Gene Kowalski
Poniżej radarów

"Komiks lata poniżej radarów krytyki" - Art Spiegelman

Cytat, z którego zaczerpnąłem tytuł serii moich felietonów, dosyć dobrze tłumaczy popularność i siłę komiksów, szczególnie w Stanach Zjednoczonych. Masa utalentowanych twórców może traktować komiks jak swoistą piaskownicę. Przestrzeń, gdzie szlifują swoje talenty zanim wejdą w "dorosłe " twórcze życie. Na szczęście Piotruś Pan nie jest odosobniony w swoich fascynacjach, przedłużanie dzieciństwa wydaje się być w modzie, dlatego rynek kwitnie a my mamy możliwość cieszenia się ambitnymi i ciekawymi pozycjami.

W Polsce brakuje jednak magicznego proszku. Kasy. Bo jak tu bez niej latać. Wizja zapalonego twórcy dla idei robiącego komiksy ukradzionym promocyjnym długopisem na kartonach gwizdniętych z supermarketu wydaje mi się jakoś nierealna. Jesteśmy siłą rzeczy skazani na niekomercyjność. Jedynym bólem przeciętnego, niekomercyjnego (z zasady), polskiego twórcy komiksów wydaje się to, że komiks żeby wypełnić swoją formę musi być wydany. Galerie czy strony internetowe mogą co prawda wspomagać czy promować komiks, ale bez drukarni będzie on jakby niepełny, oderwany, nierealny.

To oczywiście stwarza wiele problemów. Komiks wydany może być kupiony. Wyobraźcie sobie sytuację, w której ktoś zaangażowany, przepełniony idealizmem postanawia tworzyć sztukę. Wyciska z siebie te ostatnie krople prawdy, które mu jeszcze zostały, walczy z muzami o natchnienie i ogólnie wpisuje się w polski model twórcy - wieszcza narodowego. Przez przypadek, z woli diabła, okrutnym zrządzeniem losu, to co robi sprzedaje się nagle w milionach. Chaos jaki się rozpętuje zabija nie tylko to, co robi ale i całą kulturę.

Dobrym przykładem, zaczerpniętym z życia jest przypadek Michała Wiśniewskiego. Jego artystyczna dusza i fascynacje (biorąc pod uwagę głos, wydają się być nimi wielcy rosyjscy bardowie: Wysocki, Okudżawa i Rosenbaum) zderzają się nagle z sukcesem, który z offowego barda zmienia go w bożyszcze polskiej młodzieży.

Wyobraźcie sobie Mickiewicza, którego "Dziady" osiągają światową popularność Harry'ego Pottera. Miliony sprzedanych egzemplarzy. Gry komputerowe z księdzem Markiem w roli głównej, t-shirty, laleczka "Konrad" za pomocą jednego przycisku zmieniająca się w Gustawa.

Jeśli obraz powyższy wydaje się wam nie do zaakceptowania to dochodzimy do drugiego gryzącego mnie problemu. Właściwie dlaczego nie? Dlaczego wszystko co polskie kojarzy się, albo z odpustową estetyką plastikowego jezuska, różowego pistoletu na kapiszony albo 10 hektolitrami martyrologii narodu wybranego w wydaniu środkowo-europejskim? Dlaczego nawet bohater najbardziej interesującego filmu polskiego ostatnich piętnastu lat nazywa się Mauer, a nie Matysiak?

Byłem ostatnio świadkiem rozmów znanych postaci ze środowiska komiksowego. Dyskusja w pewnym momencie zeszła na "Produkt". Z tego, co ci panowie mówili, wydzieliłem ich dwie, znaczące tezy. Po pierwsze: "Produkt" upadnie, jak jeszcze nie leży, to jutro, jak nie jutro, to za dziesięć lat. Dwa: swój niewątpliwy sukces zawdzięcza nazwom popularnych zespołów na koszulkach bohaterów. A mnie się wydaje, że produktywni w paru swoich seriach uchwycili coś, czego wszyscy chcą - codzienność. Na wiele sposobów i na tyle trafnie, że czytelnik, który kocha czytać o sobie, czuje się usatysfakcjonowany. Poczuł, że dostał coś ważnego, trafnego i swojego. Nawet swojskiego.

Wydaje mi się, że wszystkie wartościowe i dostrzeżone polskie produkcje ostatniego czasu charakteryzują się tym właśnie, że są polskie. Od Mikropolis do Wilqa. Okazało się, że polska rzeczywistość mieści zarówno subtelne ciepłe (moherowe) jak i brutalne, dosadne i opętańczo śmieszne historie. Jedyną przewagą polskiego twórcy (z definicji niekomercyjnego) pozwalającą skutecznie rywalizować z zachodnimi wydawnictwami jest ta pula spostrzeżeń i doświadczeń zebrana z otaczającego świata


Gene Kowalski