1602- powrót do przeszłości

 

Na długo przed ukazaniem się pierwszego zeszytu "1602" huczało od plotek i domysłów na temat tej mini serii. Powodem zamieszania była zmowa milczenia wokół projektu Neila Gaimana i duetu Kubert/Isanove. Wiadomo było jedynie, że akcja osadzona będzie w 1602 roku, a w realia ówczesnej epoki wrzuceni zostaną sztandarowi bohaterowie uniwersum Marvela. Ta otoczka tajemnicy wyostrzyła apetyty wszystkim wielbicielom Gaimana.

 

Autorzy spełnili obietnice. Faktycznie przenieśli pełną gamę herosów Marvela w świat Europy siedemnastego wieku. Niestety scenarzysta poprzestał na wiernym odtworzeniu profesji i funkcji, którą te postaci pełniły w "normalnym" świecie. A akurat po nim można byłoby spodziewać się czegoś więcej niż prostej zamiany, jak przełożenie rasizmu w stosunku do mutantów na inkwizycyjne polowanie na czarownice. Z jednym wyjątkiem, w postaci Daredevila, który zamiast pogromcą zbrodni zostaje tajnym agentem wywiadu jej królewskiej mości. W efekcie początkowo rola scenarzysty widoczna jest jedynie w zarysie fabuły, kształt postaci to prosta redakcyjna robota, na którą wpływ Gaimana był minimalny. Nie ma w tym nic dziwnego, świat superbohaterów niezależnie jakiego uniwersum, jest tworem, nad którym pracowały rzesze twórców i trudno spodziewać się, iż każdy następny autor będzie dysponował kompletną i wyczerpującą wiedzą na ten temat. Od tego właśnie jest redakcja.

Historia zaprezentowana w tej mini serii zadziwia ilością wątków i stopniem ich komplikacji. Trudno w dwóch słowach przedstawić fabułę stworzoną przez Gaimana. Mamy tutaj dziwny fenomen pogodowy zagrażający światu, świętą inkwizycję, tajemniczy skarb templariuszy, który pragnie posiąść Otto Von Doom, a wszystko to łączy się w dziwny sposób z dziewczynką Virginią Dare. Pierwszym dzieckiem urodzonym w nowym świecie. Niby wszystko jest na miejscu i tak jak powinno być w klasycznej superbohaterskiej superprodukcji, czyta się tę historie lekko i swobodnie, akcja wciąga tak jak wciągać powinna w komiksach tego gatunku. Niestety Gaiman zupełnie nie radzi sobie z hirołami w lateksie. Nie udało mu się ukryć w opowiadanej historii bzdurności i absurdu świata super mścicieli. Sama zmiana środowiska, w którym występują nie wpłynęła dodatnio na postaci uniwersum Marvela, pozostają oni masą komicznych i schematycznych postaci którym nawet historyczny lifting nie pomaga. Scenarzysta przyznał w jednym z wywiadów, że planował "1602" jako sześć odcinków. Jednak po skończeniu piątej części, intryga na tyle się rozrosła, że konieczne stało się dopisanie dwóch dodatkowych zeszytów. W efekcie fabuła sprawia wrażenie nienaturalnie rozdętej, kolejne wątki służą jedynie wprowadzeniu do akcji następnych bohaterów i uzasadnieniu ich obecności. Dla miłośników tego świata rzecz to ciekawa i miła jednak dla tych którzy alergicznie reagują na marvelowskich herosów, komiks ten to przykład na durnotę i dziecinność komiksów superbohaterskich. Można zarzucić Gaimanowi, iż seria ta cierpi na brak głównego bohatera, a scenarzysta skacze pomiędzy postaciami nie mogąc się zdecydować kto ma grać pierwsze skrzypce w tej historii. Według mnie, jeżeli można znaleźć pozytywy w tej średnio udanej fabule, to właśnie w tym. Gaiman potraktował postacie z Marvelowskiego świata jako zamkniętą grupę. Poświęcając każdemu z nich tyle czasu, ile potrzebował dla rozwinięcia opowieści. Komiks ten to wpadka w komiksowym życiorysie twórcy Sandamana. Wniosek płynący z lektury 1602 jest następujący: ten scenarzysta superbohaterów nie rozumie, komiksów z ich udziałem tworzyć nie potrafi, ale żyć z czegoś trzeba. A jeżeli fani na hasło "komiks Neila Gaimana" reagują histerycznym szukaniem portfela, to trudno oczekiwać, że zarówno wydawcy jak i sam autor nie będą z tego korzystać.

Karol Konwerski