Jerzy Szyłak

Druga strona komiksu

O kobietach w komiksie - tekst na zadany temat
- pamięci KKK

Sam nie wiem, co mądrego można napisać o kobietach w komiksie. Są i tyle. Bardzo niewielka ilość rysowanych historyjek może się obyć bez obecności przedstawicielek rodzaju żeńskiego, gdyż w komiksowym świecie - tak samo, jak w rzeczywistości - niewiele jest miejsc, do których kobietom jest wstęp wzbroniony. Kobiety pojawiały się na kartach obrazkowych historyjek od samego początku. Problem w tym jednak, że pojawiały się jako dodatek do mężczyzn - występowały w rolach matek, żon, kochanek (te ostatnie, dla niepoznaki, nazywano narzeczonymi). Bywały też dorastającymi córkami, których uroda po wielokroć przewyższała inteligencję i które swym postępowaniem przysparzały ojcom zgryzot. W rzeczywistości jednak bohaterami komiksów, które o nich opowiadały, byli mężczyźni - synowie, mężowie, narzeczeni i ojcowie. Najwyrazistszymi przykładami mogą tu być Polly and her Pals (wydawany od 1912 do 1958 roku komiks) Cliffa Sterretta i Blondie Chica Younga (historyjka publikowana od 1930 roku do dziś). Bohaterem pierwszego był Paw Perkins, za sprawą tytułowej Polly (jego córki) wyrywający sobie resztki włosów z głowy. Bohaterem Blondie był z kolei niejaki Dagwoog Bumstead - początkowo narzeczony, a potem szczęśliwy małżonek dziewczyny imieniem Blondie, de domo Boopadoop.

G'woli ścisłości trzeba odnotować, że w latach dwudziestych i trzydziestych pojawiały się komiksy, w których mężczyźni pozostawali w cieniu kobiecych bohaterek. Najpopularniejszym i najlepiej znanym spośród nich była historyjka Tillie the Toiler - rysowana przez Russa Westovera i publikowana w prasie od 1921 roku. Tytułowa Tillie pracowała jako sekretarka, która czasami bywała zatrudniana jako modelka. Obracała się w świecie mężczyzn, ktorych towarzystwo lubiła i nieustająco popadała w rozmaite tarapaty. W końcu (w kwietniu 1959 roku) wyszła za mąż za swojego wieloletniego adoratora - Clarence'a "Maca" MacDougalla, a ten ślub zwieńczył serial. Mac i Wally Whipple - jego rywal w walce o względy Tillie - byli zdecydowanie drugoplanowymi postaciami w komiksie Tillie the Toiler i żyli w cieniu tytułowej postaci. To o przygodach Tillie Jones opowiadał ten komiks, w rzeczywistości jednak to nie ona była bohaterką owej historii, ale jej monstrualna naiwność i głupota.

W latach dwudziestych XX wieku wiele młodych dziewcząt pragnęło emancypacji - chciały iść do pracy, robić karierę, żyć samodzielnie. To właśnie one były portretowane w komiksie Tillie the Toiler i we wszystkich innych historyjkach obrazkowych powtarzających formułę opowieści stworzonej przez Westovera. Było bowiem wiele komiksów podobnych do Tillie the Toiler - opowiadających o głupawych dziewczątkach, podejmujących pracę zawodową i za sprawą własnej naiwności narażających na szwank swoją (nie-)wątpliwą cnotę. Jednym z bardziej znanych jest niewątpliwie Betty Boop, historyjka, której pierwowzorem był serial animowany zrealizowany przez Maxa Fleischera w 1931 roku. O jej popularności najlepiej świadczy fakt, że Betty pojawiła się w filmie Roberta Zemeckisa pt. Kto wrobił Królika Rogera - była czarnobiałą kelnerką pracującą w nocnym klubie, w którym jako gwiazda występowała Jessica Rabbit.

Mało kto pamięta, że siedem lat przed wykreowaniem Tillie, Russ Westover stworzył komiks zatytułowany Betty, również opowiadający o pracującej dziewczynie. Była to historyjka o bardzo wątłej akcji, gdyż rysownik Charles Voight, który szybko zastąpił Westovera, więcej uwagi przywiązywał do rysowania modnych strojów niż do opowiadania o zdarzeniach. Z tego powodu Betty nie cieszyła się wielkim powodzeniem - w 1943 roku zniknęła z łam gazet, a wkrótce potem wszyscy o niej zapomnieli.

Niemal wszyscy zapomnieli również o komiksie Connie, robionym przez Franka Goodwina, publikowanym od 1927 do 1944 roku. Jest to o tyle dziwne, że - w przeciwieństwie do innych komiksowych opowieści o kobietach - była to historia z wartko rozwijającą się, awanturniczą fabułą. Tytułowa Connie pochodziła z rodziny zubożałej w czasach depresji. Żeby zarobić na życie, podjęła pracę reporterki. Później założyła agencję detektywistyczną. W końcu zaś wyruszyła na podbój kosmosu. Bohaterka była pełnokrwista, historia rozwijała się wartko, a Goodwin był świetnym rysownikiem. Mimo to drukowano go w niewielkiej liczbie gazet. Maurice Horn w swojej Encyklopedii Komiksu odnotowuje, że aż do lat osiemdziesiątych istnienie tego komiksu ignorowała większość badaczy, którzy w swoich opracowaniach nie poświęcali mu ani słowa.

Istnieje proste (choć nie wiem, czy prawdziwe) wyjaśnienie przyczyn, dla których komiks Connie był źle przyjmowany i został tak chętnie zapomniany. Żona Goodwina była feministką, a jej mąż starał się stworzyć pełnowymiarową postać kobiety niezależnej i samorządnej - takiej, jaka mogła się podobać kobietom poszukującym dla siebie wzorów samodzielności. Z emancypacyjnych dążeń kobiet kpiono na przestrzeni dziesięcioleci niejednokrotnie, chętnie je ignorowano i szybko zapominano. Co prawda, okres II wojny światowej sprzyjał temu, by emancypację popierać - mężczyźni wszak poszli na front, a ich miejsca w fabrykach zajęły kobiety. I to z myślą o tych kobietach stworzono na początku lat czterdziestych w USA cały panteon kobiecych bohaterek, wśród których były takie, co skaczą i fruwają. Po wojnie zaś o większości z nich chętnie i szybko zapomniano. Prawdę powiedziawszy - przetrwały tylko dwie: Wonder Woman i Brenda Star.

Brenda Star była komiksem prasowym, opowiadającym o szalejącej reporterce i - co w tym temacie niezwykle istotne - rysowanym przez kobietę. Jej autorka, Dale Messick, była bodaj pierwszą kobietą, której udało się przekonać redaktorów pism, że umie rysować komiksy i że może realizować serial. I rysowała ten komiks aż do 1980 roku i przekazała potem w ręce innych kobiet. Z kolei serial Wonder Woman ukazywał się w zeszytach i był... tworzony przez mężczyznę - Williama Moultona Marstona, który na karty komiksu przeniósł swoje zainteresowania antropologiczne i wykreował heroinę pochodzącą ze świata matriarchalnego. Diana Prince, bo tak nazywała się Cudowna Kobieta, była córką królowej Amazonek, pochodziła z mitycznej wyspy, była obdarzona wieloma cudownymi umiejętnościami i gadżetami, wciąż podkreślała, że w jedności kobiet siła i biła małych, pokurczonych mężczyzn, ratując z opresji inne kobiety i swojego ukochanego Steve'a.

Za komiks feministyczny można by było uznać również Sheenę - królową dżungli, komiks publikowany od 1937 roku, opowiadający o "Tarzanie w spódnicy", czy też (ściśle rzecz biorąc) w skąpym, skórzanym bikini. W rzeczywistości jednak autorzy tej historyjki (Mort Meskin i William Thomas) bardzo dbali o to, by dostarczyć męskim odbiorcom tego komiksu "stosownej" rozrywki. Sheena była przede wszystkim pin-upem - dziewczyną o posągowych kształtach, pokazywaną w różnych dwuznacznych pozach.

Po zakończeniu II wojny zapotrzebowanie na bohaterskie kobiety gwałtownie spadło. Chłopcy wrócili z wojny i przekonali się, że kobiety okupują cztery miliony miejsc pracy, z której wcale się nie chcą zwolnić tylko po to, by wyjść za mąż, rodzić dzieci i prowadzić dom. A że w interesie społecznym leżało przywrócenie patriarchalnego (dla niepoznaki nazywano go "naturalnym") ładu, kultura popularna połączyła swe siły w zbożnym celu i przystąpiła do regularnego prania żeńskich mózgów. Opowieści o heroinach odeszły do lamusa i zostały zastąpione budującymi historyjkami o kurach domowych oraz mrocznymi opowieściami o kobietach złych i występnych (bo samodzielnych). Tych pierwszych nikt nie chciał czytać, a te drugie padły ofiarą Kodeksu Komiksowego wprowadzonego w 1954 roku. Ofiarą "wiatru przemian" padła nawet Wonder Woman, którą zaczęto przedstawiać jako mniej mądrą i niezależną niż przedtem. Doszło do tego, że teraz jej ukochany Steve ratował ją z opresji. Kobiety nie zniknęły z komiksów, ale zostały w nich podporządkowane dominującym samcom alfa. Nawet te, które były obdarzone supermocami.

Zmiany nastąpiły dopiero w latach sześćdziesiątych. Najpierw za sprawą rewolucji seksualnej. We Francji na łamach "V-Magazine", a w USA na stronach "Playboya". W pierwszym piśmie pojawiła się Barbarella, w drugim Little Annie Fanny. Obie szczodrze obdarowane przez naturę, scenarzystów i rysowników. Barbarella była kosmonautką, podróżującą po wszechświecie i przeżywającą różne, najczęściej zabarwione erotycznie przygody (nie wyobrażajcie sobie zbyt wiele - francuska cenzura potrafiła dorysować jej stanik na odsłoniętych piersiach). Annie Fanny przeżywała swoje przygody we współczesnej Ameryce, pojawiała się w "piśmie dla panów", a jej twórcy byli obdarzeni świetnymi pomysłami, talentem i poczuciem humoru. Pokazywała mało, ale bieg zdarzeń sugerował dużo więcej. To był naprawdę znakomity komiks, umiejętnie żonglujący odwołaniami do współczesnych wydarzeń i sławnych postaci.

"Wyzwolonych seksualnie" komiksowych bohaterek pojawiło się w latach sześćdziesiątych sporo. Część z nich była wzorowana na bardzo tradycyjnych, mających zakorzenienie w XVIII-wiecznej literaturze wyobrażeniach na temat kobiety i opowiadała o niedolach cnoty. Taka bohaterka popadała w rozmaite nieszczęścia, ponieważ miała ciało godne pożądania i niską świadomość tego, że je posiada. Inaczej mówiąc: takie bohaterki były seksowne, głupie i naiwne. Najczęściej były jeszcze młode i niewinne. Druga część wyrastała z przeświadczenia, że w świecie rzeczywistym dzieje się coś, czego dotąd nie było, że pojawiły się kobiety, które zaczynają "brać" zamiast tylko "dawać". W komiksach z pierwszej grupy można było dopatrzyć się poczucia samczej wyższości, polegającej na pokazywaniu na obrazkach, jakie te baby są głupie. W komiksach z grupy drugiej pojawiała się nutka lęku, połączona z masochistyczną przyjemnością: silna kobieta weźmie za łeb, rzuci na łóżko i wykorzysta ("Ja też tak chcę"). I jedne, i drugie były jednak rysowane po to, by usatysfakcjonować czytelnika zwiększoną dawką negliżu i erotyki, i chyba po nic więcej.

U schyłku lat sześćdziesiątych nastąpił w USA boom komiksu undergroundowego, a tematem, który wysunął się na plan pierwszy w owych, najczęściej marnie rysowanych i równie marnie drukowanych pracach, był seks. Niezależni twórcy albo opowiadali o represjonowanym seksie mieszczuchów, albo o wyzwolonym seksie hippisów, albo o własnych lękach i frustracjach, albo po prostu - dla czystej przyjemności poświntuszenia - rysowali narządy płciowe w czasie stosunku. Czołowym frustratem w środowisku undergroundu był Robert Crumb, ekshibicjonistycznie opowiadający o swoich niezdarnych próbach dokonywania miłosnych podbojów, rysujący ogromne damskie tyłki (założył nawet pismo "Big Ass Comics" skupione na eksploatowaniu tematyki wyrażonej w tytule), ale wtórowało mu wielu innych, często bardziej popapranych i ogarniętych większą mizoginią niż twórca Kota Fritza (w moim prywatnym rankingu najwyższe miejsce w tej dyscyplinie zajmuje S. Clay Wilson). Krótko mówiąc: komiks wyzwolony z cenzorskich ograniczeń opowiadał o kobietach skupiając się tylko na sferze relacji damsko-męskich, a na ten temat miał do powiedzenia to samo, co mężczyźni zawsze mieli do powiedzenia o kobietach, tyle że tym razem było to wyrażane dosadniej. W środowisku undergroundowym pojawiło się jednak pewne novum: komiks feministyczny.

Wkurzone rysowniczki zaczęły wydawać własne pisma, w których szydziły z męskich wyobrażeń i opowiadały o świecie z własnego, kobiecego, punktu widzenia. Pierwszym komiksowym pismem feministycznym było wydawane od 1970 roku "It Ain't Me Babe" (tytuł został wzięty z piosenki Boba Dylana). Rysowały w nim takie twórczynie jak Meredith Kurtzmann, Lisa Lyons, Trina Robbins. Potem przyszła pora na kolejne wydawnictwa, takie jak "Tits and Clits", "Wimmen's Comix". Rysowniczki nie odnosiły oszałamiających sukcesów komercyjnych, ale zaznaczyły swoje istnienie wystarczająco mocno, by je zauważono. Kiedy w 1972 roku na rynku pojawił się feministyczny magazyn dla kobiet (niekomiksowy) "Ms", na okładce jego pierwszego numeru pojawiła się krocząca dumnie Wonder Woman.

Idee feministyczne budziły mieszane uczucia w mężczyznach. Crumb wydrwiwał je w swoich komiksach, a Marvel Comics Group wprowadziło w roli czarnego charakteru do serialu Avengers postać Walkirii, która głosiła hasła wojującego feminizmu (między innymi slogan o "męskich szowinistycznych wieprzach") i buntowała żeńskie członkinie zespołu superbohaterów. Interwencja męskich herosów położyła kres jej poczynaniom i w ten sposób feminizm przegrał walkę o rząd dusz w Marvel Uniwersum. Nie na długo jednak. Okazało się bowiem, że Walkiria spodobała się czytelnikom i trzeba było wprowadzić ją na scenę. Scenarzyści nagimnastykowali się nieco i w wyniku ich zabiegów okazało się, że hasła o wieprzach wygłaszała czarownica, która podszywała się pod prawdziwą Walkirię, że prawdziwa Walkiria wcale taką wojującą feministką nie jest i że da się z nią współpracować w teamie z innymi superbohaterami.

Od połowy lat siedemdziesiątych trwa na arenie komiksowej swoisty ping-pong: ustępująca cenzura pozwala na produkowanie coraz śmielszych historyjek obrazkowych, co łączy się nieodmiennie z pokazywaniem kobiet jako obiektów erotycznych, a krytyka feministyczna coraz mocniej piętnuje obecne w kulturze popularnej traktowanie kobiet jak rzeczy i domaga się równouprawnienia, uczciwości i sprawiedliwości w pokazywaniu obu płci. Postawieni w sytuacji osiołka, któremu w żłoby dano, wydawcy wykonują nerwowe ruchy raz w jedną, raz w drugą stronę: magazyn "Metal Hurlant", wydawany w USA (od 1977 roku) jako "Heavy Metal" publikował na swoich łamach jednocześnie komiksy Richarda Corbena, który celował w portretowaniu durnych kobiet obdarzonych monstrualnie wielkimi piersiami i krytyczne wobec kultury patriarchalnej prace feministki Chantal Montellier. DC Comics najpierw usiłowało pozbawić Wonder Woman wszelkich związków z matriarchatem i Amazonkami, a potem powierzyło prowadzenie serii Trinie Robbins, która przywróciła owej bohaterce cały matriarchalno-feministyczny sztafaż. Tacy rysownicy jak Milo Manara, Guido Crepax czy Paolo Eleuteri Serpieri z upodobaniem rysowali mocno erotyczne przygody swych mocno rozebranych bohaterek, ale we wszystkich wypowiedziach (a czasem także w komiksach) podkreślali, ze to tylko gra ich rozerotyzowanej wyobraźni, nie mająca nic wspólnego z rzeczywistymi komiksami...
Problem z komiksami feministycznymi lapidarnie ujęła rysowniczka Aline Kaminski, żona Roberta Crumba. Powiedziała ona, że prace jej męża rozchodziły się w nakładach liczących kilkaset tysięcy egzemplarzy, jej zaś w kilkuset. Antyfeminizm był passe i wydawcy wystrzegali się go jak mogli, ale nadmiar feminizmu szkodził wysokości nakładów. Feministki miały rację, kiedy twierdziły, że bikini i buty na wysokich obcasach, to kiepski strój dla kobiety, która rusza do walki z wrogami Galaktyki. Co z tego jednak, skoro bohaterki ubrane w chińskie mundurki nie budziły zainteresowania kupujących komiksy. Inteligentni twórcy pokpiwali sobie z takich strojów (w miniserii Angela, napisanej przez Neila Gaimana, Spawn, który spotyka anioły płci żeńskiej, mówi im wprost, że wyglądają jak egzotyczne tancerki), ale inteligentni rysownicy wyposażali swoje heroiny w długie nogi, duże piersi i głębokie dekolty. Catwoman rysowana przez Jima Balenta i Wonder Woman rysowana przez Mike'a Deodato były bohaterkami niewątpliwie feministycznymi, ale wyglądały jakby zeszły z rozkładówki "Playboya". Najpopularniejsza z komiksowych feministek - Tank Girl - została wymyślona i narysowana przez mężczyzn.

We współczesnym komiksie wiele się dzieje - zwłaszcza w sferze rewidowania wyobrażeń na temat kobiet i lansowania nowych, feministycznych wzorów. Pojawiają się nowe pomysły, nowe bohaterki i nowe koncepcje. W gruncie rzeczy jednak komiksowe opowieści wciąż mówią nam o tym, że na świecie żyją mężczyźni i kobiety, i że czasem mężczyźni i kobiety żyją ze sobą w mniej lub bardziej burzliwych związkach, i że żyć bez siebie nie mogą (choć są wyjątki, o których też powstają komiksy). Krótko mówiąc: nic odkrywczego na ten temat twórcy komiksów nam do powiedzenia nie mają. Bo, co mądrego i odkrywczego można wymyślić w temacie, którzy mężczyźni wałkują od początku świata, a kobiety znają od urodzenia?

Jerzy Szyłak