Relacja z XIX MFK

 

Po raz kolejny odwiedziłem już MFK i z roku na rok jest co porównywać, czego tak naprawdę za czasów Konwentu nie mogłem za bardzo powiedzieć. Niewątpliwie dobrze się bawiłem, jak zwykle spotykając ludzi, znajomych, przyjaciół i wybierając co ciekawsze pozycje z menu prelekcji, jak i ze stoisk sprzedawców.

Nie sposób było jednak nie zauważyć pewnej rzeczy, mianowicie Festiwal się rozrasta. Zajmuje coraz więcej miejsc łódzkiej metropolii, mile otwierając się na niezaznajomionych z komiksem obywateli. Czy jednak przeniesienie głównej gali wręczenia nagród o hektar drogi od kolebki MFK, czyli Łódzkiego Domu Kultury było dobrym posunięciem? Miejsce niewątpliwie godniejsze, gdyż futurystycznie oszklone Muzeum Włókiennictwa idealnie prezentowało prace Manary i innych, jednak czy było to potrzebne? Kawał drogi w chłodzie i nieprzyjemną częścią ulicy Piotrkowskiej - niektórym nie chciało się tyle spacerować i szukać tego miejsca. Festiwal coraz mniej łączy się z ŁDK, a rozproszenie wystaw i atrakcji pociąga za sobą rozproszenie odwiedzających i ich nagromadzenie w jednym miejscu kojarzy się raczej z wiejskim klubem dyskusyjnym niż największą imprezą komiksową w kraju. I jak na taką rangę przedsięwzięcia i doświadczenie organizatorów zadziwiał mnie chwilami brak profesjonalizmu. Pomijam niedopowiedzenia i przesunięcia w planie atrakcji, które już zdążyły się wpisać w tradycję MFK, ale sytuacje, kiedy nie wiadomo kto ma prowadzić spotkanie, albo nie ma prowadzącego, nie powinny się zdarzać.

Bardzo podoba mi się, że Festiwal zyskuje nowych gości światowego formatu, tworzących historię naszego ulubionego medium, z drugiej jednak traci poprzednich gości. Nie wydaje mi się bowiem, żeby taki Manara chciał odwiedzić po raz kolejny miejsce, w którym nie miał opiekuna i tłumacza, i nikt nie potrafił mu powiedzieć co ma robić dalej i jak długo. Z drugiej strony spodobał mi się Manara, a to dlatego, że uparcie każdemu oprócz autografu zrobił rysunek mimo, iż komplikowało to nieco organizatorom program. Bardziej uległy był Moebius, który okazał się uroczym i przemiłym człowiekiem, pełnym doświadczenia i pełnym życia, ale jednak rozdającym jedynie parafki.


Moebius - Jean Giraud podczas dawania autografów

Wracając jeszcze do samej gali wręczenia nagród, w oczy rzuciły mi się dwie rzeczy. Pierwszą była rozchichotana i mało profesjonalna tłumaczka, która tłumaczyła wszystko jak leci albo urywkami pomiędzy chichotami. Drugą byli sami odbierający nagrody, albo pseudo- wyluzowani albo bez podstaw kindersztuby. Może jestem wyjątkiem, który czepia się nie wiadomo czego, albo reliktem jakiejś przeszłości, ale odbiór jakiejkolwiek nagrody, nie mówiąc już o prestiżowej powinien nastąpić bez rąk w kieszeniach, bo świadczy to o braku szacunku dla wręczających, ani nie powinien być kwitowany stwierdzeniem, że "musi do kibla", o ile dobrze zapamiętałem zwrot?

Po części oficjalnej było otwarcie rewelacyjnej wystawy, m.in. Milo Manary, na którego kunszt nie mogłem osobiście się napatrzeć, a z której to wystawy, oprócz rewelacyjnych plansz z "Borgii", zapamiętałem dwóch młodych chłopaków, którzy studiując zapamiętale jedną z prac stwierdzili ostatecznie, że: "Ty, ale statki to mu nie wychodzą, nie??..."

Część nieoficjalna nie odbyła się niestety w miejscu, do którego się już przyzwyczaiłem i które polubiłem, czyli w Fanaberii, ale w jakimś miejscu trudnym do trafienia. Miejsce było zimne, z ToiToi-ami zamiast toalet, co znowu w jakiś sposób moim zdaniem obniżyło nieco poziom, mocno ściągnięty w dół przez występu dwóch zespołów, których nazw wolę nie pamiętać, tak jak i ich muzyki. Dziwi ich obecność, zwłaszcza, że organizatorzy mieli do dyspozycji inne, lepsze jak chociażby Łąki Łan czy Cool Kids of Death. Występ nie przypadł do gustu większości, która się ulotniła, pozostawiając tą część, która najwyraźniej potraktowała koncert jako osobliwość. W tym miejscu przydaje się też lekka krytyka pozostawienia głównych gości Festiwalu samym sobie i pozwolenie, aby snuli się zagubieni, a następnie zakatowanie ich muzyką, która zagłuszała nawet najgłośniejsze rozmowy.


Mawil podczas pracowitego wrysowywania autografów

Pomijając mnogość miejsc związanych z Festiwalem, na całe szczęście nadal wszystkie wystąpienia, prelekcje i wywiady odbywały się w starym, dobrym ŁDKu, tam też można było obejrzeć prace konkursowe. Po przejściu przez wystawę rzucił mi się w oczy nieco niższy poziom ogólny nadesłanych komiksów. Nie mówię, że nie było rewelacyjnych czy zwyczajnie dobrych, ale subiektywne moje odczucie jest jednak takie, że rok temu wyglądało to trochę lepiej. Cieszy natomiast coraz większa międzynarodowość konkursu i rosnąca liczba komiksów przysyłanych z zagranicy, co świadczy między innymi o szerokim odbiorze Festiwalu. Z pewnością przyczynia się też do tego towarzyszący MFK projekt City Stories, który po raz kolejny można było kupić w postaci albumu. Album bardzo mi się podobał, jak z resztą pozostałe wydawnictwa okolicznościowe, a w szczególności pewnego rodzaju biografia Janusza Christy, którego niestety zabrakło, chociaż bardzo liczyłem na spotkanie z nim. Po za tym, na samej giełdzie miło było zobaczyć coś więcej niż same komiksy. Przez długi czas brakowało mi wystawców ze sprzętem specjalistycznym. Drobną jaskółką był Pentel dwa lata temu, w tym roku można było dostać między innymi specjalne bloki do rysowania, szkicowania oraz kolorowe markery, można też było wypróbować rewelacyjne tablety firmy Wacom.


Wystawa Jana Marcina Szancera

Ogólnie MFK 2008 był mile spędzonym weekendem i mimo całego narzekania niewątpliwie za rok wybiorę się również. Mam jednak ogromną nadzieję, iż tym razem odbędzie się w końcu bez większych potknięć, bo przecież profesjonalizm wcale nie wyklucza miłej i luźnej atmosfery.

Bartłomiej "Graphicus" Kuczyński

 

Zabrzmi to aż nazbyt optymistycznie, niemniej w moim przekonaniu jest coraz lepiej. Przede wszystkim sporo uznania należy się organizatorom za odpowiednie nasycenie spotkaniami niedzieli - dnia, który jak do tej pory traktowano po macoszemu. Tymczasem na dopiero co minionym Festiwalu doczekaliśmy się spotkania z samym Milo Manarą, a i jak zawsze uprzejmy Bogusław Polch szczodrze dzielił się informacjami o planowanej adaptacji filmowej "Funky'ego Kovala". Sporym udogodnieniem okazała się możliwość nocowania w Łódzkim Domu Kultury za oszałamiającą sumę "aż" dziesięciu złotych. Zatem kto naprawdę miał ochotę zostać na niedzielną odsłonę, miał ku temu idealną wręcz sposobność.


Spotkanie z Grzegorzem Rosińskim

Wbrew kasandrycznym wizjom naszych wydawców, czytelnicy raczej nie mieli powodów do narzekań dźwigając do pociągu obszerne tomiszcza nowości. Z giełdą też było wyraźnie lepiej niż przed rokiem. Rzecz jasna nie obyło się bez perturbacji natury organizacyjnej. Ale taka już specyfika, zresztą na swój sposób urokliwa, naszej nacji. Może nieco więcej troski winni byli wykazać organizatorzy o szacownych gości. Podczas finałowej impry w "bunkrze" (tudzież "garażu hermetycznym") nieopodal "Muzeum Włókiennictwa" Moebius sprawiał wrażenie lekko zakłopotanego. I nic dziwnego, bowiem porzucony sam sobie przez dłuższy czas wypatrywał kawałka siedziska zarówno dla siebie, jak i towarzyszącej mu małżonki. Niewiele brakowało, by Mistrz został stratowany przez osobnika dźwigającego sztalugę. Prawdopodobnie nie musiał być szczególnie zachwycony koniecznością korzystania z tzw. "toi-toi'a"...

Mimo tych delikatnych mankamentów ogólne odczucie jest jak najbardziej pozytywne. Festiwal w coraz większym stopniu nabiera charakteru międzynarodowego. Kto jeszcze sześć czy siedem lat temu był w stanie wyobrazić sobie, że do Łodzi przybędą takie sławy, jak Liberatore, Milo Manara, czy wspominany chwile temu Jean Giraud ? A jednak! Kto wie co czeka nas w kolejnych latach? Może Mike Mignola? Przekonamy się.

Przemysław Mazur


Wystawa konkursowa

foto: "graves"