Manga vs Anime:
Lotem kurczaka wokół Hellsinga

Szybka i brutalna opowieść o wampirach, tajnych organizacjach, tajemnicach Watykanu i nazistach. Dla jednych najlepsza historia, jaka powstała w Kraju Kwitnącej Wiśni, dla innych bezmyślna nawalanka. Jak jest naprawdę? Czy warto przeczytać? A może lepiej obejrzeć?

Opowieść o wampirze, który jako zaprzysiężony członek Tajnej Organizacji Protestanckich Rycerzy Hellsing walczy z plagą krwiopijców zalewającą współczesną Anglię od dawna było znane w naszym kraju w formie 13-odcinkowego anime. Co prawda nidy nie trafiło do oficjalnego obiegu, ale różne pirackie, oraz importowane kopie krążyły wśród fanów mangi i anime szybko zdobywając sobie coraz większą popularność i uznanie.

Od niedawna dzięki wydawnictwu J.P.F. Hellsing trafił do Polski na papierze, a tym samym dotarł do szerszej publiczności i przestał być dostępny tylko w "drugim" obiegu. Tym samym jednak zmuszony został do stawienia czoła krytyce osób nie związanych, na co dzień z mangą, a zainteresowanych komiksem.

Z czym to się je?

Historia przedstawiona w Hellsing nie jest w żadnym przypadku odkrywcza, ani oryginalna. Ot, mamy protestancką organizację zwalczającą nosferatu i ich sługi, której członkiem jest wampir odrobinę inny niż wszystkie- bardzo potężny i stary krwiopijca imieniem Alucard. Początki historii kręcą się wokół stworzonej przez niego nowej wampirzycy- Victorii i konfliktów pomiędzy zakonem Hellsing, a jego katolickim odpowiednikiem- watykańskim wydziałem Iscariote. Potem pojawia się jeszcze pewna tajna organizacja Millennium i spiski knute w cieniach. Nic z tego nie zmienia jednak faktu, że wszystkie wydarzenia i intrygi, są tylko tłem dla kolejnych pojedynków charyzmatycznych i potężnych wojowników, hektolitrów krwi i odrobiny ironicznego humoru... ale ma to pewien niezwykły i pociągający klimat.

Hellsing miał tego pecha, że przyjęło się nazywać go horrorem, którym w żadnym przypadku nie jest. Znacznie łatwiej by go było opisać jako "Lobo na wakacjach w Świecie Mroku po japońsku". Oczywiście trochę przesadzam, ale nastawcie się bardziej na śmiech, niż okrzyk przerażenia.

Jeżeli podejdziecie do przygód Alucarda na takim właśnie luzie, to przekonacie się, że śledzi się je bardzo dobrze, choć nie wszystko jedno, czy na ekranie, czy papierze.

Manga vs. Anime

No właśnie- z czym lepiej się zapoznać z komiksem, czy animowaną wersją tej historii? Wiele osób z tzw. środowiska mangowego uważa, ze anime jest lepsze, ale ja nie zgodziłbym się z tym tak łatwo, tym bardziej, że wydaje mi się, że takie przekonanie wynika głownie z tego, że polscy fani przyzwyczaili się po prostu do postaci z wersji animowanej, z którą mieli kontakt znacznie wcześniej. A różnice pomiędzy obydwoma wersjami w tym przypadku są dosyć duże. Praktycznie poza główną osią fabuły zostało zmienione prawie wszystko (trochę przesadzam, za ekranizację nie brali się twórcy filmowego Wiedźmina) - w anime pojawiają się istotne postacie (Incognito), których nie ma w mandze i vice-versa. Również przebieg pojedynków ma zupełnie inną formę, a poszczególne postacie zachowują się odrobinkę inaczej. W ogóle w wersji papierowej jest znacznie więcej humoru, jest ona dużo bardziej dopracowana i rozbudowana, a przede wszystkim nie kończy się tam, gdzie anime, tylko biegnie dalej- jest otwartą serią, która rozwija liczne wątki poboczne.

Anime nie trafia do mnie z kilku powodów. Nie podoba mi się wtrącenie do niego odcinków, które pozbawione są jakiegokolwiek sensownego powiązania z resztą historii (np. odcinek 4 opowiadający o nagrywaniu prawdziwej przemocy na video), czy spłaszczenie interakcji pomiędzy poszczególnymi bohaterami. Również postać Victorii została w anime przedstawiona w sposób wysoce irytujący- zachowuje się ona jak idiotka, jednak w przeciwieństwie do swej papierowej wersji zupełnie nie rozbawia. Jej konflikt wewnętrzny jest przedstawiony sztucznie i patetycznie, podobnie jak wiele innych scen o zabarwieniu emocjonalnym. Wiele odcinków posiada dłużyzny, a dialogi są jakieś puste. Nie to jest jednak najgorsze- największym minusem całości jest udźwiękowienie.

Pomijając motyw przewodni serialu muzyka nagrana jako tło oglądanych wydarzeń wydaje się być nieporozumieniem. Powolna i nie współgrająca z tym, co się dzieje na ekranie przywodzi na myśl raczej dźwięki ze starej telenowelii, niż podkład muzyczny odpowiedni dla pełnej akcji opowieści przygodowej.

Równie kiepsko wypadają głosy podłożone postaciom przez Japończyków. Oczywiście w tym wypadku jest to może kwestia czysto kulturowa, ale nie trafiają do mnie piskliwe głosiki, gdy chodzi o kogoś tak charyzmatycznego jak Alucard, czy jego nemezis- Anderson. Ten błąd na szczęście został naprawiony w amerykańskim wydaniu DVD, do którego został dołożony zupełnie nowy anglojęzyczny dubbing. W ogóle, jeżeli chodzi o anime to polecam wersję DVD, gdyż jakość obrazu jest dużo lepsza.

Na koniec

Wszystkie powyższe zarzuty nie znaczą jednak, że odradzam zupełnie kontakt z anime. Jest ono na pewno warte obejrzenia, chociażby ze względu na kilka naprawdę ładnych pojedynków, oraz ciekawą kolorystykę (czerwone noce!) i animację wszelkich zjawisk nadprzyrodzonych. Uważam jednak, że anime powinno być traktowane jako dodatek i uzupełnienie do mangi, a nie na odwrót. A zapoznanie się z nim przed przeczytaniem pierwowzoru obierze Wam kawałek magii zawartej w papierowych kartach tej opowieści.

Paweł "Kurczak" Zdanowski

P.S. Wkrótce w Japonii emisja kolejnych 13 odcinków (druga seria) anime.