Krzysztof Lipka-Chudzik

KoLeC na obrazku
O kocie i knocie

Gdy niespełna dwa lata temu (w lutym 2002) doszły mnie słuchy, jakoby w Hollywood powstać miał pełnometrażowy aktorski film na podstawie "Garfielda", doszedłem do wniosku, iż jest to pomysł chory. W tym przekonaniu utwierdzam się i dzisiaj, kiedy w sieci dostępny jest już zwiastun i tylko patrzeć, kiedy gotowa produkcja wejdzie na ekrany. W związku z powyższym kasandrycznie przepowiadam: to się nie uda. "Garfield" już jako serial telewizyjny okazał się porażką, nie ma więc powodu, aby przypuszczać, że w kinie będzie inaczej. Przeciwnie: można z dużym spokojem obstawiać, że twórcy całego projektu wyjdą na nim jak Zabłocki na mydle.

Po pierwsze: film o Garfieldzie realizuje wytwórnia 20th Century Fox - ta sama, która nie tak dawno z właściwą sobie finezją zepsuła "Ligę niezwykłych dżentelmenów". Może jestem uprzedzony i niesprawiedliwy, ale po takim wyczynie Fox raczej nie zaskarbił sobie mojego zaufania. Na pewno nie wtedy, gdy mowa o ekranizacji kolejnego komiksu.

Po drugie: mój instynktowny sprzeciw wzbudza decyzja o obsadzeniu żywych aktorów. Ja wiem, że "Garfield" to nie pierwszy "normalny" film na podstawie historyjki typu "cartoon", rysowanej zabawną (czy też, jak chcą puryści, półzabawną - "semi-funny") kreską. Takie eksperymenty rzadko się jednak udają, o wiele częściej zaś prowadzą do spektakularnych niepowodzeń - czego dowodem choćby owiany złą sławą "Popeye" z Robinem Williamsem. Pół biedy, że Jon w ogóle nie wygląda jak Jon. Przeboleję nawet, że zamiast doktor Liz (te oczy! te usta!) na ekranie pojawia się Jennifer Love "Koszmarny Sen Ortodonty" Hewitt. Ale żeby w roli Odiego obsadzać zwyczajnego, nie wyróżniającego się niczym kundla? Gdzie te długie uszy, wiecznie roześmiana morda i jęzor z gumy? Nie, to być nie może. Podczas oglądania zwiastuna zawyłem ze zgrozy.

Po trzecie: niektóre komiksy z założenia nie nadają się do ekranizacji. Tak jest moim zdaniem w przypadku "Garfielda". Nie tylko dlatego, że film wymusza fabularną ciągłość, serial Jima Davisa zaś składa się z króciutkich, trzyobrazkowych (najczęściej) odcineczków. W czym innym rzecz. Kino to ruch, akcja, dynamika - "Garfield" zaś słynie z tego, że... nic się w nim nie dzieje! Nie może być inaczej, skoro tytułowy bohater to najbardziej leniwy kocur na świecie. Całymi dniami bezczelnie się wyleguje do góry brzuchem, a jeśli już decyduje się wstać, to najczęściej po to, aby zrobić strategiczny wypad do miski. Albo do lodówki. Owszem, Garfielda stać na przejawy aktywności, na przykład kiedy trzeba wkurzyć Jona czy zmasakrować listonosza. Są to jednak sporadyczne i bardzo krótkotrwałe zrywy. Na co dzień rudy kot jest ciałem głęboko statycznym. Za to właśnie - za owo nieskrępowane konwenansami lenistwo - pokochały go miliony czytelników na świecie. Garfield, który biega, skacze i w ogóle coś robi - to po prostu nie jest Garfield. Tymczasem właśnie taki wizerunek kocura prezentuje nam wytwórnia 20th Century Fox. Wszystko jasne, wylegujący się przez dwie godziny śpioch na ekranie wypadłby fatalnie. Są jednak jakieś granice przyzwoitości.

Po czwarte: no właśnie, Garfield... Przyznam, że w pierwszej chwili w ogóle nie rozpoznałem mojego ulubionego kota w tym futrzanym, komputerowo animowanym potworku. Co to w ogóle ma być? Ewok po kuracji hormonalnej? Wyliniały kożuch prababci? Z takim wyglądem, podejrzewam, ten filmowy knot nie dostałby się nawet do "Muppet Show". I to niezależnie od faktu, że głosu użycza mu Bill Murray, którego akurat bardzo lubię.

Po piąte: ile można? Dla nikogo chyba nie jest tajemnicą, że produkcja o rudym kocurze powstaje głównie dla pieniędzy. Jasne, z czegoś trzeba żyć, tak się jednak składa, że w ciągu 25 lat rysowania serialu o rudym kocurze Jim Davis stworzył prawdziwe finansowe imperium. Spółka Paws, Inc. kontroluje nie tylko sprzedaż komiksów, ale i wszystkich możliwych gadżetów, maskotek, kubeczków, a nawet muzycznych płyt, których jedyny związek z Garfieldem polega na tym, że widnieje on na okładkach. Ćwierć wieku w skali ludzkiego życia to może nie jest dużo, mało który kot jednak byłby w stanie pochwalić się tak długim życiorysem. Problem w tym, że jeśli przyjrzeć się uważnie historyjkom Davisa, dostrzec można, że autor po prostu ordynarnie się powtarza. Garfield od kilku lat goni za własnym ogonem, formuła zaś, jaką narzucił sobie rysownik, ograniczyła się do bezustannego powtarzania tych samych kilkunastu dowcipów (wystarczy sięgnąć do wcześniejszych wydań zbiorczych, by przekonać się, że dzisiejsze odcinki to po prostu repetycje starych motywów: kawa, myszy, pająki... wszystko to już było). O ile na przykład Billa Wattersona, twórcę komiksu "Calvin and Hobbes", stać było na zamknięcie serii po dziesięciu latach, kiedy uznał, że nie ma nic więcej do powiedzenia, o tyle Jim Davis i Paws, Inc. nadal żerują na popularności swoich bohaterów. Podejrzewam, że podczas któregoś z zebrań rady nadzorczej ktoś wystąpił z konstruktywnym wnioskiem: "Mamy jeden z najpopularniejszych komiksów prasowych na świecie, mamy stos gadżetów i innych pierdółek, mamy serial telewizyjny... ale pełnometrażowego hollywoodzkiego filmu jeszcze nie mamy. Najwyższa pora to zmienić".

Powiem szczerze: o ile jakieś trzy lata temu można mnie było nazwać fanem, a wręcz fanatykiem "Garfielda", o tyle dziś patrzę na ten tytuł z całkiem sporym dystansem. Jasne, wciąż lubię dawne odcinki i nadal cytuję niektóre kocie sentencje ("Życie przepływa obok mnie. Ale czasami musiałem się przed nim chować"). Bez przerwy działa też na mnie niekłamany urok rudego obżartucha ("Znać mnie to kochać mnie" - święta prawda). Tym bardziej więc mi żal, że przygody mojego ulubionego bohatera, niczym kariera Elvisa, osiągają stadium absolutnego przesytu, po którym nikt już nie będzie chciał patrzeć na niezdarnego tłuściocha. Uważam, że filmowa wersja "Garfielda" tylko kocurowi zaszkodzi.

Oczywiście, wszystko, co napisałem powyżej, nie aspiruje, broń Boże, do miana prawdy objawionej. Są to wyłącznie moje głęboko subiektywne wnioski - i jak to bywa z tekstami pisanymi przed obejrzeniem filmu - mogą okazać się głęboko niesłuszne. Bardzo bym nawet chciał, by się okazało, że nie mam racji. Ja też nie chcę zobaczyć na ekranie knota zamiast kota. Jakiś wewnętrzny głos ostrzega mnie jednak, że od obejrzenia kinowego "Garfielda" znacznie lepszym rozwiązaniem będzie... atak drzemki.

I tym pesymistycznym akcentem chciałbym powitać rok 2004, życząc sobie i nam wszystkim jak najwięcej dobrych komiksów na rynku i jak najmniej pieniędzy, które będziemy musieli na nie wydać.

Krzysztof Lipka - Chudzik