"Arlekin i walentynki"

 

Fabuły Neila Gaimana - zarówno te komiksowe, jak i książkowe - są, przynajmniej w większości, oparte na tym samym, bardzo prostym zabiegu, polegającym na przeniesieniu motywów zaczerpniętych z baśni, legend lub literatury do rzeczywistości współczesnej. I chyba nikt nie ma o to do niego pretensji, nawet jeśli jest to chwyt nieco już wyeksploatowany. W Arlekinie i walentynkach, krótkiej powieści graficznej wydanej w Polsce przez Egmont, autor Sandmana wziął na warsztat tradycję arlekinady, angielskiej odmiany commedii dell'arte.

Głównymi bohaterami swojej historii Gaiman uczynił Arlekina oraz niejaką Missy, współczesny odpowiednik Kolombiny. Psotny błazen ofiarowuje swoje serce ukochanej i śledzi ją w wędrówce ulicami miasta, powoli przechodząc transformację w melancholijnego Pierrota. Po drodze oboje spotykają innych "aktorów" - Doktora i Pantalona. Całość tworzy poetycką, a zarazem bardzo przewrotną i naprawdę zaskakującą opowieść miłosną. Nie powiem nic więcej, bo próba streszczenia komiksu zaledwie trzydziestostronicowego musiałaby się skończyć zdradzeniem całej jego treści.

Narracja w Arlekinie jest poprowadzona w ciekawy, mało komiksowy sposób. Dialogi w dymkach Gaiman ograniczył do minimum, opis akcji umieszczając w "ramkach" towarzyszących niemal wszystkim kadrom. Co ciekawe, rysunki służą tu nie tyle uzupełnieniu podanych tam informacji, co są dosłownie ilustracjami "ramkowych" tekstów.

Obrazki te, autorstwa Johna Mirabilisa Boltona (polecam jego fabularyzowaną biografię autorstwa Gaimana, zamieszczoną na końcu zeszytu), doskonale odpowiadają groteskowemu nastrojowi komiksu. Oparte na kadrach fotograficznych, operujące głównie zbliżeniami, mają charakter malarski, choć wszystkie elementy przedstawienia opisane są wyrazistym, czarnym konturem. Niepokojącą atmosferę buduje zgaszona kolorystyka większości ujęć, tworząca tło dla jaskrawego kostiumu Arlekina, a także pewna łagodność w charakterystyce kształtów, podkreślająca liryzm jednych scen, a kontrastująca z drapieżnością innych.
Dla laików Gaiman przygotował dodatek wyjaśniający - bardzo pobieżnie - najważniejsze zagadnienia włoskiej commedii dell'arte i brytyjskiej arlekinady. Nieobeznani z tą problematyką powinni, być może, przeczytać go na samym początku; znajomość najbardziej podstawowych faktów dotyczących akcji i postaci improwizowanych przedstawień sprzed trzystu lat jest bowiem niezbędna do zrozumienia sensu komiksu.

Arlekin jest stanowczo za krótki (a może raczej - za mało rozbudowany), żeby przeprowadzać skomplikowane analizy jego scenariusza, a tym bardziej z czystym sumieniem polecać go jako komiks ważny i niezbędny w każdej kolekcji. Jest to jednak wciąż świetny materiał na prezent od tajemniczego wielbiciela dla wrażliwej ukochanej (która wcale nie musi być przy tym wytrawną znawczynią historii obrazkowych). Albo po prostu miła, choć prawdopodobnie jednorazowa lektura dla każdego oddanego fana Neila Gaimana.

Janek Pietkiewicz

 

 

 


 

Gaiman lubi dowodzić uniwersalności mitów. Lubi w swoich opowiadaniach łączyć je ze współczesnością, aby podkreślić ich niezależność od czasu i jednocześnie przypominać, że świat rządzi się takimi samymi prawami teraz jak i dawniej. Najlepszym i największym tego przykładem w całej twórczości scenarzysty jest niewątpliwie "Sandman", ale są też mniejsze utwory, często niesłusznie pomijane, w których to stanowisko manifestuje się równie dobitnie. "Arlekin i Walentynki" to właśnie jeden z takich utworów.

Prawdą, jaką przywołał Gaiman w tej opowieści, jest ta o sytuacji emocjonalnej człowieka zakochanego, lecz znajdującego trudność w wyznaniu miłości obiektowi swych uczuć i przez to skazanego na anonimowość; mit, którym posłużył się dla jej potwierdzenia to wywiedziona z komedii dell'art tragikomiczna historia cichej miłości wrażliwego błazna Arlekina do pięknej Kolombiny, dla której pozostaje wszak niewidoczny z racji swojej nieśmiałości. Współczesne wariacje tej legendy, na czele ze "Śmiercią w Wenecji" Manna, chaplinowską "Gorączką złota" i baletem "Pietruszka" Strawińskiego, interpretują ową nieśmiałość nie jako skończoną tragedię, lecz jako stan pozwalający na szlachetne i kulturalne upajanie się szczęściem. "Szczęście nie polega bowiem na tym, że się jest kochanym, gdyż jest to tylko zadowolenie próżności. Szczęściem jest kochać i wyławiać ulotne chwile bliskości ukochanej osoby". Pierwsza połowa wieku XX przyniosła być może największą afirmację nieśmiałości w dziejach, nie utożsamiając jej bynajmniej z lenistwem i wręcz wskazując na nią jako na drogę ku lepszemu poznaniu drugiej osoby, zgodnie z tym co pisał Saint-Exupery, że "aby dobrze poznać ludzi należy ich kochać, nie mówiąc im o tym".

U progu wieku XXI problem nieśmiałości stał się plagą a bezpośrednie wyrażanie uczuć stało się czymś dużo bardziej wstydliwym niż kilkadziesiąt lat temu. 14 lutego jest dla Amerykanów dniem, w którym te bariery umownie ustępują, a wyznawanie uczuć powraca do łask, stając się wręcz narodowym obowiązkiem. Nie każdego jednak stać na bezproblemowe wypełnienie tego obowiązku. Dla mniej pewnych siebie walentynkowy przemysł przygotowuje całe zestawy kartek, maskotek i kwiatków, które wręczane w charakterze laurki pośredniczą w wyrażaniu miłości i pozwalają na dalsze ukrywanie się w twierdzy wstydu. Niemniej, stanowią one symboliczny ekwiwalent prawdziwych uczuć, który niemal zawsze przybiera kształt serca. "Ktoś zrobił z niego walentynkową laurkę" - mówi jeden z bohaterów filmu "Harry Angel", mając na uwadze ofiarę morderstwa, której wycięto ten ważny organ.

14 lutego bliżej nieokreślonego roku, współczesny Arlekin anonimowo podarowuje współczesnej Kolombinie własne serce. Przybija je, krwawiące, bardzo długą szpilką do drzwi jej mieszkania, a potem chodzi za nią krok w krok, ciekaw jak też wybranka ów wyjątkowy prezent wykorzysta...

"Arlekin i walentynki" nie są komiksem, w którym naistotniejszą rolę pełni oś fabularna. Są za to szczególnym komiksowym odpowiednikiem miłosnego wiersza, pięknie zakomponowaną walentynkową laurką (dedykowaną zresztą przez Gaimana kobiecie - Lisie Snellings). Ale to nie szkodzi, bo jako poeta Gaiman sprawdza się równie dobrze, co jako opowiadacz historii - fantastycznie operuje językiem w ramkach, symbolom i metaforom ironicznie nadaje kształt konkretów, który to zamiar realizuje się wyraźnie w rysunkach Boltona - fotorealistycznie wiarygodnych lecz jednocześnie poetyckich w swoim odseparowaniu od rzeczywistości. Postaci Boltona wyglądają jak przerysowane ze zdjęć, ale świat w jakim się poruszają to istna próżnia metafizyczna: tła są rozmyte, ograniczone do niewyraźnych szaro-zielonych smug i kształtów, które ledwo co sugerują miejsca, w jakich rozgrywają się kolejne wydarzenia. Podkreśla to niewątpliwie uniwersalność przedstawionych tu symboli i wartości, ale podtrzymuje również znany stereotyp: zakochanych nie obchodzi otaczająca rzeczywistość.

Całość jest jednak ujmująco prosta i zrozumiała. "Arlekin i walentynki", jak żaden inny komiks, nadają się na prezent dla miłej osoby. Jakość egmontowego wydania (kredowy papier, tłoczona okładka) i duże serce na okładce potwierdzają, że istotnie, rzecz jak najbardziej nadaje się na taki upominek. Trochę gorzej jest z ceną - prawie 17 złotych za niespełna 40-stronicowy zeszyt (owszem, wydany uroczo) dobitnie świadczy, że Egmont właśnie dogonił Mandragorę pod względem zawrotności cen. W tym wypadku warto jednak tę sumę poświęcić - w zamian otrzymujemy unikalny dowód, że komiks również może być poezją.

Piotr "Błendny Komboj" Sawicki

 

Czy możecie sobie wyobrazić pomieszanie rozwiązań rodem z horroru z opowiadaniem o miłości? Jeżeli nie za bardzo, to "Arlekin i Walentynki" jest tego namacalnym przykładem, jednak wbrew pozorom to bardzo przyjemna nowelka. Poza tym Bolton musiał przy rysowaniu (malowaniu?) tego komiksu w jakiś sposób posługiwać się fotografiami. Całość daje ciekawy i oryginalny rezultat.

Piotr "wilk" Skonieczny


Wyborna, balansująca gdzieś na granicy realności, historia. Zasługa w tym nie tylko Gaimana, który przepada przecież za wszelkimi zabawami konwencjami, ale również Boltona. Jego wizja narzuconego przez scenarzystę świata znakomicie sprawdza się w tym komiksie. Rzecz warta polecenia.

Jakub "Tiall" Syty


Trzy razy "U": ulotne, urocze, uwodzicielskie.

Sławek "pookie" Kuśmicki


Krótko, konkretnie, bez udawania. Jeden z najlepszych tekstów Gaimana (zaraz po "Signal to nosie"). Twórca Sandmana z finezją i niebywałą gracją obchodzi się z mitem Arlekina i jego cichej miłości. Nie zawłaszcza sobie tym razem cudzych fabuł, traktując je jak własne, a jedynie przyswaja i adaptuje pełną symboli i niewymuszonej poezji historię. Doskonałe.

Karol Konwerski

 

"Arlekin i walentynki"
Tytuł oryginału: Harlequin Valentine
Scenariusz: Neil Gaiman
Rysunki: John Bolton
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Wydawca: Egmont Polska
Data wydania: 05.2004
Wydawca oryginału: Dark Horse Comics
Data wydania oryginału: 02.2002
Liczba stron: 40
Format: 17 x 26 cm
Oprawa: miękka
Dystrybucja: księgarnie
Cena: 16,90 zł