"Transformers 2: Zemsta Upadłych"

 

Każdy, kto chociaż raz oglądał animowaną serię "Transformers", raczej zdaje sobie sprawę, że nie o finezję scenariusza, grę aktorską czy podniosłe momenty w tym obrazie chodzi. "Zemsta upadłych" należy do tego rodzaju kina, gdzie roboty latają dość nisko, bohaterowie muszą być bohaterscy do bólu, rodzice jak zwykle są przewrażliwieni, a widzowie mają na czym oko zawiesić. Czego chcieć więcej?

Po sukcesie pierwszej odsłony chyba nikt nie przypuszczał, że DreamWorks pozbędzie się największych zabawek, które znoszą naprawdę wielkie, złote jaja. Z reguły wiadomo, że w sequelu musi być wszystkiego więcej, głośniej i bardziej widowiskowo. "Transformers 2" spełnia wspomniane wymogi aż zanadto. Produkcja jest kinem rozrywkowym na wysokim poziomie, a w licznych momentach twórcy postawili na umowność, przerysowanie, humor czy też pastisz. Dwuipółgodzinny obraz nie dłuży się, niemniej jednak po seansie odnosi się wrażenie, że kilka scen Bay mógł swobodnie dołączyć do wydania DVD, usuwając je z wersji przeznaczonej do kin.

Jak pamiętamy, Megatron został pokonany, a Autoboty na dobre zadomowiły się na Ziemi. Na początku obrazu jesteśmy świadkami widowiskowej akcji robotów i ludzi w celu niszczenia niedobitków Deceptikonów. Twórcy serwują nam schematy - dzielna amerykańska armia, twardogłowy urzędas nie zdający sobie sprawy ze stawki całej rywalizacji, a przy tym myślący, że jest pępkiem świata. Zło ponownie podnosi głowę, a lider Deceptikonów powraca zza grobu zemścić się na swoich oprawcach. Obok niego scenarzyści stawiają Fallena - jednego z pierwszych transformersów. Aby wytłumaczyć genezę tej postaci, otrzymujemy dobudowaną do uniwersum gigantycznych robotów całą mitologię, która w konfrontacji z pierwszą częścią posiada nieco nieścisłości.

Tymczasem Sam Witwicky odkrywa, że w jego posiadaniu znajduje się kawałek wszechiskry. Po jego dotknięciu przed oczami rysują mu się znaki zapisane w nieznanym języku. Wiedza, którą posiadł, jest bezcenna dla transformersów, a bezwzględne Deceptikony będą chciały pochwycić chłopca za wszelką cenę. Czy Autoboty ochronią swojego ziemskiego sprzymierzeńca? Jednak problem znaków wydaje się błahy w porównaniu z wyjazdem Sama na studia. Ckliwe pożegnanie z rodziną czy dziewczyną nie należą do najłatwiejszych. W akademiku pojawiają się kolejne, przyziemne kłopoty. Trafia do pokoju z maniakami informatycznymi, a nowa znajoma, Alice, nie daje mu spokoju. Dziewczyna stara się uwieść Sama w iście nieludzki sposób. Co na to Mikaela? Kiedy kobiety ze sobą rywalizują, to iskry idą, a walka trwa do upadłego.

Tak jak w pierwszej odsłonie nie zabrakło państwa Witwicky. Jednak odnoszę wrażenie, że w pewnym momencie twórcy znacznie przesadzili w generowaniu kolejnych gagów z udziałem rodzinki bohatera (patrz psy i wszystkie inne żyjątka). Na krótką metę dowcipy o dojrzewającym synu można zaakceptować, ale ich nadmiar staje się już nieznośny.

Michael Bay postawił wszystko na jedną kartę - wizualną stronę obrazu, a "Transformers: Zemsta upadłych" to prawdziwy majstersztyk efektów specjalnych, uczta dla oka niejednego widza. Reżyser odrzucił wszelkie opory przed rzuceniem nas w nieustającą akcję, oczywiście kosztem fabuły. Dzieje się wiele i na różnych kontynentach, a co chwila możemy podziwiać kolejnego robota. Jedynym mankamentem wydaje się być tylko zbyt częste pokazywanie pełnej transformacji Autobotów, którą już zna chyba każdy.

Twórca "Armaggedonu", używając najprostszych środków, stara się mówić o miłości, oddaniu, poświęceniu i walce, nie żałując przy tym morza patosu. Jego obraz to sprawny melanż kina wojennego, przygodowego, s-f i komedii. Sceny humorystyczne z robotami wypadają zdecydowanie lepiej niż z ludźmi. Subtelny humor z pierwszej części zastąpiono niezbyt wyszukanymi gagami, momentami wręcz prymitywnymi. Wprawdzie w niewielkim epizodzie pojawia się John Turturro, ale rozczarowuje, dołączony do ekipy Leo, który momentami śmieszy, ale swoją głupotą. Zdecydowanie brakuje bohatera pokroju Anthony'ego Andersona.

Aktorstwo nie jest wysokich lotów, ale z założenia nie miało takie być. Słabiej niż w jedynce wypadają postacie z armii, ale może dlatego, że trochę zmieniono charakter ich ról. Więcej czasu ekranowego otrzymała Megan Fox, przez co częściej widzimy ją u boku Sama. Shia LaBeouf pozostaje w centrum uwagi i wypada jak poprzednio, czyli solidnie. Aktor nabrał wprawy w odkrywaniu artefaktów pod czujnym okiem papy Jonesa, więc i tutaj zabawia się w poszukiwacza przygód, kłopotów i... nie tylko. Głównymi gwiazdami obrazu Baya pozostają niezaprzeczalnie transformersy. O ile w pierwszej części czynnik ludzki odgrywał znacząca rolę, tak w drugiej odsłonie, mimo że wiele zależy od Sama, to na ekranie królują roboty każdej maści. Małe, średnie, duże, stare, nowe, po prostu wszystkie. Chyba największe wrażenie robi walczący w lesie Optimus Prime czy prawdziwa wojna pod piramidami, a także pojawienie się Devastatora.

Rodzimy tłumacz w kilku miejscach zaliczył wpadki translatorskie, które dla laika nie będą miały wielkiego znaczenia, natomiast dla osób zaznajomionych ze światem robotów mogą trochę zgrzytać.

"Transformers: Zemsta upadłych" to lekkie, przydługie, wakacyjne kino rozrywkowe wgniatające w fotel mimo swoich wad. Odbiór filmu zależy wyłącznie od indywidualnych gustów i guścików. Czego tak naprawdę się spodziewamy - logiki czy dobrej zabawy? Obraz znajdzie tyle samo zwolenników co przeciwników. Polecam, bo warto po raz kolejny udać się na randkę z transformersami, następna taka okazja może się szybko nie powtórzyć, mimo że Bay nie zamyka drzwi przed ewentualną trzecią częścią. Kierunek Cybertron, a może Unicron? Wszystko zweryfikuje czas.

Marcin Andrys

Tekst powstał dla Magazynu KZ oraz portalu

"Transformers: Zemsta upadłych"
Reżyseria: Michael Bay
Scenariusz: Ehren Kruger, Alex Kurtzman, Roberto Orci
Obsada: Shia LaBeouf, Megan Fox, Peter Cullen, John Turturro, Ramon Rodriguez, Matthew Marsden, Josh Duhamel, Tyrese Gibson, Hugo Weaving
Muzyka: Steve Jablonsky
Zdjęcia: Ben Seresin, Mitchell Amundsen
Montaż: Roger Barton
Czas trwania: 147 minut