"W cieniu Kryzysu"

Część IV: "Armageddon 2001"

 

Crossovery pokroju "Kryzysu na nieskończonych Ziemiach" czy "Legends" charakteryzowały się tym, że w bardzo mocnym stopniu dotykały całego uniwersum, przeplatając się z wydawanymi na bieżąco seriami. Z jednej strony można to z pewnością uznać za plus (w końcu pozwala to na zachowanie o wiele większej spójności uniwersum, oczywiście pod warunkiem, że dopilnowana zostanie ciągłość chronologiczna, a odpowiedni edytorzy zadbają o to, żeby wydarzenia z poszczególnych serii nie powodowały niejasności i nieścisłości), jednak z drugiej strony nie każdy czytelnik komiksów pasjonuje się wielkimi, wieloczłonowymi historiami, wielu bowiem przedkłada ponad wszystko bardziej kameralnie historie poświęcone jednemu konkretnemu bohaterowi. Jak w takim razie uzyskać horacjański złoty środek i darować życie owcy, przy równoczesnym nasyceniu wilka? Wzorem wydawnictwa Marvel Comics, które podobny proceder ze skutkiem stosowała już od pewnego czasu na łamach takich historii, jak choćby "Atlantis Attack", DC postanowiło skorzystać tutaj z możliwości, jaką dawały Annuale. Dla współczesnego czytelnika mogą być one terminem obcym (choć ostatnio niektóre wydawnictwa zaczynają powracać do ich konceptu), jednak jeszcze przed choćby dziesięcioma laty były one standardem, którego trzymało się większość tytułów. Tego typu wydania coroczne zwykle były używane do prezentacji ważnych wydarzeń dla danego bohatera, gdyż cechowały się zwiększoną objętością, a co za tym idzie, również większą ceną. Stąd też pomysł umieszczenia w nich crossoverów okazał się być strzałem w dziesiątkę. Pierwszą historią wykorzystującą ten pomysł był "Armageddon 2001", niezwykle oryginalny event, który był swoistym DC-kowym ekwiwalentem serii "What if" Marvela, czyniąc to w sposób, co ciekawe, wpasowujący w główne kontinuum.

Mamy rok 2040. Ziemia stała się pozorną utopią - wyeliminowany został z niej wszelki chaos, zbrodnia, a nad całą planetą czuwa jej Wielki Brat - zakuty w metalową zbroję Monarch. Według krążących historii, był on kiedyś jednym z ziemskich superbohaterów, jednak obrócił się przeciwko nim, zabił ich i zaczął wprowadzać na Ziemi własny porządek. Oczywiście, sytuacja taka nie wszystkim się podoba. Jednym z niepokornych jest Matthew Wilder, który z powodu swojej niesubordynacji staje się "ochotnikiem", którego celem jest wypróbowanie świeżo skonstruowanego wehikułu czasu. Eksperyment okazuje się być nawet bardziej udany niż by się mogło wydawać - Matthew zyskuje supermoce i staje się Waveriderem - istotą potrafiącą czytać alternatywne przyszłości każdego, kogo dotknie. Uzbrojony w taki oręż postanawia sprawić, aby Monarch nigdy nie powstał - znaleźć wspomnianego bohatera i zabić go, tym samym nie dopuszczając do narodzin przyszłego dyktatora.

Jak widać, pomysł do najoryginalniejszych nie należy. Sama budowa w dużym stopniu przypomina legendarne "X-Men: Days of Future Past" Chrisa Clearmonta, które jest już chyba komiksowym wykładnikiem, jeśli chodzi o motyw podróży w czasie. Scenarzyści (a tych przez crossover przewinęło się ich wielu, w tym uznane nazwiska, żeby za przykład dać tu chociażby Archiego Goodwina czy Dennisa O'Neila) nie uciekli od pewnego charakterystycznego podejścia do tematu. Opowieść jest szablonowa, brak też w niej jakichś nagłych zwrotów akcji, a ostateczne zakończenie, do którego zresztą jeszcze nawiążę, również nie należy do jakoś wyjątkowo zaskakujących, choć z pewnych względów było na pewno trudne do przewidzenia. Należy jednak zauważyć, że magia tej historii nie polega na głównej osi fabularnej, stanowiącej sklecenie "Roku 1984" z "Terminatorem", lecz właśnie na magicznym stwierdzeniu, które od zawsze fascynowało ludzi - "Co by było gdyby..."

Pomysł jest prosty - mamy do czynienia z niczym innym, jak historiami z pogranicza elseworldów, lecz nie będącymi takimi w ogólnym rozrachunku - wszystko dzieje się w aktualnym kontinuum DC, jednak w jego alternatywnej wersji, w której jedno małe wydarzenie sprawiło, że heros obrał taką, a nie inną ścieżkę. Proste i genialne, a dodatkowo pozwalające twórcom na wysilenie szarych komórek i popuszczenie wodzy fantazji, co w większości wypadków poskutkowało bardzo ciekawym wynikiem. Praktycznie każdą alternatywną rzeczywistość śledzi się bardzo przyjemnie - twórcy starali się oddać charakter postaci, wplątując je w zupełnie odmienną rzeczywistość. W ten oto sposób Superman zajmie się rozbrajaniem głowic atomowych (notabene świetny numer, będący opozycją dla "Powrotu Mrocznego Rycerza", którego fabuła została wyraźnie przeszczepiona przez Straczyńskiego -w "Rising Stars" wykorzystał ją w jednym z wątków, praktycznie plagiatując niektóre sceny), zostaje prezydentem czy żeni się z Maximą. A tego typu świetne pomysły pojawiają się w praktycznie każdym jednym Annualu. Jak więc widać, dla czytelników szukających smaczków są to wręcz pozycje obowiązkowe. Co ciekawe, tylko jeden z nich, "Hawk & Dove" nawiązuje do głównego wątku, opierając się na walce tytułowej pary z Monarchem - cała reszta równie dobrze mogła by być wydana jako np. nowele graficzne i nikt nie byłby w stanie powiązać ich w jakikolwiek sposób z "Armageddonem 2001". Jest to kolejna zaleta - daje ona czytelnikom większą swobodę i nie wymusza na nich kupowania masy nieinteresujących ich komiksów tylko po to, żeby nie utracić wątku.

Najbardziej kontrowersyjną kwestia całego eventu było z pewnością jego zakończenie. Cała historia opierała się na śledztwie - pytaniem było, który to z bohaterów przejdzie na ciemną stronę mocy i zabije całą resztę. Oczywiście, w wypadku takich opowieści bardzo ważne jest utrzymanie tajemnicy do samego końca, choć twórcy od samego początku zostawiali drobne aluzje, które pozwalały odkryć tożsamość Monarcha. Niestety, okazały się one być aż nazbyt pomocne - fani szybko rozpracowali zagadkę, co postawiło wydawnictwo przed trudnym dylematem: pozostawić stare zakończenie, pozbawiając historię elementu zaskoczenia, czy też może zmienić je, w ten sposób narażając się na niekonsekwencje i problemy w fabule. DC zdecydowało się na drugi wariant. Kulisy całego powstawania zakończenia nie są znane (choć z wywiadów można się domyślać, że nie odbyło się to bezkonfliktowo). Dość powiedzieć, że "Armageddon 2001" #2 w miejsce Goodwina napisał już Dennis O'Neil. Czy udało mu się pospinać rozrzucone wątki i wygładzić pewne niedociągnięcia? Śmiem twierdzić że tak, choć pewne braki pozostają - jak zwykle w przypadku podróży w czasie pojawia się problem z ciągiem przyczynowo-skutkowym, a i co do motywacji Monarcha można mieć pewne wątpliwości. Co na pewno mogę powiedzieć to to, że mimo wyżej wymienionych wad scenarzyście udało się osiągnąć cel - końcówka jest emocjonująca, a tożsamość niszczyciela bohaterów jest naprawdę sporym zaskoczeniem. I myślę, że niewielu malkontentom takie rozwiązanie przeszkadza.

Oczywiście, jak to zwykle w komiksach bywa, dobrze sprzedająca się seria nie mogła obyć się bez kontynuacji. Główny event swoisty epilog dostał w "Action Comics" #670, które opowiadało o odbudowie zniszczonego w wyniku działań przybysza z przyszłości Metropolis, lecz to w dalszym ciągu nie koniec jego historii. W dwa miesiące po zakończeniu "Armageddon 2001" ruszyła seria "Armageddon: Alien Agenda", która opowiadała o podróży dwóch ważnych postaci z crossovera przez historie DC Universe. Po drodze spotykają oni takich bohaterów, jak Bat Lash, Jonath Hex czy sierżant Rock. Opowieść ta była, przynajmniej w moim uznaniu, bardzo udana, a to dzięki kilku ciekawym wydarzeniom, jakie dzieją się podczas niej (min. podpalenie Rzymu za czasów Nerona!) i choć motyw próby zniszczenia Ziemi przez obcych jest mocno oklepany, to tutaj wyszedł dość nieszablonowo i oryginalnie.

Jednak o ile pierwsza mini-seria jest raczej smaczkiem niż czymkolwiek więcej, to druga stanowi prawdziwą rewolucje w uniwersum DC. Otóż na łamach "Armageddon: Interno" z pętli czasowej, w którą trafili na łamach one-shotu "The Last Days of Justice Society", wydostaje się legendarna, pierwsza superbohaterska drużyna. Twórcy widać doszli do wniosku, że uniwersum wystarczająco dorosło do powrotu tego klasycznego teamu, więc postanowił ona fali innych kombinacji w czasie przywrócić do uniwersum Alana Scotta, Wildcata, Flasha i inne klasyczne postacie. Należy jednak wspomnieć, że w odróżnieniu od "Alien Agenda" poza postacią Waveridera cała mini-seria nie ma zbyt wiele wspólnego z tamtą historią.

"Argmageddon 2001" to event bardzo udany. Dzięki ciekawej koncepcji z średniej jakości pomysłu wyrosło naprawdę oryginale, różnorodne dzieło pozwalające spojrzeć na klasycznych herosów z nieco innej perspektywy. Mimo, że zamieszanie wokół zakończenia przysporzyło jej trochę złej sławy, to jednak twórcy dobrze wybronili się z problemów. Dlatego też "Armageddon 2001" pozostaje w moich oczach najciekawszym eventem swojej epoki i na pewno lekturą obowiązkową dla fanów DC - zwłaszcza, że wydarzenia w nim zawarte będą odgrywały istotną rolę już całkiem niedługo w nie mniej kontrowersyjnym "Zero Hour".

Artur "Articles" Skowroński

"Armageddon 2001" składa się z zeszytów:
"ARMAGEDDON 2001" #1
"Superman Annual" #3
"Batman Annual" #15
"Justice League America Annual" #5
"Action Comics Annual" #3
"Flash Annual" #4
"Hawkworld Annual" #2
"The New Titans Annual" #7
"Detective Comics Annual" #4
"Adventures Of Superman Annual" #3
"L.E.G.I.O.N.'91 Annual" #2
"Hawk And Dove Annual" #2
"Justice League Europe Annual" #2
"ARMAGEDDON 2001" #2
"Armageddon:The Alien Agenda" #1-4
"Armageddon:INFERNO" #1-4
"Superman" #61