Krzysztof Lipka-Chudzik

KoLeC na obrazku
Kto zabił Punishera?

Nie jest tajemnicą, że lubię komiksy o superbohaterach. Nieco mniejszą sympatią natomiast darzę filmy zrobione na ich podstawie. Owszem, "Spider-Man" Sama Raimiego jest wielki, chętnie też wracam do "Hulka" i obydwu części "X-Men" (co ciekawe, nie uganiam się natomiast za żadnym z "Batmanów" Tima Burtona). Kiedy jednak na ekrany wchodzą produkcje w rodzaju "Punishera" Jonathana Hensleigha, targają mną uczucia sprzeczne.

Opowieść o powikłanych losach Franka Castle - podobnie jak ubiegłoroczny "Daredevil" Marka Stevena Johnsona - jest to rzecz popękana i nierówna: obok scenicznych cacuszek ładnie nawiązujących do pierwowzoru nie brak tu kiksów i fabularnych nieprawdopodobieństw. W rezultacie dostajemy półprodukt - nie całkiem zły, ale dobrym też go nazwać nie można. Zupełnie jakby gdzieś po drodze ktoś zgubił scenariusz i w biegu, na chybcika dopisał parę kartek. Parę... albo nawet więcej. Niżej podpisany chwilami odnosił wrażenie, jakby realizatorzy wyciągnęli z szuflady jakiś skrypt sprzed dziesięciu lat, zmienili nazwisko głównemu bohaterowi, a zamiast Stevena Seagala zatrudnili Thomasa Jane (choć w paru scenach skojarzenia z "Mad Maxem" też są uzasadnione). No i dobrze, powstała w ten sposób standardowa strzelanka dla mało wybrednych miłośników kina akcji, tylko co ten film ma wspólnego z "Punisherem"?

Prześledźmy pierwsze pół godziny: Frank Castle, były żołnierz i specjalny agent FBI, podczas swojej ostatniej operacji przyczynia się do śmierci syna bogatego biznesmena, Howarda Sainta. Saint i jego żona wydają rozkaz zamordowania Castle'a i jego rodziny. Podczas familijnego spotkania w Puerto Rico dochodzi do masakry. Ciężko rannemu Castle'owi udaje się ujść z życiem dzięki pomocy miejscowego szamana... Mam streszczać dalej? Przecież to jest jakaś grafomania, która w najmniejszym stopniu nie przystaje do komiksowego pierwowzoru! Nie chodzi nawet o to, że nic tu nie zgadza się z oryginałem, bo to w amerykańskim kinie żadna rewelacja (vide: skrajnie idiotyczna "Liga Niezwykłych Dżentelmenów"). Rzecz w tym, że ta przekombinowana fabułka nie wytrzymuje próby także pod artystycznym względem. Wystarczy porównać filmową wersję wydarzeń choćby ze znakomitym komiksem Dana Abnetta, Andy'ego Lanninga i Dale'a Eagleshama "Punisher: Year One", w którym przemiana Castle'a w Pogromcę pokazana jest realistycznie i przekonująco. Po tym, jak wskutek tragicznego zbiegu okoliczności jego rodzina zostaje zamordowana, Frank aż się garnie do współpracy z policją. Kiedy okazuje się, że nie tędy droga, próbuje działać na własną rękę. Dopiero gdy mafia otwarcie wypowiada mu wojnę, Castle pali za sobą wszystkie mosty i przeistacza się w bezwzględnego mściciela.

W filmie jest inaczej. Frank bez zbędnego gadania gromadzi sprzęt, lutuje samochód i bierze się do roboty. Od tego momentu rzecz ogląda się już trochę lepiej, głównie jednak z tego powodu, że wreszcie pojawiają się jakiekolwiek nawiązania do obrazkowych przygód Punishera. Przesłuchanie z użyciem spawarki i loda (ukłon w stronę starych odcinków), pokręceni sąsiedzi Franka (odsyłacz do nowych epizodów), monolog "Si vis pacem, para bellum" (nawiązanie do "Year One") to zdecydowanie jaśniejsze punkty tej ekranizacji. Cóż jednak z tego, skoro ogólne wrażenie zostaje zepsute przez całą masę scenariuszowych dziur i niekonsekwencji? Castle, zamiast wykorzystać element zaskoczenia, już na samym początku ujawnia się wszystkim: "Dzień dobry, wróciłem". Zupełnie jakby zależało mu na tym, by wystawić się Saintowi na strzał. I rzeczywiście - dzięki uczynnej postawie Franka płatni siepacze nie mają najmniejszych kłopotów z namierzeniem kryjówki Punishera. Co ciekawe jednak, zachowują się tak, jakby kompletnie im na tym nie zależało. Howard Saint też nie pozostaje w tyle: regularnie wypuszcza żonę z domu bez obstawy, dając Castle'owi okazję do wykorzystania jej samochodu, telefonu i nie tylko. Konwój z pieniędzmi i bank w biurowcu także prowadzi bez ochrony. Mówiąc krótko, Castle i Saint popełniają tyle idiotyzmów i strategicznych błędów, że film równie dobrze mógłby nosić tytuł "Głupi i głupszy".

Produkcja Jonathana Hensleigha także pod innym względem różni się od oryginału. Komiksowy Punisher bowiem (zwłaszcza w interpretacji Gartha Ennisa) to zimny skurwiel i maszyna do zabijania. Jego przygody raczej nie nadają się na czytanki dla przedszkolaków. W filmie zaś niemal całą przemoc (nieodzowny element opowieści o Pogromcy) stonowano, a momentami wręcz polukrowano. Podczas wymiany strzałów kule efektownie świszczą w powietrzu, ale nie pada nawet jedna kropla krwi (zupełnie jak w "Medal of Honor", hi hi). Gdy Dziarany Dave przechodzi przyspieszoną operację usunięcia kolczyków, cały zabieg odbywa się poza ekranem. W rezultacie otrzymujemy ugrzecznioną, nijaką i potwornie mdłą historyjkę, która do prawdziwego "Punishera" ma się tak, jak serialowy "Wiedźmin" do książek Andrzeja Sapkowskiego. Oczywiście - powtarzam - w Hollywood to żadna nowość. W identyczny sposób zepsuty został "Garfield", podobny los czeka także ekranizacje "Catwoman" (who the fuck is Patience Philips?) i "Hellblazera" (jeżeli John Constantine ma być Amerykaninem i gra go Keanu "Drewniana Twarz" Reeves, to na milion dolarów wyjdzie z tego jakieś przerażające gówno). Cała nadzieja w sequelu "Spider-Mana" i trzeciej części "Blade'a", które wejdą na ekrany w tym roku. Cholerna szkoda, że filmową opowieść o Pogromcy, jednym z moich ulubionych superbohaterów, muszę nieodwołalnie spisać na straty. A mogło być tak pięknie...

Swego czasu wydawnictwo Stana Lee wypuściło na rynek zabawną książeczkę pt. "Punisher Kills Marvel Universe". Teraz zaś wszystko wskazuje na to, że Marvel, do spółki z Hollywood, zabił Punishera.

Krzysztof "KoLeC" Lipka-Chudzik