Jerzy Szyłak

Druga strona komiksu

Dawno, dawno temu (w bardzo odległej Galaktyce) polskie środowisko miłośników science fiction strasznie się zżymało na brak zainteresowania fantastyką naukową ze strony poważnej krytyki literackiej. Wertowano wówczas słowniki, leksykony i encyklopedie w poszukiwaniu haseł poświęconych pisarzom tego nurtu i robiono to, by pokazać, że tam ich nie ma. Domagano się uznania, dostrzeżenia, docenienia. Wszyscy mówili o tym, że science fiction jest zamknięta w getcie, poza którym się ją ignoruje i że jest to gatunek zbyt ważny i obfitujący w zbyt wiele osiągnięć, by tak miało pozostać.

Zainteresowanie fantastyką u krytyków w końcu się pojawiło i wówczas środowisko miłośników science fiction zaczęło nawoływać, by ...zamknąć się na powrót w getcie. Nikt nie wygłosił podobnego hasła wprost, ale o to właśnie chodziło. Poszczególni zabierający głos poddawali miażdżącej krytyce wypowiedzi i gust krytyków, wyśmiewali, wytykali, wzywali do ignorowania. Wszyscy razem powtarzali: "bo my się znamy lepiej"... Środowisko fanów science fiction nie chciało uznać werdyktów profesjonalnej krytyki, nie zgadzało się na jej werdykty i odkryło siłę, jaką daje pozostawanie w izolacji. Do dziś pozostaje w izolacji: organizuje własne konwenty, rozdaje nagrody dla tych, których uważa za najlepszych, wydaje pisma, w których role krytyków pełnią inni fani, może mało profesjonalni jako krytycy, ale za to dobrze zorientowani w tym, co się innym podoba. W Galaktyce miłośników fantastyki Sapkowski i Ziemkiewicz pozostają najlepszymi polskimi pisarzami, a krytycznych uwag na temat jakości pisarstwa tych i innych twórców w ogóle nie słychać, bo są wygłaszane w innej galaktyce... Wspominam dawne czasy i tamte wydarzenia, bo odnoszę wrażenie, że obecnie to samo dzieje się w środowisku miłośników komiksu.

Wszyscy wokół z przekąsem wypowiadają się na temat nierzetelności krytyki komiksów, niektórzy - po głębokim namyśle - uznają, że znają się na komiksie lepiej od krytyków, a od czasu do czasu jakiś fan wyskakuje z wyznaniem, że on tekstów krytycznych nie czyta, bo nie chce psuć sobie świeżości spojrzenia na historyjki obrazkowe. Są też wypowiedzi, że jeden krytyk z drugim preferują jakieś "gówna" i usiłują czytelnikom wciskać kit, który inaczej by się nie sprzedał, więc trzeba być wobec takich wypowiedzi czujnym i nieufnym. Głosy te łączą się w jedno twierdzenie, że krytyka komiksowa jest psu na budę przydatna i w gruncie rzeczy lepiej by było, gdyby jej nie było.

Nikt już nie pamięta czasów, kiedy o tym, że na zachodzie Europy i w USA ukazują się komiksy można było poczytać w kolorowych czasopismach raz do roku w sezonie letnim, kiedy komiksem nie interesował się pies z kulawą nogą, a rysowanie historyjek obrazkowych było czynnością równie intymną i wstydliwą jak masturbacja, kiedy wszyscy miłośnicy komiksu jednym głosem domagali się, by wreszcie ktoś (czytaj: krytyka) dostrzegł, docenił i ocenił zjawisko. Mało kto też pamięta o tym, po co właściwie istnieje krytyka.

Krytyk nie jest człowiekiem, który istnieje po to, by miłośnikowi komiksu mówić, co powinien czytać, co zaś nie. Krytyk w ogóle nie istnieje dla miłośnika komiksu. Krytyk jest po to, by komuś, kto miłośnikiem komiksu nie jest i być nie zamierza, wyjaśnić, iż czytanie komiksów jest pod pewnymi względami czynnością różną od masturbowania się i nie powinno być traktowane ani jako czynność intymna, ani jako wstydliwa. Jeśli krytyk pisze, że jakiś komiks jest dobry lub zły (rewelacyjny lub absolutnie do d...), jeśli obwieszcza, że coś mu się podobało lub wręcz przeciwnie, robi to tylko w celu retorycznym - po to, by przyciągnąć uwagę potencjalnego czytelnika. Zasadnicza część jego wypowiedzi - ta naprawdę znacząca - jest wyjaśnieniem, czym jest ów komiks, skąd się wziął, na jakiej zasadzie funkcjonuje w obiegu społecznym, kulturowym lub artystycznym, dlaczego powinien (nie powinien) być traktowany jak dzieło sztuki.

Krytyk literacki ma ułatwione zadanie: siada i pisze recenzję nowowydanej książki, a wszyscy wokół wiedzą, po co to robi, bo jego działanie usprawiedliwia wielowiekowa tradycja pisania o książkach. Piszący o komiksach nie ma tak lekko: zanim napisze, że ten czy ów komiks wielkim dziełem jest, musi znaleźć taką płaszczyznę porozumienia z odbiorcami, na której jego słowa nie zostaną uznane za nadużycie. Nie można spokojnie powiedzieć, że "Strażnicy" Moore'a to arcydzieło komiksu i mieć pewność, że słowa te nie zostaną źle zrozumiane. Nie można, bo dla wielu ludzi słowa "arcydzieło" i "komiks" mają znaczenia, które wykluczają się nawzajem. Żeby móc powiedzieć, że coś jest arcydziełem komiksu, trzeba najpierw ustalić, że komiks jest gatunkiem artystycznym - to znaczy, że jest taką dziedziną ludzkiej aktywności, której głównym celem jest tworzenie przedmiotów estetycznych. Potem trzeba wykazać, że możliwe jest w ramach komiksu tworzenie dzieł mądrych, głębokich, ważnych i odkrywczych i że są one mądre, głębokie, ważne i odkrywcze właśnie dlatego, że stworzono je w postaci historyjki obrazkowej, a nie pomimo tego. W końcu trzeba nazwać mechanizm estetycznego oddziaływania komiksu – przecież to ani literatura, ani malarstwo, ani nawet kino. Choć pod pewnymi względami przypomina pierwszą, drugie i trzecie, to jednak w porównaniu z każdym jawi się jako ubogi krewny... I wreszcie trzeba pokazać, że gdyby komiks nie istniał, człowiek byłby uboższy o jakąś sferę doznań estetycznych. I wszystko to musi piszący o komiksie wykazać z pełną powagą i bez uproszczeń, żeby przypadkiem ktoś sobie nie pomyślał, że tylko jaja sobie robi. A po drodze musi jeszcze wylegitymować się sprawnością w posługiwaniu się kategoriami teoretycznoliterackimi (i innymi teoriami), znajomością sporów o wartości estetyczne i ostatecznych w tej kwestii ustaleń oraz wiedzą ogólną, która daje mu jakieś tam prawo do zabierania głosu w tej sprawie. Jeśli się nie wylegitymuje, to powiedzą o nim, że jest matoł, oszołom i czytelnik komiksów...

Jeśli krytyk komiksu będzie odpowiednio autorytatywny, przekonywujący i oczytany, czytelnicy komiksów doznają tej satysfakcji, że hasło "komiks" pojawi się w słowniku kierunków, ruchów i kluczowych pojęć sztuki drugiej połowy XX wieku oraz w innych słownikach i encyklopediach. A w późniejszym czasie - być może - doczekają się też innych haseł, poświęconych poszczególnym twórcom, kierunkom, prądom i tendencjom. Jeśli krytyk komiksu będzie miał szczęście, czytelnicy komiksów będą jeszcze pamiętać, że właśnie o to im na samym początku chodziło: o wprowadzenie pojęcia "komiks" do szerszego dyskursu o ważnych zjawiskach w kulturze, o uznanie, docenienie i przyznanie, że ich hobby jest wartościowe. Jeśli nie będzie miał szczęścia, zjebią go za to, że napisał za mało, że nie wymienił stu pięćdziesięciu tysięcy tytułów i nazwisk, które oni sami uważają za ważne (ważniejsze od tych, które wymienił), że używa języka dziwacznego i pełnego sformułowań typowych dla dyskursów teoretycznoliterackich, filozoficznych, socjologicznych i antropologicznych, nietypowych zupełnie dla rozmów o komiksach, jakie oni sami z powodzeniem od lat prowadzą.

Prawdę powiedziawszy tym, z czego krytyka komiksów rozlicza się najrzadziej, jest znajomość samych komiksów. W gruncie rzeczy taki krytyk najczęściej nie wie, ile ukazało się odcinków komiksu "Amazing Spider-Man", ani kto i kiedy je rysował. Na pewno też ich nie czytał - nie miał czasu, bo wypełniało mu go zgłębianie tekstów teoretycznych, filozoficznych itd. Można to zrozumieć. Wszak wiedza o tym, czym są komiksy, od kiedy się ukazują, jakie mają tytuły i gdzie i w jakiej formie zostały wydane, jest całkiem egzotyczna dla ludzi, do których się zwraca, dla tego audytorium, które ma przekonać, że zajmowanie się komiksem nie jest głupotą i odpoczynkiem od zajęć tak poważnych, jak czytanie opowiadań Bruno Schulza, kontemplowanie w galerii wideoinstalacji Katarzyny Kozyry (lub - w wersji dla konserwatystów - obrazów Jerzego Nowosielskiego) oraz gapienie się w kinie na filmy Andrzeja Wajdy. Ta wiedza jest dodatkiem do jego argumentów - dodatkiem o tyle ważnym, że zawsze może podlegać sprawdzeniu, ale jednak dodatkiem.

Krytyk ma za zadanie przekonać otoczenie, że o komiksie "się" mówi i na komiks "się" zwraca uwagę. Dopiero wtedy, gdy pojawią się przekonani, że na komiksy trzeba zwracać uwagę i wypada mieć coś o nich do powiedzenia (coś więcej niż: "A mi komiks kojarzy się tylko z Tytysem, Romkiem i A'Tomkiem lub czymś w tym rodzaju), znaczenia nabiera informacja, o których komiksach wypada mówić i na które należy zwracać uwagę. Kiedy nadchodzi to "potem", miłośnicy komiksów odkrywają, że wcale nie chcą, by jacyś obcy o ich ulubionych komiksach mówili i tym bardziej nie chcą, by na nie zwracali uwagę. Zamykają się wtedy w gettach, odkrywają własne autorytety i idoli, którzy są specjalistami w olewaniu mówiących i zwracających, tworzą własne hierarchie ważności, między sobą ustalają, co we własnym gronie będą uważać za arcydzieła i jednogłośnie stwierdzają, że krytycy są im niepotrzebni do szczęścia i że lepiej ich nie czytać, żeby sobie nie psuć świeżości spojrzenia na komiksy. Nie myślą o tym, że to właśnie istnienie świata, w którym o komiksie się mówi i na komiks się zwraca uwagę, świata, w którym żyją krytycy i inni ludzie, którzy też się na komiksie nie znają, pozwala im na zachowanie dobrego samopoczucia płynącego z faktu, że wiedzą coś lepiej.


Jerzy Szyłak