Punisher
Witamy z powrotem, Frank

Czegóż można by chcieć i oczekiwać więcej, jeśli mamy do czynienia z Frankiem Castle. Dostajemy Gartha Ennisa i Steve Dillona, i ich świat przepełniony ścielącym się gęsto trupem oraz osobnikami, jakich wolelibyście na ulicy nigdy nie spotkać. Świat, w którym Punisher czuje się jak w domu. Czy Wam też się spodoba?

Tak, wrócił, wrócił i jeszcze raz wrócił. Jednak musieliśmy uzbroić się w cierpliwość. To, co Marvel zgotował Pogromcy pod koniec lat dziewięćdziesiątych na pewno nie było godne pozazdroszczenia. Po zniknięciu większości wydawnictw z Frankiem w roli głównej czekało go najpierw krzesło elektryczne, następnie amnezja, a w końcu licencja na zabijanie otrzymana od aniołów. Jeśli brzmi to niedorzecznie to cieszcie się, że nie czytaliście. Nikt nie miał pomysłu, co zrobić z tym zabijaką i jak przywrócić go do glorii i chwały. Na szczęście dla miłośników Punishera pojawił Joe Quesada ze swoim imprintem Marvel Knights, gdzie pozwolono artystom na trochę większą swobodę twórczą (ale o tym później). Możliwością prowadzenia Punishera zainteresował się Garth Ennis i wraz ze Stevem Dillonem spróbowali wprowadzić do życia Franka klimaty znane nam z "Kaznodziei". Czy im się to udało przekonacie się już wkrótce sami.

Ci z Was, którzy sięgnęli po wspomnianego wyżej "Kaznodzieje" wiedzą chyba, czego się spodziewać. Zawsze zastanawiałem się skąd u Ennisa biorą się te wszystkie dewiacje i zamiłowanie do przemocy, ale jakoś nigdy mi to nie przeszkadzało i czytając jego dziełka przestawałem szybko się nad tym zastanawiać. Ennis przyszedł do Marvela z jedną myślą. Jego zamierzeniem było sprowadzić Franka do podstaw i przedstawić go jak najprościej. Znowu jest zgorzkniałym i obłąkanym śmiercią swych bliskich zabójcą. Ktoś mógłby nawet powiedzieć, że Frank jest kawałem skur....... i miałby rację. Nie mamy tu już do czynienia z Frankiem obdarzonym mocami przez niebiańskie istoty (nie wiem, kto wpadł na ten idiotyczny pomysł), ale z gościem, który nie przebiera w środkach by oczyścić Nowy Jork z brudu, jakim jest trawiąca go przestępczość. Nie czarujmy się jednak. Jedynym środkiem, jakiego Frank używa w swojej krucjacie jest czysta i bezpardonowa przemoc. Już widzę uśmiechy na Waszych twarzach.

Wspominając o dewiacjach Ennisa powiem tylko tyle, że nie znajdziemy tu tych o podłożu seksualnych, z którymi chcąc nie chcąc obcowaliśmy podczas lektury Kaznodziei. W "zamian" za to Frank zabija praktycznie każdą osobę, jaką spotka (oczywiście tylko przestępców). Zawsze podziwiałem Ennisa za jego pomysłowość. Tu nie mamy do czynienia ze zwykłym użyciem broni. Ennis w oczywisty sposób bawi się śmiercią i udowadnia, że są tysiące sposobów by efektownie i z polotem zabić człowieka. Wszyscy giną tu najczęściej w sposób niedorzeczny, a zarazem bardzo pomysłowy. Zamiast zwykłej kulki w głowę (czego i tak jest dużo) mamy dekapitację przez misia polarnego czy obiadek u piranii, a nawet i śmierć w objęciach ponad stukilowego obżartucha. Z drugiej strony w chirurgiczny wręcz sposób całą masakrę pokazuje Steve Dillon, który (jak mi się czasem wydaje) został chyba tylko do tego stworzony. Nie rysuje zbyt pięknie, ale za to nikt tak nie potrafi pokazać aktu skręcania karku czy rozbryzgującego się mózgu po otrzymaniu kulki w głowę tak, jak on.

Dobra, dobra, ale co zrobić z komiksem, który epatuje przemocą, jeśli wydaje się komiksy dla dzieci i młodzieży, w których znaczek z napisem Approved by the Comics Code Authority w sposób oczywisty zabrania takiej zabawy. Rozwiązanie jest proste. Wystarczy pozbyć się tego ograniczenia jednocześnie zbytnio się tym nie przejmując (no dobra znaczek taki pojawia się na okładce numeru trzeciego, ale tylko tam). Dawno minęły już czasy, kiedy komiksy w Stanach bez tego znaczka nie były sprzedawane i nawet takie wydawnictwa jak Marvel i DC decydują się na taki krok. Jednak nie jest tak pięknie, jak by mogło być. Nie ma tu czystej swobody twórczej. Komiks ten dalej jest kierowany do młodego odbiorcy. Mimo tego, że w całej 12-częściowej mini serii ginie ponad sto osób (piszę w przybliżeniu, gdyż czasami właściwe określenie ilości ofiar Franka nie jest możliwe) nie zostało tu wypowiedziane chyba żadne przekleństwo. Brzmi to dziwnie. Przemoc tak, ale wulgaryzmy nie. Powiem jedno - Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, a powinno to starczyć za całą odpowiedź.

Teraz pewnie zastanawiacie się, po tym jak zmarnowałem trzy akapity na opisywanie przemocy zawartej w tym dziele, czy jest tu coś ponad to. Na pewno nie jest to "Kaznodzieja" i daleko temu tytułowi do osiągnięcia takiego poziomu, ale fani Franka i miłośnicy dewiacji Ennisa będą usatysfakcjonowani. Nie ma tu żadnej intrygi, a scenariusz nie kryje żadnych tajemnic i zaskakujących zwrotów akcji. Czasem komiks może się wydawać nie warty kupowania. Jest tak jak chciał Ennis. Najprościej jak to tylko możliwe. Frank kontynuuje swoją krucjatę mając tym razem na muszce przestępczą rodzinę Gnuccich, których zabija z wielką satysfakcją, jednego po drugim, kończąc na samej Mamuśce Gnucci. Nie obrażajcie się, że nie uznałem tego za spoiler, ale zakończenie jest oczywiste od samego początku.

W świecie Ennisa zawsze intrygowało mnie to jak jest on pokręcony i zepsuty. Tutaj nikt nie jest "normalny". Jest Frank, przestępcy, zabójca-Rosjanin, skorumpowana policja, naśladujący Punishera samozwańczy mściciele oraz najbardziej chyba pokręceni z nich wszystkich sąsiedzi Franka. Czasami aż boje się zastanawiać czy ten świat jest tylko wytworem chorego umysłu Ennisa czy też przerysowanym odbiciem naszej codzienności. Co gorsze po krótkim zastanowieniu się przychyliłbym się do tego drugiego. Nie jest jednak tak źle, bo i tutaj znajdujemy pozytywne postacie, z których jednak żadna nie jest wolna od kłopotów. Jest jednak pewna różnica. Jaki by nasz świat nie był, nie jest on taki brzydki jak ten oferowany nam w tym komiksie. Za ten fakt odpowiedzialny jest wieloletni już współpracownik Ennisa, Steve Dillon.

Nikt chyba nie potrafi rysować tak pięknie brzydoty ludzi i otaczającego nas świata jak Dillon. Na początku może to szokować, ale po pewnym czasie przechodzimy nad tym do porządku dziennego i już nie sprawia to takiego kłopotu, ale uczucie wszechobecnego brudu i brzydoty pozostaje. Nastały w końcu czasy, gdy w komiksach z postaciami w dziwacznych wdziankach nie każdy musi być piękny, a po ulicach nie chadzają jedynie mężczyźni po siłowni i kobiety przynajmniej z miseczkami C. Jeśli ktoś chciałby tym komiksem nasycić swoje pragnienie piękna i estetyki niech o tym zapomni i kupi cos całkiem nie w tym klimacie. No może jednak poczucie estetyki można trochę połechtać patrząc na cudownie narysowane okładki Tima Bradstreeta pozostawiające niedosyt i myśli, co by było gdyby ten pan tworzył także wnętrze tego komiksu. Mimo to, chyba jednak nie ma osoby, która nadawałaby się do tej roboty tak, jak Steve Dillon.

Reasumując, jeśli chcecie spędzić miłe chwile wśród wystrzałów, wybuchów i wszechobecnej czerwieni krwi i smrodu zwęglonych ciał (oczywiście w wyobraźni) to jest to komiks dla Was. Jeśli jednak chcecie coś przyjemnie niezobowiązującego i landrynkowo słodkiego to proszę nie zbliżać się nawet na kilometr. Jeśli chcecie czegoś inteligentnego i stymulującego Wasze umysły to też nie tędy droga. Zdecydujcie się, więc czego chcecie i albo idźcie do Waszego komiksowego sklepu albo zaraz o tym zapomnijcie.

Wojciech "dieFarbe" Garncarz


Scenariusz: Garth Ennis
Szkic: Steve Dillon
Tusz: Jimmy Palmiotti
Kolor: Chris Sotomayer
Okładki: Tim Bradstreet
Wydawnictwo: Marvel Comics
Wielkość: Punisher vol.3 #1-12 - 22 strony
Punisher: Welcome Back Frank TPB - 272 strony
Rok wydania: seria - 2000-2001, TPB - 2001