"Justice Society of America vol. 2" #1-10

 

Dla jednych autentyczna klasyka, wszystko, co najwartościowsze z klimatu retro, legendarnej Złotej Ery DC, gdy koncepcja komiksu superbohaterskiego dopiero raczkowała. Dla innych archaik zupełny, zjawisko, na które winno się spoglądać ze znacznym dystansem, a nawet delikatnym pokpiwaniem. Abstrahując od tak dalece spolaryzowanych ocen wypada przyznać, że bohaterowie skupieni w Amerykańskim Stowarzyszeniu Sprawiedliwości to istotnie legenda tej konwencji, której pomimo pomrukiwań malkontentów należy się niemało szacunku.

Gdy na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych National Comics (czyli ówczesna inkarnacja DC) stopniowo wycofywało się z publikowania większości tytułów superbohaterskich (swoistą "rzeźnię" spadku koniunktury przetrwało jedynie pięć postaci: Superman, Batman, Wonder Woman, Green Arrow i Aquaman) mało kto przypuszczał, że Alan Scott i jego towarzysze zyskają chociaż "cień drugiej szansy" zaistnienia na kartach komiksów. A jednak za sprawą wyobraźni Juliusa Schwartza tak się właśnie stało. Opracowane przezeń podwaliny koncepcji Wieloświatów, czy też jak kto woli Multiversum (swoją drogą na pięć lat przed jej sformułowaniem przez profesjonalnych fizyków!), nie tylko umożliwiły rewitalizację fabuł z udziałem nadnaturalnych herosów w nieco zmodyfikowanej postaci. Dały bowiem także asumpt do okazjonalnych występów (zazwyczaj latem, w specjalnych wydaniach magazynów, takich jak "Justice League of America") niegdysiejszych gwiazd tej konwencji rodem z lat czterdziestych. Czas, a przy okazji wyniki sprzedaży, pokazały, że był to ruch trafiony, generujący u niejednego czytelnika zrozumiałe odczucie nostalgii. Przez kolejne dziesięciolecia Stowarzyszenie Sprawiedliwości dzielnie wybraniało swą macierzystą "Ziemię-2" przed zakusami rozmaitych zwyrodnialców. Doszło nawet do tego, że w niekończącej się krucjacie zyskali oni wsparcie swych potomków, o czym można przekonać się wertując epizody miesięcznika "Infinity Inc. vol. 1".

Jak doskonale wiadomo fanom DC Comics, Kryzys na Nieskończonych Ziemiach zmienił niemal wszystko. Zmiany te nie ominęły również Stowarzyszenia, które na kilka lat całkowicie wyeliminowano z realiów wspomnianego uniwersum. Nostalgia ma jednak to do siebie, że trudno się od niej opędzić. Stąd też zapewne wynikła treść dziewiętnastego odcinka serii "Green Lantern vol. 3", którego kluczową postacią był Alan Scott, oryginalna Zielona Latarnia Złotego Wieku. Nie dość na tym, członkowie Stowarzyszenia dali o sobie znać podczas wydarzeń "War of the Gods". Wówczas to powstrzymali Surtura, płomiennego giganta znanego z nordyckiej tradycji mitologicznej. Pomiędzy marcem a wrześniem 1991 roku czytelnicy mieli okazje zapoznać się z ośmioczęściową mini-serią traktującą o wyczynach wspomnianych bohaterów. A to dopiero zwiastun tego, co DC szykowało dla swych czytelników...

Wiosną 1992 roku trafił do dystrybucji pierwszy epizod serii, która w swym założeniu miała na celu przywrócenie do dawnej chwały niegdysiejszych herosów Złotego Wieku. "Pierwsza w dziejach grupa superbohaterów", jak brzmiał slogan zachęcający do nabywania tegoż tytułu. I rzeczywiście, na jego łamach mamy do czynienia z mocno już zaawansowanymi wiekowo weteranami walki "o wolność, sprawiedliwość i amerykański styl życia". Większość z nich wiedzie ustabilizowany żywot emeryta, tudzież zbliża się do tego etapu. Jay Garrick (Flash) i Alan Scott (Green Lantern) cieszą się udanym życiem rodzinnym, Charles McNider (Doctor Mid-Nighte) nadal praktykuje lekarski fach, a Johnny Chambers (Johnny Quick) zarabia na swych patentach witaminowych specyfików oraz akademickich wykładach. Nic zatem nie wskazuje na potrzebę powrotu Stowarzyszenia Sprawiedliwości, tym bardziej, że w "obiegu" nie brak ich epigonów w postaci m.in. Justice League. A jednak... Zbieg okoliczności wymusił powrót do gry wiekowych metaludzi, którzy o dziwo wykazują zaskakująco sporo energii. Równocześnie dają o sobie znać liczni oponenci: Ultra-Humanite, niegdysiejszy nazista przenoszący swoją świadomość do różnych powłok fizycznych (m.in. goryla-albinosa), Pol St.Germain, dwulicowy twórca wyspiarskiej utopii, a także czarownik Kulak, jeden z najstarszych przeciwników Stowarzyszenia. Te, nie ukrywajmy, pulpowe w swym charakterze wraże osobowości wzbogacają jednak klimat opowieści i stąd ich obecność wydaje się w pełni uzasadniona.

Nie zabrakło także gościnnych występów niektórych spośród grona ówczesnych sztandarowych postaci uniwersum DC. Mamy tu zatem Wally'ego Westa, który jako Flash może nie radzi sobie tak dobrze, jak Jay Garrick, niemniej obu "Szkarłatnych Biegaczy" łączy szczera sympatia na zasadzie uczeń-mistrz. Zupełnie odmiennie rzecz się ma z Guyem Gardnerem... Zresztą kto zna tę postać nie powinien być raczej zaskoczony. Dysponujący wówczas pierścieniem Sinestra rzeczony osobnik dał się ponieść swemu nad wyraz rozbuchanemu temperamentowi, a przy okazji wykazał godną kpiny łatwowierność wobec medialnych przekazów. Stąd też wynikła jego całkiem udanie ukazana konfrontacja z nestorem Green Lanternów - Alanem Scottem. Zdradzając nieco szczegóły wypada wspomnieć, że Mr Gardner otrzymał stosowną nauczkę; Alan zaś po raz kolejny dał piękny popis swej biegłości w posługiwaniu się pierścieniem mocy. Trafionym dodatkiem okazała się także kreacja córki Johnny'ego Quicka, urodziwej Jesse. Zachwycony był zwłaszcza Wally West (ciekawe, co na to jego małżonka...). Za sprawą "formuły prędkości" opracowanej przez jej ojca, także i ta bystra dziewczyna opanowała zdolność błyskawicznego przemieszczania się, dzięki czemu kilkakrotnie wsparła Stowarzyszenie. Okazjonalnie Jesse pełni rolę narratora, definiując wiekowych bohaterów z perspektywy pozornie zwykłego człowieka.

Pomimo licznie zaistniałych tu postaci scenarzysta nie pogubił się, we właściwy sposób charakteryzując każdą z nich. O dziwo Strazewski nie skoncentrował się jedynie na głównych "twardzielach" grupy, pokroju wspominanych już Jaya Garricka i Alana Scotta. Swoje "pięć minut" otrzymali również pozostali członkowie Stowarzyszenia - zwłaszcza Johnny Thunder oraz towarzyszący mu "dżin" Thunderbolt (swoją drogą bardzo interesująca kreacja, tak pod względem charakterologicznym, jak i wizualnym). Wzmiankowany Johnny Quick pojawia się jedynie na moment, niemniej jego występ jest znaczący. Atom i Wildcat robią za specyficzne "duo" podstarzałych, choć krewkich mięśniaków. A i Dr. Mid-Nighte pokazał, że pomimo ślepoty, stać go jeszcze na niejeden wyczyn. W dalszym tle dają o sobie znać m.in. Hawkman oraz Starman, który w finalnych partiach serii odegrał znaczącą rolę. Także oponenci, pomimo z lekka kuriozalnego wizerunku, a zwłaszcza motywacji, jawią się przekonująco odpowiednio wkomponowując się w "retro-mozaikę" ułożoną przez Strazewskiego.

Jako, że mamy tu do czynienia z klasycznymi postaciami, toteż nie mogło obyć się bez wprawnie wplecionych w tok fabuły retrospekcji. Mamy zatem m.in. scenę powstrzymania nazistowskich zamachowców szturmujących Biały Dom za prezydentury Franklina Delano Roosewelta, wspominkę o pierwszej konfrontacji z Kulakiem oraz ciekawą formalnie genezę "spółki" Johnny Thuder/Thuderbolt. Te zabiegi pogłębiają klimat serii traktującej, co tu kryć, o emerytach...

O graficzną stronę projektu zadbał Mike Parobeck znany m.in. ze swych prac do niezbyt entuzjastycznie przyjętej mini-serii "Elongated Man" z 1991 roku. W pierwszym momencie podjęta przezeń stylistyka może sprawiać wrażenie zbyt dalece zbanalizowanej, bardziej odpowiadającej wymogom książek dla najmłodszych. Prędko jednak udaje się przywyknąć do tej formuły, tym bardziej, że ów grafik kreuje powierzony mu świat przedstawiony z wyraźną swobodą. Gestykulacja, ekspresywna mimika, dynamiczne sceny konfrontacji, okazjonalne urozmaicanie układu kadrów na planszy - wszystko to nie stanowi dlań najmniejszego problemu. Równocześnie stylistyka nieco archaicznej kreskówki, która tak znakomicie sprawdziła się w animowanym serialu "Batman" Bruce'a Timma (mniej więcej równocześnie z "Justice Society..." zaistniał miesięcznik na jego podstawie), wydawała się w pełni adekwatna do tegoż tytułu ...

Niestety... Twarde reguły rynku okazały się bezlitosne. Już w siódmym odcinku serii na stronach klubowych zapowiedziano zamknięcie tytułu wraz z epizodem dziesiątym. Pomimo klasycznych postaci, więcej niż niezłych scenariuszy oraz charakterystycznej szaty graficznej sprzedaż magazynu okazała się zbyt niska. Tym samym jego los został przesądzony. Być może gdyby "Justice Society..." zaistniało jeszcze dwa lata wcześniej byt tegoż komiksu trwałby nieco dłużej. Pechowo jego premiera miała miejsce w momencie wzmożonej ofensywy nowego i bardzo groźnego gracza na komiksowym rynku - Image. Efektowne graficznie (kolorystyka generowana przy użyciu Photoshopa, kredowy papier) tytuły takie jak "Spawn", "Savage Dragon" czy "Pitt" zszokowały czytelników i pomimo licznych mankamentów fabularnych na swój sposób zrewolucjonizowały rynek. Tak komiksów w USA jeszcze nikt nie wydawał. Tymczasem z definicji archaiczne Stowarzyszenie Sprawiedliwości nie miało najmniejszych szans z nową generacją zbrutalizowanych postaci skupionych w takich organizacjach jak Cyber Force i Youngblood. Również Marvel kusił coraz to bardziej krzykliwymi okładkami (hologramy, różne warianty tej samej ilustracji etc.) "odcinając kupony" od wzmożonej popularności mutantów oraz tytułów poświęconych Spider-Manowi.

W tej sytuacji oferta DC prezentowała się nie tyle blado, co raczej kompletnie nie przystawała do ówczesnego zapotrzebowania rynku. Cóż z tego, że pod względem fabularnym tytuły te dalece przerastały nawalanki spod znaku Image. Czytelnik po prostu nie chciał czytać historii o poczciwych, sympatycznych emerytach. Dlatego też tytuły zaproponowane mniej więcej w tym czasie - "Black Condor", "Peter Cannon: Thunderbolt", "Green Lantern Mosaic" i "Black Canary" - prędko zniknęły z dystrybucji. Inicjatywa spod znaku !mpact trafiła w niemal całkowitą pustkę. Mało tego, zagrożony został byt nawet takich serii jak "Flash" i "Aquaman", poświęconych przecież bohaterom z pierwszego szeregu uniwersum DC... Zaiste czarne chmury zbierały się nad tym wydawnictwem. Zapewne przyczyna tego stanu rzeczy wynikała z niedostrzegania przez ówczesny zarząd wspomnianego edytora rynkowych tendencji, bądź też nie potrafił on na nie odpowiednio prędko zareagować. Dlatego też komiksy DC wciąż realizowano według wzorców z drugiej połowy lat osiemdziesiątych. I przykładem takiej właśnie metodyki twórczej jest "Justice Society of America vol.2", seria, która niestety zaistniała w najmniej odpowiednim momencie.Mimo wszystko rzecz jest jak najbardziej godna uwagi dla wszystkich tych, którzy z zainteresowaniem śledzili dokonania Alana Scotta i spółki na łamach "JSA", "JSA Classified", a obecnie "Justice Society of America vol.3". Przy odrobinie wyrozumiałości i spojrzenia na ów tytuł z perspektywy czasów ,w jakich zaistniał,ł czytelnik powinien zyskać niemało frajdy.

Przemysław Mazur

"Justice Society of America vol. 2" #1-10
Scenariusz: Len Starzewski
Szkic: Mike Parobeck
Okładki: Mike Parobeck, Mike Machlan i Glenn Whitmore
Tusz: Mike Machlan
Kolory: Glenn Whitmore
Liternictwo: Bob Pinaha
Czas publikacji: sierpień 1992-maj 1993
Liczba stron: 32 x 10