Batman: Broken City

Czy komiks Briana Azzarello i Eduardo Risso "Batman: Broken City" ukazał się w Polsce? Większość z Was odpowie zapewne, że nie - nie opublikował go przecież ani Egmont, ani Mandragora. Tak się jednak składa, że oryginalne odcinki z emblematem DC Comics można było bez problemu kupić niemal w każdym EMPIK-u (jeśli ktoś się zagapił, to trudno), dlatego też przyjmuję, iż "Broken City" zaistniało u nas jako zjawisko fizyczne i pisanie zeń recenzji uważam za dozwolone. A czas jest po temu idealny, jako że w maju ukazał się ostatni, wieńczący dzieło epizod.

To miała być wielka sensacja: twórcy znakomitej serii "100 Bullets" zabrali się za komiks o Batmanie. Nawet okładki zrobił im Dave Johnson - ten sam, który współpracuje z autorami przy "Nabojach". Spodziewano się, że sześcioodcinkowa opowieść "Broken City" pokona w notowaniach czytelników nawet monumentalną sagę "Hush" Jepha Loeba i Jima Lee.

Szumnym zapowiedziom reklamowym nie było końca... I co? Kupa, mości panowie. O ile sam "Hush" z mocno rozczarowującym zakończeniem stanowił świetną ilustrację określenia "Z dużej chmury mały deszcz", o tyle o "Broken City" można bez większej przesady powiedzieć: "Wiele hałasu o nic".

Początek był, nie powiem, obiecujący. Siostra niejakiego Angela Lupo, drobnego złodziejaszka, została zamordowana. Ślady wskazują na to, iż zbrodni dokonał Killer Croc, do akcji wkracza więc Batman. Długouchy detektyw podejrzewa, że to Angel zlecił Crocowi zabicie dziewczyny. Postanawia rozmówić się więc z panem Lupo. Niestety, ten nie ma ochoty na pogawędkę i zabiera nogi za pas. Ścigając go w ciemnej alejce, Batman słyszy strzały. U wylotu alejki zastaje chłopca klęczącego nad ciałami zabitych rodziców - zupełnie jak przed laty Bruce Wayne. Czy to Lupo ich zabił? Batman postanawia go odnaleźć, choćby miał przewrócić w tym celu miasto do góry nogami.

No i rzeczywiście przewraca. Z podziwu godną systematycznością Nietoperz zabiera się do roboty, wykorzystując jedyny znany sobie (a raczej Brianowi Azzarello) sposób: obija gębę każdemu, kogo napotka. Od podrzędnego alfonsa po taką szychę, jak Pingwin. Zapomnijcie o podsłuchu, superkomputerze, ukrytych kamerach i innych bat-gadżetach. Już Rorschach w "Strażnikach" pracował z większą finezją.

Jakby tego było mało, owo bezproduktywne mordobicie, nie dość, że stoi w sprzeczności z charakterem Batmana, to jeszcze za cholerę nie posuwa akcji do przodu. Autorzy próbują wprowadzić nieco innowacji w postaci duetu supergangsterów: "Fat Man and the Little Boy" (przy czym Little Boy jest kobietą), w sumie jednak cały wątek sprowadza się do kolejnego, odrobinę bardziej efektownego niż pozostałe, pojedynku. I równie dobrze mogłoby go wcale nie być - tyle że wtedy Azzarello i Risso nie mieliby czym zapełnić aż sześciu zeszytów. Chociaż treści w "Broken City" i tak starcza co najwyżej na trzy. Reszta to wypełniacze: retrospekcje i koszmary Bruce'a Wayne'a dotyczące śmierci rodziców (litości! Ileż można?), wmontowane na siłę epizody ze Scarface'em i Pingwinem, a także dodana "ni pri czom" scena spotkania z Jokerem. Trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystko to można już było przeczytać wcześniej, w lepszym wykonaniu. Gdyby "BC" przygotowali inni twórcy, nie czepiałbym się tak bardzo, ale po duecie Azz/Risso należało się spodziewać, że dodadzą "Batmanowi" trochę indywidualnego sznytu. Fat Man i Little Boy to trochę za mało, jak na artystów tej klasy.

Na dobrą sprawę trudno nawet zaliczyć "Broken City" do nurtu komiksów o superbohaterach. Twórcy "100 naboi" potraktowali historię o Nietoperzu jako dość standardowy czarny kryminał, z tą różnicą, że prywatny detektyw zamiast prochowca nosi kostium nietoperza. Nie ma tu w ogóle fantastyki charakterystycznej dla opowieści o facetach w trykotach. Nawet superłotry zachowują się jak zwyczajni bandyci: Pingwin prowadzi ekskluzywny nocny lokal, Killer Croc zaś chodzi na panienki do klubów ze striptizem. Można by wręcz pomyśleć, że to kolejny odcinek "Sin City" Franka Millera. Nawiasem mówiąc, ten ostatni w "Batmanie: Roku pierwszym" również postawił na stylistykę czarnego kryminału, udało mu się jednak znaleźć złoty środek pomiędzy sensacją a superbohaterskim stylem.

O ile Eduardo Risso stara się po prostu wykonywać swoją robotę najlepiej, jak potrafi, o tyle po scenariuszach Briana Azzarello widać, że źle się on czuje w mainstreamowym nurcie. Jego nisza ekologiczna to linia Vertigo: "Jonny Double", "Hellblazer", "Sgt. Rock", no i oczywiście "Naboje". Tutaj jest w stanie zdrowo namieszać, jeśli tylko dać mu wolną rękę (przy niektórych komiksach o Johnie Constantine "Kaznodzieja" przypomina "Wspomnienia niebieskiego mundurka"). Każcie mu zaś napisać coś o superbohaterach, to będzie się męczył jak Barton Fink.

Nie ulega wątpliwości, że "100 naboi" to ukochane dziecko Azzarello; scenarzysta tęskni do nich, gdy zajmuje się jakimś innym projektem. Nawet w "Broken City" nie mógł oprzeć się pokusie umieszczenia agenta Gravesa w Gotham City (przez moment obawiałem się, że razem z Risso wyprodukują jakieś koszmarne crossover, ale na szczęście skończyło się tylko na krótkim epizodzie). "Batman" okazał się dziełem zdecydowanie poniżej możliwości Azza. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że to tylko wypadek przy pracy, a swoje najlepsze pomysły artysta zachował dla Trustu i Minutemanów. Przekonamy się o tym niedługo; od czerwca "100 Bullets" wracają do regularnego miesięcznego cyklu. Niestety nie w Polsce, tylko w Ameryce. Szkoda, że w odróżnieniu od innych produkcji DC Comics odcinki "Naboi" nie ukazują się u nas w EMPIK-ach. Przynajmniej nie musiałbym czekać na śpiącą królewnę Mandragorę.


" Batman" #620-625: "Broken City"
Scenariusz: Brian Azzarello
Rysunki: Eduardo Risso
Okładki: Dave Johnson
Kolory: Patricia Mulvihill
Wydawca: DC Comics
Data wydania: 12.2003 - 5.2004
Liczba stron: 216 (wliczając okładki i reklamy)
Format: A5
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Druk: kolorowy
Cena (jednego zeszytu): 16.50