Hulk
Zielono mi, po prostu tak

Po sukcesie "Spider Mana" panowie z Hollywod odkryli, że na fanach komiksu można zarobić całkiem niezłe pieniądze. Z dnia na dzień rozpoczęły się produkcje filmów z kolejnymi (bardziej lub mniej super), bohaterami. Póki co na dużym ekranie zagościła już po raz drugi grupa mutantów, pewien niewidomy śmiałek i duża kupa zielonych mięśni, o których będzie traktować poniższa "pseudo" recenzja (tak, będą spoilery).

Amerykanie mieli szansę poznać Hulka w 1962 roku, kiedy pracujący dla Marvel Comics duet wszechczasów: Stan Lee i Jack Kirby stworzyli postać fizyka nuklearnego Bruca Bannera. Jak to w komiksach z tamtych czasów bywało został on na skutek nieszczęśliwego wypadku napromieniowany. Od tamtej pory, po zachodzie słońca miał zmieniać się w ogromną, niewiarygodnie silną, szarą bestię. Tak, tak szarą. Swój zielony kolor Hulk zawdzięczał wpadce drukarzy (jak widać zdarzają się one wszędzie), co zresztą wyszło mu chyba na zdrowie.

Tyle w skrócie jeśli chodzi o komiks. Oczywiście filmowcy, którzy nie od dziś siedzą w tym biznesie, wiedzieli, że obecnie nikomu nie wystarczy taka wersja wydarzeń. Dlatego do wypadku z promieniowaniem dołożyli jeszcze szalonego naukowca, ojca Bruca - dr Davida Bannera. Pracując dla wojska nad możliwością błyskawicznej regeneracji tkanki zaczął on eksperymentować na sobie. Kilka dni później zatracił się w miłosnych uściskach ze swoją żoną (Nie bój się kochanie, zdążę go wyjąć zanim...) czego efektem był nowy członek (nie, nie taki) rodziny. Dziecko miało oczywiście nieźle poprzestawiane w genach, tak więc kiedy wojsko kazało Davidowi pakować manatki ten postanowił dokonać spóźnionej aborcji (upss, ale o tym dowiadujemy się dopiero pod koniec filmu... no cóż, ostrzegałem).

Bruce jednak przeżył, wyrósł i poszedł w ślady tatusia. Wszystko było całkiem fajnie, do wyżej wspomnianego wypadku, który uaktywnił uśpione dotąd geny naszego bohatera. Od tamtej pory w jego życiu pojawiła się całkiem nowa osoba...

Na początku chciałem obejrzeć ten film, bo spodziewałem się świetnej zabawy, nieskażonej inteligencją orgii zniszczenia, bezmyślnej przemocy, kilku soczystych żartów, dziesiątków zniszczonych zabudowań, czołgów, samolotów, paru setek trupów... Ale to tak na początku. Później przypomniałem sobie, że film jest skierowany do 12 - 14 latków (bezmyślna przemoc odpada), później, że reżyserował go Ang Lee (bye, bye, orgio zniszczenia i soczyste żarty), a jeszcze później, że w obecnych czasach nie wypada pokazywać martwych, amerykańskich żołnierzy (to tyle jeśli chodzi o te setki trupów). Mimo tego ciągle liczyłem na film, przy którym szare komórki odpoczną, a oczy nacieszą się obrazami walk i wybuchów. Dlatego właśnie z kina wyszedłem zawiedziony i z niezłym oczopląsem.

Nie rozumiem tych Amerykanów. Co jak co, ale filmy akcji to potrafią robić całkiem dobre, a więc czemu powierzyli reżyserię "Hulka" (a on jest materiałem przede wszystkim na film akcji) gościowi, który uśpił mnie swoim "Wyleniałym Tygrysem i Bezzębnym Smokiem"? Ja rozumiem, że film dostał te wszystkie Oscary, ale na Boga to nie jest rzecz o bezmyślnym naparzaniu się po pyskach, a przecież w dużej mierze to właśnie robi Hulk! Po co dorabiać do tego jakąś filozofię? Hulk rozpierniczał czołgi bo "był zły", a nie dlatego, że miał uraz z dzieciństwa! No chociaż może tu powinienem czepiać się tylko autora scenariusza (a zarazem współproducenta) - pana Jamesa Schamusa, który chyba uparł się aby zrobić z "Hulka" pseudo psychologiczną papkę. Stąd konflikt ojciec - syn ("Bruce - I'm your father!"), wyparte wspomnienia, sesje psychoterapii na pustyni... A wszystko to nie tylko głupie, ale i przede wszystkim nudne. A mogło być inaczej.

Są dwie sceny (pierwsza, w której Bruce mówi jak wolny się czuje, kiedy Hulk przejmuje kontrolę i druga, kiedy Banner w swoim umyśle widzi w lustrze zielone odbicie, rzucające mu pogardliwy tekst), które aż proszą się o rozwinięcie. Przecież, jeżeli ciągle upieramy się, że w Hulku musi być wątek psychologiczny, to właśnie skoncentrowanie się na ukazaniu walki Bannera ze swoją ciemną stroną byłoby najrozsądniejszym posunięciem. Tego jednak w filmie jak na lekarstwo.

Dobra, czasem jest nudno i aktorzy nawijają bez sensu, ale chyba coś się w tym filmie dzieje? Ano dzieje się i to sporo, tylko, że za takie emocje to ja dziękuję. Wolałbym chyba, żeby oni już tak sobie cały czas gadali... ale od początku.

Co robi Hulk? Hulk się bije. Z kim się bije Hulk? W komiksie bywało różnie, w filmie na pierwszy ogień idą trzy zmutowane psy. Długa to była walka, przy czym tak żałosna, że aż śmieszna. Nie wiem co mnie bardziej ubawiło: pudel - mutant, który zamiast na człowieka rzuca się na szybę samochodu (której za nic nie mógł wybić, to pewnie była jakaś dobra marka), skoki po drzewach, czy wreszcie czas, jaki zabrało Hulkowi pozbycie się zwierzaków. Aha, muszę dodać, że zwierzaki to jedyne śmiertelne ofiary Hulka w całym filmie (cóż na to amerykańskie Animals?).

Później było jeszcze lepiej. Do pilnowanego przez wojsko Bruca przychodzi facet z konkurencyjnej firmy (dodatkowo chyba kiedyś coś wiązało go z Betty) i sprawia mu niezłe lanie (stojący przed domem żołnierze nie reagują. Banner jak to naukowiec bić się nie umie, a i rozłościć go trudno. W końcu jednak miarka się przebrała, Bruce pozieleniał, ubranie pękło, a upierdliwy facet wyleciał za drzwi.

Dalej już w skrócie. Czołgi, samoloty, helikoptery, kadrowanie obrazu (stąd mój oczopląs), tylko że wszystko to zrealizowane tak żałośnie, że aż się płakać chce. Film miał za mały budżet czy co? Skoro można było zrobić bardzo udaną postać Hulka (jeden z nielicznych plusów filmu), to dlaczego nie udało się sprawić, by niszczony przez niego sprzęt wojskowy wyglądał realistycznie, a nie przypominał plastikowych modeli? Ciężko mi uwierzyć, ze za efekty specjalne odpowiadała brygada Industrial Light & Magic. Chociaż może z drugiej strony za wiele razy Matrixa widziałem? A zresztą, jeśli chodzi o realizm to nie ma go nawet w scenariuszu. Kiedy po katastrofie strąconego przez Hulka helikoptera, katastrofie, z której w normalnych warunkach nikt żywy nie miałby prawa wyjść, słyszę tekst "Wszystko w porządku. Nikt nie zginął" to ręce mi opadają. Niezniszczalny Amerykański Żołnierz. Żenujące.

Finałowa konfrontacja Bruca/Hulka, ze swoim tatą (który też nabrał super mocy), mimo że ładnie zrealizowana nie ma za grosz sensu. Tak, czytam komiksy, ale to nie znaczy, że można mi wszystko wcisnąć. Dlaczego David Banner nabrał właśnie takich zdolności (mógł zmieniać swoje ciało w każda materię której dotknął)? W niczym nie przypominało to tego, czym stał się Bruce, a przecież ich przemiana przebiegała podobnie (zmodyfikowane geny + promieniowanie). Dlaczego przekazanie całej mocy Hulka miało zniszczyć jego przeciwnika (który przecież tej mocy pożądał)? Pękł z przejedzenia? A nie mógł Zielonego po prostu puścić? I tak właściwie dlaczego chciał zniszczyć Hulka, skoro wcześniej mówił o nim jak o swoim prawdziwym synu? Bo był szalony. No tak , ale dlaczego... a zresztą... nieważne.

Wydaje mi się, że ktoś tu bardzo chciał zrobić film dla wszystkich. I dla fanów komiksu (główna postać, czcionka napisów początkowych i końcowych, podział w niektórych scenach obrazu na kadry) i dla fanów "Pięknego Umysłu" (rozbudowany watek psychologiczny, Jennifer Connelly jako Betty Ross) oraz dla fanów psów, armii Stanów Zjednoczonych, genetyki i cholera wie jeszcze czego. W efekcie dostaliśmy niestrawną papkę, z której nie wiadomo czy się śmiać, czy płakać.

Żeby jakoś podsumować powiem, że na drugą część (jeśli będzie, co po śmiesznie niskich pieniądzach jakie film zarobił, nie jest pewne) na pewno pójdę. Dlaczego? Ano z powodu ostatniej sceny (nie, tej akurat tu nie przedstawię, a nuż może ktoś będzie chciał jeszcze Hulka obejrzeć?), która ma to, czego reszcie filmu brakowało. Napięcie i humor, bez którego każdy, kto będzie chciał zrobić film o Hulku polegnie. To tylko kilka minut, ale rokuje pewne nadzieje. Jeśli jednak druga część będzie równie słaba, jak pierwsza... No cóż, będę wtedy zły. A nie chcecie mnie zobaczyć, kiedy jestem zły.


dasst