Krzysztof Lipka-Chudzik

KoLeC na obrazku
Śmierć maniaka

"Jestem jednym z maniaków interesujących się komiksami, co jest u nas nietypowe, i znajduję się w sytuacji filatelisty, który ma wyjaśnić wartość znaczka pozbawionego ząbków, wydanego w krótkiej serii na Martynice w roku 1891, wobec słuchaczy, którzy na pocztę zachodzą tylko w ostateczności". Wiecie Państwo, kto to napisał? Zygmunt Kałużyński. 11 lat temu, w "Playboyu". Samozwańczy maniak odszedł bezpowrotnie 30 września - wydaje się, że dosłownie chwilę temu.

W innych epitafiach na pewno przeczytacie o tym, jak interesująco i prowokacyjnie Kałużyński pisał o kinie (polskie filmy dzielił, jak wiadomo, na trzy kategorie: gnioty, chały i śmiecie), o tym, jak powikłany życiorys wpłynął na jego lewicowy światopogląd, a także o tym, że tak naprawdę jego największą pasją była muzyka poważna i operowa. Nie sądzę jednak, żeby ktokolwiek z żegnających świetnego krytyka kolegów po piórze wspomniał choćby jednym zdaniem, że Zygmunt Kałużyński otwarcie przyznawał się do fascynacji historyjkami obrazkowymi. Uwielbiał je czytać i uwielbiał o nich pisać.

Nie zamierzam tu, broń Panie Boże, z nieboszczyka robić jakiegoś komiksowego hurra-publicysty. Wzmianki o rysunkowych opowiastkach stanowią zaledwie wąziutki, ledwie zauważalny margines jego bogatego piśmienniczego dorobku. Istotne jest co innego: a mianowicie fakt, że Kałużyński, jako jedna z nielicznych Opiniotwórczych Person w Polsce, istnienie komiksu w ogóle zauważał i akceptował. Oceniał komiks jako istotne zjawisko kultury, funkcjonujące na równych prawach z kinem, literaturą czy sztukami plastycznymi. Gdy tylko nadarzała się okazja, szukał porównań, analogii, wzajemnych wpływów. Od opisu wystawy w "Zachęcie" - "Zaczyna się od martwych natur z owocami "jak żywe", oraz od ilustracji do komiksów Grzegorza Rosińskiego z Brukseli, zresztą znanego u nas wśród amatorów tego gatunku (należę do nich), bo wydano u nas jego serię fantastyczną "Thorgal" oraz album "Szninkiel" (w roku 1988)" - po analizę najnowszych trendów socjologicznych - "Fantazja komiksowa "Liberty" (oczywiście powinno być "Give Me Liberty" - KLC) Dave'a Gibbonsa, która przedstawia rozpad USA w roku 2012, rozeszła się w 2 milionach egzemplarzy". Z kolei podczas występów w telewizji, np. w ramach cyklu "Perły z lamusa", przynosił do studia wydane za granicą albumy i zeszyty. Jeżeli mnie pamięć nie myli (a mylić może, bo było to wiele lat temu), przed pokazem "Śmiertelnego pocałunku" Roberta Aldricha Kałużyński pokazał przed kamerą kadry z "Zabójczego żartu" Moore'a i Bollanda.

Przykładów można by mnożyć wiele. Oczywiście, "Zygmuś" - jak sam o sobie kiedyś pisał - daleki był od ideału nieomylności. Jak każdemu, zdarzały mu się publicystyczne wpadki. Mylił nazwiska, tytuły (jak choćby we wspomnianym wyżej "Give Me Liberty"), w nieco naiwny sposób pisał też o BATMANIE i GOTHAM-CITY, uważając wersaliki za obowiązujący w normalnej pisowni odpowiednik komiksowego liternictwa. Nie zmienia to jednak faktu, że Kałużyński historyjki obrazkowe naprawdę lubił i sympatii tej nie zamierzał ukrywać.

Można oczywiście zadać pytanie, do jakiego stopnia krytyk obnosił się z uwielbieniem dla komiksu wyłącznie z wewnętrznej potrzeby. Zygmunt Kałużyński lubił kreować się na inteligenta "z awansu", na prostego człowieka, któremu władza ludowa dała możliwość kształcenia się i poszerzania horyzontów. W ciężkich buciorach wkroczył na salony, pomiędzy wydelikaconych tuzów intelektu i z perwersyjną przyjemnością szokował ich dalekimi od wykwintu manierami. W ramach owej autokreacji Kałużyński wyłamywał się z szeregu nadętych snobów, demonstracyjnie ekscytując się tym, czym szanującemu się publicyście ekscytować się "nie wypadało". A więc, między innymi, Jamesem Bondem, pornografią i komiksem. Szanujący się publicysta nie kalał się, przynajmniej oficjalnie, obcowaniem z dziełami poniżej poziomu Jamesa Joyce'a czy Ingmara Bergmana. W odpowiedzi "Zygmuś" pokazywał język: a ja jestem cham, dziki prostak i uwielbiam komiksy, choćby właśnie dlatego, że wy nimi gardzicie.

Mówiąc szczerze, nie interesuje mnie to, czy deklarowana przez Kałużyńskiego miłość do historyjek rysunkowych była tylko elementem jego dziennikarskiej gry z czytelnikiem (osobiście nie sądzę). Interesuje mnie to, że Kałużyńskiego już nie ma. Odszedł człowiek, którego my, miłośnicy komiksów, mieliśmy po swojej stronie. Trzeba się przyznać przed sobą: lubimy czasem ponarzekać, że o naszych ulubionych książeczkach żaden Poważny Krytyk nie chce napisać nic dobrego. Owszem, zdarzają się teksty w "Gazecie Wyborczej", we "Wprost", ale - z szacunkiem i przy całej sympatii - nie stoją za nimi żadne Wybitne Opiniotwórcze Nazwiska. Otóż Zygmunt Kałużyński takim Wybitnym Nazwiskiem był (choć podejrzewam, że gdyby przeczytał to brzmiące po gombrowiczowsku zdanie, żachnąłby się z oburzeniem). Straciliśmy wielkiego sojusznika. Czy po naszej stronie został ktoś jeszcze?... Chyba tylko Krzysztof Teodor Toeplitz.

Krzysztof "KoLec" Lipka - Chudzik

PS.: ostatnio na forum dyskusyjnym WRAK-a "karolkonw" (czyli Karol Konwerski) niemalże obwołał mnie następcą Zygmunta Kałużyńskiego. Z pełnym uszanowaniem dziękuję za to wyróżnienie, ale prosiłbym, aby nie dorabiać mi butów, które są na mnie o kilka numerów za duże. Nie dysponuję ani taką erudycją, ani światowym obyciem, ani też - co tu ukrywać - takim warsztatem pisarskim, jak Kałużyński. Porównanie mojej skromnej osoby ze zmarłym krytykiem jest oczywiście bardzo miłe, ale - obawiam się - z gruntu nieadekwatne. Poprzestańmy więc na stwierdzeniu, że we wszechświecie istniał tylko jeden Zygmunt Kałużyński i drugiego takiego już nie będzie.