razie mam o czym myśleć i nie wybiegam tak daleko w przyszłość. Chciałbym jeszcze może kiedyś zrobić album z Robin Wschódem i drugi z Szerlokiem Bomblem.

KZ: A czy Wódz zdoła w końcu opowiedzieć dowcip o Gąsce Balbince?

Tadeusz Baranowski: Wódz już moimi ustami opowiadał ten dowcip na różnych konwentach, a w "Przekroju", cholera, po prostu wydrukowali go bez cenzury.

Rozmawiał Sebastian Rerak