"Lucyfer: Boska Komedia"

 

 

Kolejna odsłona dziejów najsłynniejszego buntownika "mitologii" judeo-chrześcijańskiej ponownie zaskakuje. Bowiem Mike Carey, twórca wyróżniający się, ale z pewnością nie genialny, znowu udowodnił, że potrafi wyzbyć się inspirującego, choć równocześnie kłopotliwego dziedzictwa serii "Sandman". Wszak "Lucyfer" zaistniał jako cykl "odpryskowy" od dzieła życia Neila Gaimana.

Tytuł niniejszego wydania zbiorczego nie należy do szczególnie oryginalnych, bo zdaje się, że swego czasu już ktoś takowego użył... Niemniej sama fabuła okazuje się gęsta od oryginalnych i zaskakujących rozwiązań, których nie powstydziłby się żaden uznany scenarzysta. Chociaż pozbawiony swej piekielnej dziedziny (zresztą na własne życzenie) wygląda na to, że Lucyfer radzi sobie całkiem nieźle. Powołany przezeń do istnienia równoległy wszechświat stopniowo nabiera coraz wyrazistszych kształtów. Mimo, że wspomniany w "drabinie bytów" sytuuje się "jedynie" w pozycji archanioła, to jednak przypisana mu moc wystarczy, by kształtować nowy Kosmos na wzór dokonań Stwórcy wszechrzeczy. Toteż skwapliwie korzysta z tej możliwości, a jego rzeczywistość zaludnia się kolejnymi przybyszami ze "starej" Ziemi. Pomimo upadku zaistniałego u zarania czasu Lucyfer ani trochę nie spokorniał. Przekonany o potrzebie niczym nieograniczonej wolności usiłuje wdrożyć swe zasady. Świat bez bogów i skrępowania - oto cel, do którego od milionów lat usiłował dążyć ten, który swego czasu miał rzec: "Wstąpię na szczyty obłoków, podobny będę do Najwyższego" (Iz 14, 14). Pech w tym, że w toku swej "kariery" dorobił się on licznych przeciwników. By się o tym przekonać wystarczy sięgnąć do drugiego tomu poświeconej mu serii ("Dzieci i potwory"). Ci z kolei nie tylko chętnie ujrzeliby ponowny upadek niegdysiejszego wodza cherubinów, ale też ochoczo przejęli jego nową domenę. Chętnych zaiste nie brak - począwszy od ludu Lilim, poprzez szintoistyczne bóstwa, a na Basanosach - upostaciowionych kartach Tarota - skończywszy. I to właśnie one rzucają wyzwanie Lucyferowi. A stawka jest niebagatelna - cały, świeżo wykreowany wszechświat.

Mike'a Careya, jednego z głównych gości Polconu w 2009 roku, raczej nie sposób uznać za wirtuoza pisarstwa. Widać to zresztą na przykładzie jego prozatorskich dokonań, o czym mogli przekonać się także polscy czytelnicy za sprawą wydawnictwa MAG. Cykl powieści o Felixie Castorze raczej nuży niż intryguje, a całości nie ratują nawet zgrabne metafory. A jednak na kartach "Lucyfera" ów autor raz za razem potrafi zaskoczyć czytelnika. Tak jest także w niniejszym tomie, czego przykładem jest scena konfrontacji pomiędzy "Synem Jutrzenki" a eterycznymi Basanosami. Bywają momenty, że niełatwo wyczuć, w jakim kierunku zmierza tok opowieści, co przy obecnym nasyceniu rynku przeróżnymi fabułami rzadko kiedy stanowi regułę. Wielopłaszczyznowość niniejszej historii zdaje się skutecznie zbijać z tropu nawet oczytanego komiksiarza, a mimo to Carey odnalazł się w spreparowanym przezeń kłębowisku rzeczywistości. Spójności jego wizji prawdopodobnie nie powstydziłby się nawet Marek Huberath. Co najważniejsze autor poradził sobie ze zdawało się niewykonalnym zadaniem. Mianowicie wyswobodził się z brzemienia serii macierzystej, jaką wobec "Lucyfera" jest cykl o Władcy Snów. Mimo, że operuje w ramach rzeczywistości wykreowanej przez Neila Gaimana to jednak prędko udało mu się nie tylko umiejętnie wkomponować w zastane realia, ale też twórczo rozwijać mitologię Gwiazdy Zarannej. Wprowadzone przezeń postacie (m.in. Jill Presto, Gaudium, a nade wszystko rewelacyjne Basanosy) są wyraziste, namacalne, a zarazem o jasno sprecyzowanej motywacji. Można zaryzykować twierdzenie, że na etapie omawianego tomu "pod-uniwersum" Lucyfera jest już w pełni autonomiczne wobec Krainy Snów. Gościnna wizyta wszystkim dobrze znanej siostry Morfeusza to dodatkowy "smaczek" wzbogacający tok fabuły, a zarazem zasygnalizowanie źródła, z jakiego wyrósł niegdysiejszy "hetman Zastępów Niebieskich".

Podobnie jak w poprzednich odsłonach przypadków Lucyfera także i tutaj mamy do czynienia z kilkoma ilustratorami, co siłą rzeczy różnicuje odbiór całości. Żaden z ich grona nie zachwyca, ale i też nie sposób dopatrzyć się istotniejszych uchybień rysunkowych. Żal tylko, że stopień dopracowania szczegółów nie jest tak znaczny jak w tomie pierwszym ("Diabeł na progu"). Obecna tu stylistyka chwilami przywodzi na myśl twórczość jednego z naszych rysowników. Widać to zwłaszcza na przykładzie ludu Lilim. Czyżby przypadkowa zbieżność? Z lekka przygaszona kolorystyka autorstwa Daniela Vozzo sprawia wrażenie adekwatnej do poszczególnych sekwencji fabuły.

Z relacji tych, którzy mieli już okazje zapoznać się z całością serii ponoć nabiera ona rozpędu mniej więcej około odcinka trzydziestego piątego. Jeżeli sprawy istotnie tak się mają, a dalsze historie przerastają te zawarte w czterech pierwszych wydaniach zbiorczych, to tym bardziej warto sięgnąć po kolejne tomy "Lucyfera". Wielbiciele twórczości Neila Gaimana może nie w pełni poczują się usatysfakcjonowani, ale mimo wszystko zawikłane przypadki Gwiazdy Zarannej nie powinny wprawić ich w konsternacje.

Cieszy jeszcze jedna okoliczność: brak tu nudnawego wstępu, w którym jeden z komiksowych tuzów smęci, jakim to genialnym twórcą jest scenarzysta danego tytułu (zazwyczaj kolega po fachu, a przy okazji i "od kieliszka") oraz jak bardzo zainspirowała go i urzekła niniejsza opowieść. Nie mało takowych w podobnego rodzaju publikacjach, stąd brawa dla redaktora prowadzącego, który w swej łaskawości oszczędził czytelnikowi podobnych wynurzeń.

Przemysław Mazur

 


Szczerze powiedziawszy czytając ten tom miałem mieszane uczucia. Początkowo jak go tylko przejrzałem miałem niemiłe uczucie jakby ktoś kalkował "Sandmana" - cała droga do odzyskania/otrzymania królestwa/wszechświata i równie przykry koniec. Nawet okładka ze śmiercią niosącą ciało Lucyfera to potwierdzała... Jak jednak zacząłem czytać okazało się, że byłem w całkowitym błędzie i wszystko jest bardziej pokręcone niż myślałem. Mimo wszystko "Sandman" był lepszy - ale i tak polecam zapoznanie się z przygodami "Gwiazdy zarannej".

Robert Góralczyk

 

Z tomu na tom seria robi się coraz lepsza, z niecierpliwością czekam na kolejne perypetie Gwiazdy Zarannej. W życiu bym nie pomyślał, że będę kibicował Lucyferowi (w komiksie), ale ten potępiony drań nie da się nie lubić.

Damian "Damex" Maksymowicz


"Lucyfer: Boska Komedia"
Tytuł oryginału: "Lucifer: The Divine Comedy"
Scenariusz: Mike Carey
Rysunki: Peter Gross, Ryan Kelly i Dean Ormston
Kolory: Daniel Vozzo
Okładka tomu i okładki serii zeszytowej: Christopher Moeller
Wydawca: DC Comics
Czas publikacji: kwiecień 2003 roku
Druk: kolor
Okładka: miękka, lakierowana
Format: 17 x 26 cm
Liczba stron: 192
Cena: 59 zł

Pierwotnie opublikowano na katach miesięcznika "Lucyfer" pomiędzy lutym, a wrześniem 2002 roku.