Wizerunek Indianina w komiksie
(na wybranych przykładach opublikowanych w Polsce)

 

Czasy, gdy western święcił triumfy jak na razie przeminęły. Mimo to wyraźnie dostrzegalne zainteresowanie seriami takimi jak "Jonah Hex" i "Loveless" może wskazywać na przynajmniej cząstkowe odrodzenie popularności tegoż gatunku. To jednak jedynie cień niegdysiejszej koniunktury zaistniałej w dobie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, gdy na ekranach kin niemal całego świata królowały westerny z udziałem Roberta Mitchuma, Gregory'ego Pecka, a nade wszystko Johna Wayne'a.

O popularności wspomnianego gatunku świadczy okoliczność realizowania westernów także po wschodniej stronie "żelaznej kurtyny". Jugosłowiańskie czy też eNRDowskie produkcyjniaki ("brylował" w nich m.in. nasz Leon Niemczyk) cieszyły się niemałą popularnością, mimo że ich formalna jakość (nie wspominając o fabularnej) pozostawiała wiele do życzenia. Chłonność rynku, nawet w komunistycznym, reglamentowanym wydaniu, była jednak tak znaczna, że tego typu produkcje powstawały niemal do zgonu systemu jałtańskiego.

Oczywiście ten stan rzeczy prędko przejawił się w innych "gałęziach" kultury masowej. Obok kolekcjonerskich kart, pudełek śniadaniowych i mnóstwa innych rozmaitości nie mogło zabraknąć także komiksów. Niełatwo ogarnąć całości takowej produkcji nie wspominając już o jej systematyzacji. Wystarczy przykład włoskiego "Texa" rozprowadzanego w przeszło milionowym nakładzie by zyskać cząstkowe wyobrażenie o skali niegdysiejszej popularności komiksowych westernów.

Pomimo amerykańskiej proweniencji odpowiedzialni za rozrywkę decydenci PRL skłonni byli "przymknąć oko" na westernowe produkcje. Być może po części sami byli ich wielbicielami, stąd jak na skale naszego ubogiego rynku tego utworów nie brakło. Istnym przełomem pod tym względem okazał się film "Rio Bravo", który trafił na nasze ekrany w roku 1962. Produkcja ta z miejsca wywołała autentyczną furorę porównywalną jedynie z popularnością późniejszego o ćwierć wieku serialu "Niewolnica Isaura" (czy ktoś jeszcze pamięta ów koszmar?). Nic w tym dziwnego, bowiem dla ówczesnych Polaków, egzystujących w realiach gomułkowskiej siermięgi rozległe przestrzenie prerii jawiły się niczym krajobraz z innego, lepszego świata. "Rio Bravo" jedynie potwierdziło głód podobnych fabuł, chociaż dało się to zauważyć już wcześniej, co przejawiło się także w komiksie. Wystarczy wspomnieć, że nieodżałowanej pamięci Janusz Christa zamierzał uczynić swych bohaterów kowbojami... Pechowo akurat wówczas (tj. w roku 1958) pozorowane reformy tzw. "polskiego października" w gwałtownym tempie odchodziły do lamusa, a wszystko co amerykańskie ponownie stało się wraże, godne potępienia, a i redakcja "Wieczoru Wybrzeża" z wiadomych względów preferowała tematykę morską.


"Skarb Inków" - rys. Tadeusz Ulatowski

Okazjonalne interwencje czujnych "specjalistów" z ulicy Mysiej1 nie przeszkodziły jednak w przenikaniu motywów rodem z Dzikiego Zachodu do nielicznych, ówczesnych form komiksowych. Widać to na przykładzie legendarnego magazynu "Przygoda", na którego kartach regularnie pojawiały się nie tylko westerny (np. "Szary Wilk" rysowany przez Józefa Olejarkę w numerach 48-672), ale też fabuły osadzone w dobie hiszpańskiej konkwisty, o czym traktuje "Skarb Inków" (numery 33-57) autorstwa Tadeusza Ulatowskiego3.

Indianie, początkowo ukazywani na modłę hollywoodzkich westernów z lat czterdziestych, stanowili co najwyżej anonimowy tłum skowyczących i zazwyczaj wrogo nastawionych wobec głównych bohaterów dzikusów. Ten stan rzeczy zaczął ulegać zmianie wraz ze schyłkiem lat pięćdziesiątych, do czego po części przyczyniła się rodzima propaganda. Oto bowiem, wraz z przewrotem dokonanym na Kubie przez zwolenników Fidela Castro, w Polsce (jak też innych tzw. Demoludach) wzrosło niepomiernie zainteresowanie kulturą latynoską, a wraz z nią - także indiańską. Oryginalnie brzmiąca, ckliwa muzyka nie tylko spotkała się z entuzjazmem naszych rodaków wymęczonych pieśniami masowymi o wznoszeniu Nowej Huty, ale już niebawem zainspirowała krajowych twórców do spróbowania własnych sił na tym polu (jako najbardziej patologiczny przypadek należałoby uznać "Tercet Egzotyczny"). Ów proces nie ominął również rynku księgarskiego. Jako swoistą cezurę w tej dziedzinie możemy uznać rok 1959, gdy w ramach serii Biblioteki Narodowej opublikowano "Zdobycie Meksyku", opis konkwisty dokonanej przez Hiszpanów w latach 1519-15214. W kolejnych dekadach za sprawą m.in. krakowskiego Wydawnictwa Literackiego do rąk polskich czytelników trafiło kilka wartościowych pozycji traktujących o cywilizacjach prekolumbijskich (np. ,,Naród Słońca" mentora ówczesnych meksykanistów -Alfonso Caso), czemu towarzyszył równoczesny względny "zalew" tłumaczeń iberoamerykańskiej beletrystyki. Jej recepcja na naszym rynku, zapewne z powodu swej egzotyki i odmienności, przerosła nie tylko oczekiwania wydawców, ale też ich możliwości produkcyjne ("słynne" przydziały papieru etc.).


kadr z komiksu "Przyjaciele Roda Taylora" - rys. Jerzy Wróblewski

Nic zatem dziwnego, że ta długotrwała atmosfera zainteresowania realiami dawnej Ameryki, umiejętnie podsycanej kinowymi westernami, także i u nas znalazła swój refleks w komiksie. Wspominanym, nieśmiałym próbom na łamach "Przygody" towarzyszyły także okazjonalnie drukowane "paski" komiksowe na łamach lokalnych popołudniówek, wzorowane na przedwojennych przedrukach prasowych5. Pomijając całą masę podobnych "produkcyjniaków" tworzonych zazwyczaj przez anonimowych amatorów na szczególną uwagę zasługują efekty prac "Mistrza z Bydgoszczy"6, Jerzego Wróblewskiego, który przez niemal dwie dekady tworzył takowe komiksy na potrzeby bydgoskiego "Dziennika Wieczornego". Jako wielbiciel konwencji westernowej nie omieszkał z dostrzegalną na pierwszy rzut oka pasją rozrysowywać realia Dzikiego Zachodu. Rzecz jasna tworzony przezeń świat przedstawiony nie mógł obyć się bez tubylczej ludności Ameryki, ukazywanej tu zazwyczaj z niemałą dozą sympatii. To już nie bezmyślna hałastra służąca za cel odzianym w białe kapelusze, wymuskanym kowbojom, a szlachetni, honorowi wojownicy oraz urodziwe Indianki. Podobnie rzecz się ma w opublikowanym po raz pierwszy w 1984 roku albumiku "Przyjaciele Roda Taylora", na którego kartach tytułowy bohater (paradoksalnie odpowiadający wspomnianemu wyżej opisowi...) stawia czoło pijanym cwaniaczkom upokarzającym indiańskie kobiety. Widać tu wyraźną sympatię autora wobec rodzimych Amerykanów, wyraźnie kontrastujących swą postawą wobec warcholskich poczynań anglosaskich kolonizatorów. Takie ujęcie z pewnością mogło przypaść do gustu ówczesnym decydentom wydawnictwa "Interpress" odpowiedzialnego za publikacje "Przyjaciół...". W końcu ów edytor stanowił spółkę z udziałem sowieckiego grona redaktorów, a i czas sprzyjał mało pochlebnemu ukazywaniu białych osadników, dzięki którym zaistniały Stany Zjednoczone - kraj tak nielubianego w Demoludach Ronalda Reagana Wątpliwe jednak, by sam twórca komiksu przejmował się tą okolicznością...


kadr z komiksu "Hernan Cortes i podbój Meksyku" - rys. Jerzy Wróblewski

Do tematyki indiańskiej Jerzy Wróblewski powracał chętnie, o czym może świadczyć album "Hernan Cortes i podbój Meksyku", zrealizowany z rozmachem komiksowy fresk historyczny według scenariusza Stefana Weinfelda (wyd. I - Warszawa 1986, wyd. II - Łodź 1988). Jak w tytule rzecz traktuje o wydarzeniach z lat 1519-1521, gdy hiszpańscy koloniści z Kuby (czy też jak wówczas określano te wyspę - Juany) na czele z przebiegłym i bezwzględnym Cortesem podjęli się niełatwego zadania podboju indiańskiego władztwa Mexików (błędnie zwanych Aztekami). Pełna okrutnych, realistycznie ukazanych scen fabuła (bitwa po Otoman, z której Hiszpanie uszli cało jedynie dzięki zmyślności swego wodza, długotrwałe i niszczące oblężenie mexickiej stolicy - Tenochtitlan), oparta najprawdopodobniej na znanym także i u nas "Pamiętniku żołnierza Korteza" Bernala Diaza del Castillo7 pomimo spojrzenia na tubylców z perspektywy wrogich im przybyszy prezentuje się korzystnie. Zarówno zamieszkujący wybrzeża zatoki Meksykańskiej Tabaskowie, jak i zantagonizowani z Mexikami Tlaxcaltekowie to osobnicy zdeterminowani, by wszelkimi możliwym sposobem przeciwstawić się władczym zapędom konkwistadorów. Nawet okrucieństwo plemiennych kapłanów składających krwawe ofiary z pochwyconych Hiszpanów wydaje się znajdywać usprawiedliwienie w poczynaniach europejskich najeźdźców (np. masakra w Cholollan). Niestety ze względu na mnogość wydarzeń towarzyszących konkwiście, a zarazem niewielką rozpiętość albumu (48 stron), nie udało się ukazać sylwetek poszczególnych Indian za wyjątkiem mexickiego władcy, Motecuhomy II Xocoyotzina występującego tu pod zeuropeizowanym imieniem Montezumy. Niestety także i jemu nie poświęcono zbyt wiele miejsca, przez co na kartach tegoż komiksu wypada on na wyzbytego osobowości kunktatora. Według zachowanych źródeł wczesnokolonialnych ów naczelnik plemienny sprawia wrażenie osoby, która istotnie padła ofiarą zabobonnego lęku w obliczu przybycia tzw. "białych bogów"8. Na nieszczęście scenarzysta nie zdecydował się na bardziej dosadne opracowanie profilu wspomnianego władcy. Szkoda, bo psychologiczne pogłębienie tej postaci zapewne udatnie wzbogaciłoby treść fabuły.


kolejny kadr z komiksu "Hernan Cortes i podbój Meksyku"

Za to sporo miejsca poświęcono Malinche (czy też doni Marinie, jak zwali ją konkwistadorzy), indiańskiej tłumaczce Cortesa (a z czasem także jego kochance), bez której podbój władztwa Tenochtitlanu byłby dalece utrudniony. Widać to również w komiksie autorstwa spółki Weinfeld/Wróblewski, bowiem Indianka nie tylko umożliwiła kontakt przybyszy z miejscową ludnością, ale także prawdopodobnie uratowała wyprawę przed szykowaną zasadzką na terenie miasta Cholollan. I chociaż tubylcza kobieta stanowi jedynie tło dla głównej postaci niniejszego tytułu, to jednak korzystnie urozmaica przepełnioną męskimi sylwetkami scenerie.

Wypada zatem przyznać, że w omawianym komiksie Mexików potraktowano jako bohatera zbiorowego, z góry skazanego na zagładę w obliczu zetknięcia z obcą, zamorską cywilizacją dysponującą przewaga technologiczną, a nade wszystko bezwzględnością nieznaną mieszkańcom dawnego Meksyku. Pełna dramatyzmu próba powstrzymania najeźdźców oraz ich indiańskich sojuszników (przede wszystkim wspominanych Tlaxcalteków) nie pozostawia czytelnika obojętnym wobec zawartej tu wizji tubylczej społeczności.

Podobny motyw zdaje się stanowić oś fabuły autorskiego komiksu Jacka Widora "Metacom", publikowanego na łamach "Świata Młodych" pomiędzy wrześniem a listopadem 1986 roku. Rzecz opowiadająca o tzw. "wojnie Króla Filipa", jednym z największych powstań indiańskich w Ameryce Północnej, również wynikła z napływu Europejczyków. Tym razem jednak rodzimi mieszkańcy mieli do czynienia nie z garstką zdeterminowanych straceńców, co z sukcesywną kolonizacja angielską stopniowo zajmującą obszary kontrolowane przez szczepy Nowej Anglii. Tytułowy bohater, naczelnik Wapanoagów, nie najliczniejszej, choć liczącej się grupy plemiennej w regionie podejmuje się niełatwego zadania stworzenia sojuszu stawiającego sobie za cel powstrzymanie napływu białych kolonistów (czy tez jak zwykli ich określać Indianie - "Długich Noży").


kadr z komiksu "Metacom" - rys. Jacek Widor

Dostrzegając konieczność obrony ziemi ojców, Metacom, postać nieco melancholijna, choć nie wyzbyta determinacji, chyba nie w pełni zdawał sobie sprawę z proto-państwowych treści jego idei. Po latach udaje mu się nakłonić część pobratymczych związków plemiennych do wspólnego wystąpienia przeciw kolonistom i tym samym w czerwcu 1675 roku rozpoczynają działania zaczepne puszczając z dymem osadę Swansea.Początkowe sukcesy oraz przetrzebianie kolejnych oddziałów złożonych z uzbrojonych kolonistów zachęciły inne szczepy do wsparcia powstania. Nie wszyscy jednak wykazali oczekiwany przez Metacoma entuzjazm. Niebawem liczni malkontenci, czy to z krótkowzroczności, czy też w obawie przed wzmocnieniem pozycji Wampanoagów, wsparli białych, przyczyniając się do klęski swych pobratymców. Podobnie jak na kartach "Hernana Cortesa i podboju Meksyku" także i tu wskazano jedną z głównych przyczyn zagłady rodzimych Amerykanów - brak zjednoczenia w obliczu ekspansji przybyszy zza Atlantyku oraz zadziwiającą skłonność Indian do paktowania i sprzymierzania się z obcymi (Tlaxcaltekowie, Mohikanie w przypadku "Metacoma"). Osobowości tego pokroju co Metacom czy Kanoczet (wódz Narragansetów) bez wsparcia wszystkich pobratymczych plemion nie miały szans na realizacje swego zamierzenia, podobnie jak meksykański Motecuhzoma, zawikłany w skomplikowaną sieć lokalnych sojuszy, nie był w stanie skutecznie przeciwstawić się Cortesowi i jego zabijakom ... Nie sposób jednak wyzbyć się odczucia sympatii i solidaryzowania się z poczynaniami wodza Wampanoagów.


kadr z komiksu "Ostatni Mohikanin" - rys. Erno Zorad

W nieco późniejszym momencie dziejowym - około 1758 roku - rozgrywa się akcja adaptacji klasycznej powieści Jamesa Filmora Coopera "Ostatni Mohikanin". Oto europejski konflikt znany w historiografii jako Wojna Siedmioletnia (tudzież III Wojna Śląska) znajduje swój oddźwięk także w koloniach zaangażowanych w nią mocarstw. Stąd francuski garnizon podejmuje oblężenie brytyjskiego fortu "William Henry". Większość miejscowych tubylców, miast zachować neutralność jak Delawerowie, angażuje się w konflikt, co przyczynia się do przetrzebienia ich populacji. W komiksie autorstwa Tibora Cs. Horvatha i Erno Zorada, podobnie jak i w pierwowzorze, nie brak pełnokrwistych osobowości, w tym także Indian. Na pierwszy plan wysuwa się Magua, Irokez, który wbrew decyzji swego plemienia opowiedział się po stronie Anglików. Prędko okazuje się, że jego poczynania noszą w sobie znamiona zdrady, a sam Indianin nie zaprzestał kontaktów ze swymi pobratymcami. Prędko jednak na scenę wkraczają tzw. "dobrzy dzicy" w osobach Mohikanów - Chingachgooka i Unkasa i to właśnie oni zyskują status pozytywnych bohaterów.

Podobnie jak w "Metacomie" także i tu na marginesie całej opowieści zasygnalizowano główne bolączki tubylców: brak konsolidacji w obliczu szeroko zakrojonej kolonizacji ich niegdysiejszych terytoriów, udzielanie się w konfliktach niezgodnych z interesami plemienia oraz alkoholizm, która to plaga okazała się nie mniej groźna niż muszkiety kolonistów. Z drugiej strony realizatorzy adaptacji nie omieszkali zaakcentować pozytywnych cech krajowców, takich jak waleczność, przywiązanie do tradycji przodków, czy lojalność wobec sprzymierzeńców (choć akurat postawa Maguy mogłaby wskazywać na coś zgoła odmiennego). To zresztą stały motyw twórczości obu Węgrów, którzy wyjątkowo chętnie podejmowali w swej twórczości tematykę indiańską.


kadr z komiksu "Old Shatterhand i Winnetou" - rys. Erno Zorad

W kolejnej adaptacji - "Old Shatterhand i Winnetou" - tym razem według prozy Karola Maya, skoncentrowali się na jednym z najbardziej znanych plemion Środkowego Zachodu: Apaczach.Wśród nich na pierwszy plan wysuwa się chyba wszystkim nieźle znany (zwłaszcza wielbicielom eNRDowskich westernów) Winnetou, jego ojciec Inczu-Czuna oraz siostra Nszo-Czi. Cała trójka to chodzące personifikacje najszlachetniejszych cech przypisywanych mieszkańcom Prerii, których to wspomniany pisarz zwykł bezkrytycznie idealizować. Nie zabrakło też epizodycznych "halabardników", takich jak nauczyciel Indian Kleki-Petra, natywizowany biały przyjęty do indiańskiej wspólnoty. Czym jednak byłaby porządna fabuła bez kontrastu w postaci wodza Kiowów, Tanguy oraz jego nieco szlachetniejszego syna Pidy... Różnica pomiędzy nimi, a Apaczami przejawia się nie tylko w postawie tych pierwszych, skłonnych do sprzymierzania się z wszelkiej maści bandyterką (o ile pojawia się perspektywa łupów i jeńców), ale też ich odzieniu. Kiowowie to zgraja półnagich, wrzeszczących barbarzyńców; Apacze preferują jasne, przylegające szaty zdobione mnogością drobnych detali sugerują cywilizacyjną, a tym samym także moralną wyższość pobratymców Winnetou. Rzecz jasna tak spolaryzowane zestawienie nie znajduje potwierdzenia w znanych nam przekazach, niemniej trzeba przyznać, że węgierska spółka autorska trafnie uchwyciła idee twórczości Karola Maya.


kadr z komiksu "Blueberry 1: Fort Navajo" - rys. Jean Giraud

Z kolei Charlier w swym "Blueberrym" krytycznie odnosi się do mitu "szlachetnych dzikusów" ukazując Nawahów jako podstępnych, a zarazem mało rozgarniętych szubrawców stwarzających problemy głównym bohaterom serii. Mike Bluberry zazwyczaj radzi sobie z ich podstępami bez większych problemów, nierzadko wykorzystując indiańską zabobonność, przez co przypomina on nieco Cortesa. Niemniej zarówno Mały Księżyc ("Widmo ze złotymi kulami"), a zwłaszcza jednooki Samotny Orzeł (m.in. "Tropem Nawahów") napsuli niemało krwi cwanemu porucznikowi amerykańskiej kawalerii. Jedyna osobowością indiańską w wydanych do tej pory na naszym rynku tomach tegoż cyklu wzbudzającą minimalną sympatię jest Koczis - doświadczony wódz jednej grup plemiennych Nawahów, oponujący wobec agresywnych i nieprzemyślanych poczynań Samotnego Orła.

Czasy Winnetou czy Małego Księżyca to już jednak "łabędzi śpiew" Indian Wielkiej Prerii, stopniowo wypieranych z ich terenów łowieckich, a następnie przetrzebionych podczas pamiętnej wojny o złoża złota w Black Hills (zwłaszcza około roku 1876)9. Dotarcie osadników do wybrzeży Pacyfiku wraz z równoczesną eksplozją demograficzną Stanów Zjednoczonych zepchnęło ocalonych od licznych chorób Indian na margines społeczności tego kraju. Potomkowie dumnych wojowników stali się turystyczną atrakcją dla przybyszy, tudzież obiektem obelg dla nieco już zadomowionych osadników. Z takim przypadkiem mamy do czynienia na stronach komiksu "W poszukiwaniu prawdziwej Ameryki" wydanego w ramach niezbyt popularnej serii "Polscy podróżnicy".


kadr z komiksu "Polscy Podróżnicy 03: W Poszukiwaniu Prawdziwej Ameryki - o Henryku Sienkiewiczu" - rys. Marek Szyszko

Oto sam Henryk Sienkiewicz przemierzający koleją bezkresy podnóża Gór Skalistych natknął się na grupę dumnie wyglądających Indian 10. W chęci zbratania się z niewątpliwie dlań egzotycznymi osobnikami "Litwos" obdarował tubylców czekoladą i cygarami przywiezionymi jeszcze z Warszawy. Całość ukazanej sytuacji sprawia przygnębiające wrażenie wskazując, że mamy do czynienia z przedstawicielami wymierającej kultury. Zresztą w analogiczny sposób wypadałoby zinterpretować (choć oczywiście stosownie do kompletnie różnej niż w "W poszukiwaniu..." konwencji) radę plemienną z "Runu na Oklahome", jednego z epizodów przygód Lucky Luke'a drukowanego u schyłku 1989 roku (oczywiście całkowicie nielegalnie...) w "Świecie Młodych".

W specyficzny sposób motyw degeneracji Indian spowodowany sąsiedztwem cywilizacji przemysłowej zaistniał pośrednio także w trzecim tomie cyklu "Armada" - "W trybach rewolucji". Mimo, że akcja tej opowieści rozgrywa się w świecie różnym niż Ziemia, to jednak z łatwością da się wychwycić analogie z losem pierwotnych mieszkańców Ameryki skazanych na powolną wegetację w cieniu dynamicznych, a zarazem bezwzględnych sąsiadów.


kadr z komiksu "Polscy Podróżnicy 04: Gdzie ziemia drży - o Ignacym Domeyce" - rys. Jerzy Wróblewski

W kolejnym tomie "Polskich podróżników" - "Gdzie ziemia drży. O Ignacym Domeyce" ponownie powracamy do konwencji aż nazbyt "serio". Ów niegdysiejszy filomata i wybitny geolog miał okazje przez długie lata obserwować chilijskich Indian i metysów, w tym także Patagończyków, którzy przez niemal trzy stulecia uparcie opierali się naporowi administracji kolonialnej, a z czasem republikańskiej. Przejawiło się to również na kartach poświęconego mu komiksu. Jego refleksje na temat niełatwej doli rdzennej ludności zatrudnianej w lokalnych kopalniach saletry również podkreślają odczucie degeneracji Indian, którzy nie tyle nie potrafili odnaleźć się w realiach młodej Republiki Chilijskiej, co raczej nie stworzono im ku temu stosownej szansy...

Nie opuszczając kontynentu południowoamerykańskiego warto zwrócić uwagę na kolejny tytuł o węgierskiej proweniencji - "Dziedzictwo Inków". Jak można się domyślić jest to kolejna adaptacja prozy Karola Maya... Tym razem oś fabuły stanowi obfitujące w liczne niebezpieczeństwa poszukiwanie skarbu władających niegdyś strefa andyjską Inków. Główni bohaterowie, zwłaszcza brodaty twardziel znany jako Papa Jaguar, usiłują przeszkodzić starciu plemion Abiponów i Kampów, a przy okazji pokrzyżować plany bezwzględnego kreola nazwiskiem Perillo. Obok rzeczonych plemion oraz ich wodzów, Dzielnego Ramienia i Twardej Czaszki, ważną role odgrywają również Anciano i Huakaropora.Zwłaszcza drugi z nich, określany jako ostatni potomek Manco Capaca (mitycznego protoplasty inkaskiej dynastii i założyciela Cuzco). Ów osobnik to kolejny przykład tak charakterystycznej dla twórczości Maya idealizacji Indian.


kadr z komiksu "Dziedzictwo Inków" - rys. Atilla Fazekas

Być może u schyłku XIX wieku, gdy jego powieści święciły swe największe triumfy, taki model osobowości mógł imponować czytelnikom. W rozwydrzonym, zbutalizowanym początku wieku XXI "Ostatni Inka" nie miałby większych szans, by zaintrygować fanów Marva z "Sin City" czy też niejakiego Logana... I dlatego Huakaropora wypada jako osobnik miałki, wyzbyty charakteru, chociaż całkiem nieźle radzący sobie z bronią palną oraz tajnikami quipu...

Peon (czy może raczej Itzcotal) ze stronnic "Skarbu Majów" (kolejna adaptacja - tym razem powieści Jacka Londona) to również potomek niegdysiejszej arystokracji plemiennej. Zaznajomiony z lokalizacją kosztowności ukrytych przed konkwistadorami przez kapłanów świątyni Uaxactum wyjawia rodową tajemnicę głównym bohaterom fabuły, Francisowi Morganowi i jego kuzynowi Henry'emu. Po doprowadzeniu obu awanturników do ukrytego sanktuarium, autorzy (ponownie spółka Horvath/Zorad) bezceremonialnie pozbyli się zbędnego już tubylca. Jego miejsce prędko zajęli inni potomkowie Majów kultywujący w odseparowaniu od świata obyczaje przodków. Ów motyw "zaginionej cywilizacji", mimo spłycenia wynikającego z ograniczonej objętości albumu, umożliwił ukazanie kolejnych indiańskich osobowości. Bezkompromisowy, okrutny kapłan aż nazbyt gorliwie wpisuje się w rolę strażnika majańskich tradycji. Za to "Śpiąca Dama", ponętna władczyni ukrytej krainy, wyraźnie ma już dość swej komfortowej, choć zarazem nudnej roli półbóstwa. Pozostali, obecni tu Majowie to jedynie "mięso armatnie" konieczne dla wygenerowania odpowiedniej dawki dramatyzmu.


kadr z komiksu "Thorgal 10: Kraina QA" - rys. Grzegorz Rosiński

Rzecz jasna nie sposób pominąć tu najsłynniejszego dokonania Grzegorza Rosińskiego, tym bardziej, że tzw. "Cykl Qa" ("Kraina Qa', "Oczy Tanatloca", "Miasto zaginionego boga" oraz "Między ziemią, a światłem") rozgrywa się w realiach wzorowanych na prekortezjańskiej Mezoameryce. Za sprawą intrygi Kriss de Valnor, Thorgal wraz ze swą rodziną i przyjaciółmi trafia do zaoceanicznej krainy targanej bezwzględnym konfliktem. Oto bowiem kilkadziesiąt lat wcześniej bóg Ogotaj zainicjował ekspansję ludu Czamsów, którzy uzbrojeni w opracowane przezeń typy broni wyruszyli na podbój całej krainy Qa. Jedynie lud Xinjinsów zdołał stawić względny opór najeźdźcom, choć gdyby nie wsparcie Tanatloca, osobnika również postrzeganego przez nich jako bóstwo, prawdopodobnie także oni ulegliby naporowi hord Ogotaja. Autor scenariusza, Jean Van Hamme, jak zawsze w takich sytuacjach odżegnywał się od wskazywania źródeł swej inspiracji. Trudno jednak wyzbyć się kojarzenia wspomnianego białoskórego bóstwa z Quetzalcoatlem ("Pierzastym Wężem"), jednej z kluczowych postaci w mitach Indian dawnej Mezoameryki11. Już sam przypisywany mu niekiedy wygląd zewnętrzny sugerował jego domniemaną obcość (jasna karnacja i gęsta broda). I tak też jest z Ogotajem, ocalonym z morskiej katastrofy kosmitą. Zasadnicza różnica między nim, a jego mitycznym pierwowzorem polega na konstruktywnej roli drugiego z wymienionych jako stwórcy ludzkości oraz tak kluczowej dla meksykańskich kultur rolniczych wiedzy astronomicznej. Jego komiksowy "odpowiednik" drastycznie różni się odeń pod tym względem. Wszelka przekazana przezeń wiedza ma na celu wyłącznie destruktywne cele. Szlak podległej mu armii znaczy pożoga, stosy trupów oraz transporty jeńców zabijanych każdego dnia ku jego chwale. Pod tym względem ów osobnik przypomina raczej Itzamne, bóstwo agresywnego ludu Itza, który w drugiej połowie XII wieku wywołał niemałe zamieszanie na półwyspie Jukatan. Nomen omen główne ośrodek Czamsów nosi nazwę Mayaxatl, bardzo podobnie brzmiącą do Mayapanu, swego czasu znaczącego miasta tzw. "Nowego Imperium" Majów. Sylwetkom rodowitych Indian takich jak Varyay czy Maloc również poświęcono niemało miejsca, zwłaszcza w kontekście machinacji politycznych po śmierci Tanatloca i Ogotaja. Również Czamsowie tacy jak Hog czy Nazca, chociaż zaistnieli tylko w jednej odsłonie serii, to jednak dali się poznać jako osobnicy kierujący się klarowną, w pełni zrozumiałą dla czytelnika motywacją.


kadr z komiksu "X-Men.1992.03.(03)" - rys. Dave Cockrum

W amerykańskich produkcjach superbohaterskich początkowo o bohaterów indiańskiego pochodzenia nie było łatwo. Rasistowskie uwarunkowania tego kraju początkowo uniemożliwiły pojawienie się pełnokrwistych, czerwonoskórych bohaterów. Co najwyżej wprowadzano ich na komiksową scenę w charakterze "dziczy do odstrzału", podobnie jak miało to miejsce w serialach telewizyjnych oraz kinowych produkcyjniakach. Dopiero w toku lat siedemdziesiątych takowych postaci przybyło, choć często pełniących funkcje niejako "służebne" wobec tytułowych bohaterów. Tak było z Thunderbirdem (w cywilu John Proudstar), Apaczem dysponującym nadnaturalną siłą i odpornością, który po mozolnych namowach zgodził się przyłączyć do nowo formowanego oddziału mutantów znanych jako X-Men. Jego "kariera" nie trwała jednak zbyt długo, bowiem zginął on podczas starcia z niejakim hrabią Nefaria. Być może w swym zacietrzewieniu okazał się zbyt podobny do Wolverine'a, a w funkcji "mięśnia grupy" Len Wien (scenarzysta serii) widział raczej Colossusa. Możliwe, że śmieć Thunderbirda miała na celu delikatne uprawdopodobnienie nowej wersji wychowanków Charlesa Xaviera. Bez względu na przyczynę tego stanu rzeczy wypada przyznać, że Indianin "wyleciał" z grupy u samego zarania cyklu... Na swój sposób "powrócił" w osobie swego brata, Jamesa Proudstara, znanego pod kryptonimem Warpath. Ów osobnik pełnił jednak rolę zazwyczaj milczącego tła w grupie New Mutants oraz jej zbrutalizowanej wersji znanej jako X-Force.


kadr z komiksu "X-Men.1995.11.(33)" - rys. Whilce Portacio

Na szczególną uwagę zasługuje inna postać zaistniała na kartach tytułów poświeconych marvelowskim mutantom. Mowa to o niejakim Forge, błyskotliwym Cheyenie zdolnym dzięki swym mutacyjnym zdolnościom opracować przydatne mu zaawansowane urządzenia, a nawet całe gałęzie technologiczne. Nieszablonowość tej postaci znakomicie oddaje jego niełatwa relacja z Ororo Munroe (działającą pod pseudonimem Storm) ukazana w opowieści "Life/Death" ("X-Men" nr 2/1993). Z jednej strony wrażliwy zeń, momentami może nieco nużący osobnik. Z drugiej nie raz pokazał, że w momentach kryzysowych radzi sobie całkiem nieźle, o czym można przekonać się podczas lektury "X-Men" nr 11/1996, gdy rzeczony starł się z niejakim Trevorem Fitzroyem.

Ukazane tu - nie ukrywajmy - dość pobieżnie sylwetki niektórych Indian zaistniałych na kartach publikowanych u nas komiksów nie wyczerpują podjętego tematu. Niemniej już na tej podstawie widać wyraźnie jak znacznym zainteresowaniem cieszyli się pierwotni mieszkańcy Ameryki także we wspomnianym medium. Dziś to już (jak na razie) przeszłość, a nisze egzotycznych postaci tłumnie zasiedliły osobowości rodem z powieści fantasy i SF, tudzież oprychy z co bardziej mrocznych zakątków komiksowych miast. Dla Indian nie zostało zbyt wiele miejsca i raczej wątpliwe by w niedalekiej przyszłości ponownie zawładnęli umysłami czytelników, tak jak miało to miejsce przeszło cztery dekady temu.

Na koniec wypada pozdrowić jedną z najbardziej pamiętnych indiańskich osobowości polskiego komiksu: "Ależ Wodzu, co wódz...". I proszę nie przepraszać.

Przemysław Mazur

1 Na tej właśnie warszawskiej ulicy mieściła się główna siedziba niesławnego urzędu cenzorskiego.
2 Marek Misiora, Przygody w "Przygodzie" [w:] "Zeszyty Komiksowe" nr 7 (grudzień 2007), s. 47 i 59.
3 Tamże, s. 47 i 58.
4 Aztek-Anonim, Zdobycie Meksyku, tłum. Tadeusz Milewski, Wrocław 1959. Utwór ten stanowi tłumaczenie XII księgi dzieła franciszkanina Bernardino de Sahaguna "Historia general de las cosas de Nueva Espana".
5 Np. "Cowboy w masce" na łamach "Wieczoru Warszawskiego" z 31 sierpnia 1939 roku (s. 5).
6 Termin zapożyczony z tytułu książki autorstwa Macieja Jasińskiego "Jerzy Wróblewski. Mistrz z Bydgoszczy".
7 Bernal Diaz del Castillo, Pamiętnik żołnierza Cotresa czyli Prawdziwa historia podboju Nowej Hiszpanii, wybór, przekład i przypisy Anna Ludwika Czerny, Łódź 1986 (wyd. II)
8 Więcej na ten temat w znakomitej pracy Ryszarda Tomickiego "Ludzie i bogowie. Indianie meksykańscy wobec Hiszpanów w pierwszej fazie konkwisty" (Wrocław 1990).
9 Traktuje o tym swego czasu bardzo popularna trylogia Krystyny i Alfreda Szklarskich "Złoto Gór Czarnych".
10 Opis tej sytuacji można odnaleźć w korespondencji rzeczonego zebranej w "Listach podróży do Ameryki" - Henryk Sienkiewicz, Pisma wybrane, tom IV, Warszawa 1988, s. 108-110.
11 Jedną z wersji mitu opisał w przystępnej, prozatorskiej formule Jose Lopez Portillo y Pacheco - "Quetzalcoatl", Kraków 1978.


Kadr z komiksu "Binio Bill i Skarb Pajutów" - rys. Jerzy Wróblewski