"Komiks od maleńkości
zawsze był ze mną"
- rozmowa z Marcinem Rusteckim


KZ: Późna wiosna 1990 roku. Minął zaledwie rok od wyborów kontraktowych, a już dało się zauważyć liczne zmiany w naszym kraju. Wolny rynek stopniowo "rozwijał skrzydła", a w polskich sklepach pojawiło się mnóstwo produktów widywanych dotąd jedynie w przemyconych z zachodu prospektach, niedostępnych większości naszych rodaków "Pewexach" lub też u kolegi, którego tata udzielał się w koncesjonowanym przez PZPR handlu zagranicznym. Napoje w puszkach, serial "Miami Vice", sprowadzane z RFN walkmany to jedynie drobna część dóbr materialnych, jakie nareszcie znalazły się w zasięgu przeciętnego Polaka. Brakowało już tylko komiksów z amerykańskimi superbohaterami. I oto w maju wspomnianego roku harcerska gazeta "Świat Młodych" zamieściła reklamę takich właśnie komiksów. Mógłby Pan przybliżyć nam początki TM-Semic? Jak Pan trafił do tegoż wydawnictwa?

Marcin Rustecki (MR): O kompletnych zaczątkach nie mogę powiedzieć z prostej przyczyny - przyszedłem do firmy w 1991 roku. Zaledwie rok wcześniej przyjechałem do Polski - historia interesująca sama w sobie. Przez dziesięć lat mieszkałem bowiem w Anglii, gdzie zastał mnie stan wojenny. Wyjechałem na wakacje w 1981 roku i z wiadomych względów już zostałem aż do 1990 roku. Po powrocie do Polski podejmowałem się tłumaczeń z języka angielskiego, a także rysowałem dla "Szpilek", wówczas najbardziej prestiżowego, satyrycznego pisma. Gdzieś tak w marcu wspomnianego roku moja żona spostrzegła w "Gazecie Wyborczej" ogłoszenie o zwięzłej treści: "szukamy redaktora" - ja nawet nie widziałem tego ogłoszenia. Nie mówiąc mi o tym odpowiedziała na nie, po czym stwierdziła: "Słuchaj, być może ktoś do ciebie zadzwoni w sprawie pracy." No i zadzwonił, jak się później okazało, prezes. Ja mu mówię: "Drogi panie, nie znam się za bardzo na komputerach, a generalnie to co ma być?". Na co ten odpowiada: "Komiksy." Pytam się: "Jakiego rodzaju komiksy?" "Jak pan już widział, na rynku jest "Spider-Man" i "The Punisher". "No tak, tak" - odpowiedziałem, - "kolega, czy też jego syn mi pokazywał". W każdym razie umówiliśmy się na spotkanie w hotelu "Victoria". Cała sala wynajęta, dzikie tłumy. No i - jakkolwiek by to brzmiało - przesłuchanie prowadzone przez prezesa i jakiegoś Szweda (jak się później okazało, niejakiego Chrystiana, o którym będzie jeszcze mowa). Szczerze mówiąc nie wiedziałem wówczas o co chodzi, toteż kompletnie nie miałem tremy. Traktowałem całą sprawę trochę na zasadzie zabawy. Kątem oka dostrzegłem jakieś komiksy: "Batmany", "Handbooki" Marvela, kompletnie nie widziałem, jaka ma być w tym moja potencjalna rola! Wspominany Szwed najpierw robi mi zdjęcia, ja siedzę, nie ukrywam, skonfundowany, po czym podaje mi okładkę "Batmana", kalkę, kredki i mówi: "Proszę pokolorować tę okładkę". A ja na to: "Ostatni raz takie rzeczy w przedszkolu robiłem, ale w porządku". Zatem pokolorowałem, zrobiłem odpowiednie przejścia (melanż), po czym kontynuowaliśmy rozmowę, a ja zamierzałem zaprezentować swoje rysunki. Jego reakcja był dość zaskakująca: "Nie, absolutnie nie interesują nas pana prace." Myślę sobie: "O. K." i gdzieś tam widzę mimochodem takiego chłopaczka. Smyrdek przemykał się pośród dorosłych, wszystkich przepraszał. Okazało się potem, że to był Arek. Miał zaledwie szesnaście lat. Całe spotkanie trwało około dwóch godzin; coś naszkicowałem, padło pytanie: "Ile pan chciałby zarabiać?" Ja spytałem: "A co to za stanowisko?" "Rysownik?" Kompletna zagadka. To nawet śmieszne z perspektywy czasu. Niebawem padło sakramentalne: "Dobrze, odezwiemy się", po czym tłumy chętnych wciąż napierały. Niemniej faktem jest, że ze mną rozmawiali dosyć długo. Prezes stwierdził: "Skontaktujemy się z panem w ciągu dwóch tygodni". Jeszcze tego samego dnia wieczorem otrzymałem telefon, że chcą się spotkać nazajutrz i to wówczas dostałem pracę. Okazało się, że na stanowisko redaktora naczelnego i jak już mówiłem tysiąc razy przyjęto cztery osoby z dziewięćdziesięciu: redaktor naczelny, tzw. traffic menager, czyli Gosia (kontrolująca komunikacje między krajami wchodzącymi w skład koncernu), dwójka literniczek - no i Arek na tzw. dochodnego ze Szczecina. Toteż jeśli chodzi o Codem to dopiero później dowiedziałem się, że zaczęli działalność w Krakowie, preparując produkcję "na kolanie". Potem nastąpiła współpraca z Semic Internacional, czyli bazą w Szwecji. Pojechaliśmy na szkolenia pod granicę norweską (tam przygotowywano diapozytywy zarówno dla nas jak i innych odnóg koncernu) polegające m.in. na oprowadzaniu po siedzibie centrali i spotkaniach z liternikami. No i niebawem, latem 1991 roku, przystąpiliśmy do pracy na Rzymskiej 18A w willi na Saskiej Kępie w Warszawie. Pierwszego dnia skupiliśmy się na piciu herbaty w kuchni, bowiem w redakcji nic w zasadzie nie było. Żadnych komputerów, jedynie stół graficzny do tzw. "krojenia". Prezesi co prawda przywieźli już jakieś materiały ze Szwecji, tyle że nie mieliśmy zbyt wielu narzędzi do pracy.


Gaiman, Istvan, MR

KZ: Czy osoby odpowiedzialne za przygotowanie pierwszych komiksów w Krakowie nadal współpracowały z wydawnictwem?

MR: Nie. Zdaje się zresztą, że to były tylko dwie osoby - tłumacz i liternik. Przy okazji zapytałem prezesów jak to się stało, że rozpoczęli swą działalność, jeszcze jako szwedzka firma Codem, właśnie w Krakowie. Z tego, co mówili, współpracujący z nimi Stanisław Dudzik miał tam znajome osoby biegłe w przygotowywaniu komiksów do druku. Przyznam jednak, że temat początków firmy nieszczególnie mnie wówczas nurtował. Absorbowała nas przede wszystkim praca nad bieżącymi wydaniami, a tej nie brakowało. Decyzja o przeniesieniu redakcji (już w postaci zarejestrowanej polskiej firmy TM-Semic) wynikła ze stołecznego charakteru Warszawy i wszystkich wiążących się z tym udogodnień (m.in. kwestii dystrybucji).

KZ: Skąd wzięło się Pańskie zamiłowanie do rysunku?

MR: Po ukończeniu liceum podjąłem naukę w nowatorskiej, jak na owe czasy, szkole reklamy; pech chciał (a może szczęście), że jak już mówiłem, wyjechałem na wakacje, po czym stan wojenny uniemożliwił mi powrót do kraju, a przy okazji - kontynuowanie nauki w tejże szkole; stąd nie pozostało mi nic innego jak nauka zawodu własnym sumptem, tym bardziej, że poznałem mnóstwo fajnych grafików w Anglii. Generalnie jestem samoukiem.

KZ: Miał Pan okazje zamieszczać swoje prace w tamtejszej prasie?

MR: Jak najbardziej; m.in. w "TimeOut".

KZ: A czy komiks był wcześniej Panu znany? W latach siedemdziesiątych trochę tego jednak było - chociażby magazyn "Relax"...

MR: Moja dalsza rodzina pomieszkiwała we Francji stąd, odkąd pamiętam, co najmniej od wczesnej podstawówki, zawsze miałem komiksy w domu przesyłane właśnie przez wspomnianą rodzinę. Obok magazynu "Pilote" (gdzie zamieszczano m.in. produkcje Disneya) wymienię album "Alix", który to komiks totalnie mnie zafascynował. To było coś autentycznie wyjątkowego, a zarazem przełomowego! Rzecz traktowała o przygodach rzymskiego chłopca; tym sposobem zainteresowałem się nie tylko komiksami, ale też starożytnym Rzymem, które to obie pasje tkwią we mnie po dzień dzisiejszy. Potem był taki moment, jeszcze na etapie mojej szkoły podstawowej (wczesne lata siedemdziesiąte), że w naszym obiegu - w gruncie rzeczy nawet nie do końca wiem skąd my je braliśmy - stały się dostępne skandynawskie (chyba głównie duńskie) komiksy takie jak "Tarzan", "Korak", "Magnus the Robot Fighter", tzw. "Classicery" (komiksowe adaptacje klasycznych powieści przygodowych - np. "Trzej Muszkieterowie"). Było tego mnóstwo. Każdy z nas miał tego po kilkadziesiąt sztuk, dzięki czemu mogliśmy je wymieniać.

KZ: Zdaje się, że ze względu na tańsze koszty Szwedzi i Duńczycy drukowali u nas te tytuły, przy czym część pozostawała na miejscu...

MR: Później okazało się, że moja kuzynka jest zaangażowana w tego typu produkcje. Sporo tego od niej otrzymałem. Stąd podsumowując, komiks od maleńkości - mówiąc kolokwialnie - zawsze był ze mną, trochę na zasadzie fartu życiowego. Jak na tamte lata to było istne szaleństwo, bo ówczesna oferta polskiego rynku prezentowała się nad wyraz ubogo. "Żbik", "Kloss" czy "Tytus" również mnie fascynowały, niemniej za sprawą wzmiankowanych komiksów zza Żelaznej Kurtyny byłem już bardziej wyrobiony, wiedziałem jak wyglądają tego typu produkcje na rynku frankofońskim, stąd i moje wymagania były większe. Za to komiks amerykański był mi wtedy totalnie nieznany.

KZ: Początkowo napotkaliście Państwo znaczne problemy z dystrybucją. Przykładowo: w Lublinie pierwsze cztery odcinki "Spider-Mana" i "Punishera" dostępne były jedynie w dwóch punktach sprzedaży. Z czego wynikły te perturbacje? Czyżby decydenci ówczesnego głównego dystrybutora, RSW "Ruch", sceptycznie podeszli do tej inicjatywy?


tygrysgrey Marcina

MR: Kompletnie nie pamiętam z bardzo prostej przyczyny: nie było mnie wówczas w firmie. Wiem natomiast, że szefostwo prowadziło, czy raczej usiłowało prowadzić, rozmowy z RSW "Ruch" w sprawie poprawy tej sytuacji. Nie było to łatwe, bowiem porozumienie utrudniała okoliczność braku podstawowej wiedzy ówczesnych urzędników na temat komiksu. Nie mieli bladego pojęcia cóż to jest za medium. Zresztą na podobnej zasadzie przez całe lata dziewięćdziesiąte funkcjonowały urzędy celne: stara ekipa została. Ciężko było.

KZ: Ceny Państwa tytułów były - co tu kryć - bardzo wysokie (przeciętny komiks kosztował wówczas 3-5 tysięcy złotych, "Spider-Man" - 9,5 tysiąca). Przy okazji, jakie czynniki spowodowały tak wysoką wycenę tych komiksów? Ich jakość edytorska, nawet jak na rok 1990, pozostawiała bardzo wiele do życzenia...

MR: Zdaje się, że większość ówczesnych przedruków (np. pierwszy epizod "Elektry" wydany przez AS Editor) zaistniało u nas jako typowe "piractwo" (ochrona praw autorskich weszła w życie wraz z 1995 rokiem), my natomiast skrupulatnie uiszczaliśmy wszelkie opłaty z tym związane. W tym miejscu wrócę na moment do początków wydawnictwa. Jego twórcami było dwóch Szwedów, którzy podpatrzyli jak ich dzieciaki podczytują "Fantoma" czy "Spider-Mana". A że mieli "głowy nie od parady" toteż rzucili hasło: "Cholera, a może by tak wydać komiksy w Polsce?" Skontaktowali się z naczelnictwem Semica, dogadali sprawę i zainwestowali własną kasę, co przyniosło efekt w postaci dwóch pierwszych tytułów - "Spider-Mana" i "Punishera". Był to krok ryzykowny, niemniej inicjatywę tę przyjęto u nas z nadspodziewanym entuzjazmem. Ów sukces był na tyle ogromny, że diametralnie odmienił sytuację, dzięki czemu polska odnoga stała się niebawem pełnoprawną częścią koncernu.

KZ: Pierwszy zeszyt "Spider-Mana" sprzedał się w niewyobrażalnym obecnie nakładzie przeszło stu tysięcy egzemplarzy (!!!). Zdaje się, że nastąpiła konieczność dodruku...

MR: Śmieszna sprawa, bo nagle okazało się, że najpierw pracujemy "na kolanie", po czym tworzymy poważne wydawnictwo - redakcja, siedziba, telefon, faxy. O internecie rzecz jasna nie mogło być mowy, istna epoka kamienia łupanego. Strony klubowe, kontakt z czytelnikiem - słowem rozwiązania żywcem przeniesione z rynku zachodniego, gdzie przecież komiksy okazywały się od dziesiątków lat. Początkowy brak komputerów sprawił, że nie bardzo mieliśmy możliwości składania kolejnych odcinków. Jaja jak berety!


żona

KZ: Czy dało się zauważyć nieprzychylne gesty ze strony konkurencji? Wielu fanów wciąż ma w pamięci utrzymany właśnie w takim duchu artykuł Macieja Parowskiego na łamach "Komiksu" (nr 5/1990). Tekst robił wrażenie aroganckiego, a zarazem zaczepnego w swej wymowie.

MR: Była taka sytuacja. Niebawem po rozpoczęciu wydawniczej działalności odbyła się konferencja prasowa, na której z naszej strony pojawił się pan Stanisław Dudzik oraz redaktor naczelny Marvela, nieżyjący już niestety Mark Gruenwald (wcześniej autor scenariuszy do m.in. serii "Captain America" oraz pomysłodawca grupy Squadron Supreme). Zresztą poznałem go; strasznie fajny facet. Na tej konferencji zjawił się także Maciej Parowski i w efekcie "wyszlifował" dosyć paszkwilowy artykuł. Jego zdanie na temat oferowanych przez nas serii było jednoznacznie negatywne; nie wiedzieć zresztą czemu, bowiem znawcą komiksu amerykańskiego pan Maciej nie był. Postanowiliśmy zignorować tę zaczepkę. Trzeba jednak przyznać, że gdy spotkaliśmy go z Arkiem przy różnych okazjach (np. w Krakowie, gdzie zaprosił nas Kamil Śmiałkowski), co prawda za artykuł nie przeprosił, niemniej przyznał, że był w błędzie i zwrócił nam honor. Powtórzył to zresztą jeszcze przy okazji innego spotkania. Zachował się zatem elegancko i z klasą. Kto zresztą wówczas mógł się spodziewać, że ruszymy i zbombardujemy wszystko jak leci? Z dzisiejszej perspektywy muszę nieskromnie przyznać, że istotnie był to dywanowy nalot.

KZ: W swoim artykule Maciej Parowski użył określenia "buńczuczne wystąpienie", które w kilka miesięcy później wypomniał mu jeden z wyraźnie oburzonych czytelników.

MR: (Śmiech) "Buńczuczne wystąpienie"? Nawet nie pamiętam. Pan Stanisław znany był jako osoba wybitnie sympatyczna, stąd moje zdziwienie. Trudno jednak zwoływać konferencję próbując anonsować własną inicjatywę i równocześnie nie wierzyć w ewentualny sukces przedsięwzięcia. Stąd być może pan Parowski mógł odnieść wrażenie "buńczucznej" wymowy spotkania. Choć nie kryję, że trochę tu "strzelam ślepakami", bo nie byłem tam obecny, choć znam przebieg z relacji.

KZ: Czy podobne głosy "sceptycyzmu" pojawiły się ze strony innych wydawców np. prężnie wówczas funkcjonującej "Orbity" czy "Pegasusa" - epizodycznego gościa na naszym rynku?

MR: Absolutnie nic nie pamiętam; być może jakiś "krzywe akcje" miały miejsce na tzw. "górze" (np. wśród decydentów od kolportażu). Niczego jednak nie potrafię w tej chwili sobie przypomnieć. Według mnie rzecz skończyła się raczej na artykule pana Parowskiego. Zresztą nawet gdyby tak nie było mi i tak nie przejęlibyśmy się; po prostu robiliśmy swoje, próbowaliśmy stworzyć coś fajnego, co jak się potem okazało trochę nas przerosło. Na początku sami w to nie wierzyliśmy. Rany Boskie! Nakłady rosły, zasypywano nas mnóstwem zamówień; to tak jak by z miejsca otrzymać bombę atomową, a nie korkowiec! I musieliśmy się w tym wszystkim odnaleźć.


Inka72

KZ: Jak wyglądał proces wdrażania tytułu - od pomysłu do zaistnienia na kioskowych półkach? Przy okazji jak układała się współpraca ze skandynawską centralą? Czy polska filia miała realny wpływ na dobór tytułów i zakup licencji? Czy istniała możliwość zakwestionowania decyzji tzw. szefostwa?

MR: Tu opowiem pewną anegdotę. Jesienią 1991 roku pojechaliśmy do Frankfurtu na pierwsze spotkanie z szefostwem Semica i przedstawicielami "bratnich" odnóg. Jako najmłodsza "gałąź" koncernu byliśmy niejako wydarzeniem. Oczy wszystkich skierowały się właśnie na nas. W trakcie omawiania tzw. "strategii firmy wobec przeciwnika" (ble, ble, ble...) podjęto temat dwóch serii o Tarzanie, spośród których mieliśmy wybrać jedną do publikacji. Seria, którą w końcu wydaliśmy (w październiku 1992 roku; łącznie ukazały się cztery numery) nie przyjęła się. Dużo bardziej wolałem tę drugą, wzbogaconą o wątki SF. Pechowo, Szwed był scenarzystą "naszej", stąd "naczelnictwo" starało się promować ów tytuł za wszelką cenę. W pewnym momencie padło pytanie: "No dobrze, a co Polska myśli?" Jeden prezes gapi się na drugiego, a drugi na mnie. Stres, niemniej podjąłem temat dając do zrozumienia, że nie widzę przeszkód w łączeniu konwencji SF z klasyczną postacią, jaką jest Tarzan. Niestety nie przeszło. Mimo to fajnie było potem usłyszeć, iż mamy własne zdanie, że potrafimy walczyć o swoje pomimo, że byliśmy w tym interesie całkiem nowi.

KZ: Paradoksalnie na forach internetowych pojawiała nie raz opinia, że to właśnie ten "Tarzan" zaliczany jest jako jedno z najbardziej ambitnych przedsięwzięć w dziejach TM-Semic. Trzeba przyznać, że pomimo wyraźnie dostrzegalnych kolapsów w przekładzie (przynajmniej w premierowym odcinku); zastosowana tam kreska robiła co najmniej dobre wrażenie.

MR: Okładki były fajne.

KZ: Rzeczywiście, zachęcające. Kontynuując wątek współpracy z centralą: czy zdarzały się sytuacje, że, mówiąc obcesowo, wciśnięto Państwu serie, których w żadnym wypadku nie wydalibyście z własnej woli?

MR: Jasne. Tak było z "Fantomem" i "Binky" (oba tytuły zadebiutowały w styczniu 1992 roku), ponadto "Różowa Pantera" oraz "Alf", wówczas bardzo popularny za sprawą serialu telewizyjnego. Pierwotnie byłem przekonany, że nieźle się sprzeda; jak czas pokazał - bez rewelacji. Zresztą edytorsko to był straszny kawał roboty, bo oryginalnie ów komiks składał się z dwu-, trzy-, czterostronicowych historyjek - co siłą rzeczy stwarzało problem przy kompletowaniu materiału na cały zeszyt. Trzeba było mnóstwo tego czytać i odpowiednio dobierać opowiastki. Brakowało dłuższych fabuł. To z kolei powodowało u nas znużenie. Szwedzi zresztą jeszcze nie raz próbowali narzucić nam swoje pomysły. Tak było w przypadku "Teenage Mutant Ninja Turtles" (premiera - styczeń 1993 roku). Ich twórca Kevin Eastman, swoją drogą potworny kaszaniarz w kwestii rysunku, z dnia na dzień stał się multimilionerem jedynie dzięki sprzedaży praw do tych postaci. Istny strzał życia! Abstrahując od tego, byłem całkowicie przeciwny ich publikacji pod naszym szyldem. Potworne, obrzydliwe ilustracje, pomijając rzecz jasna okładki Glenna Fabry'ego (swoją drogą niegdyś często u nas mylonego z Simonem Bisleyem). Wracając do tematu: na początku działalności nie było zresztą mowy o chociażby śladowym stawianiu się; cała produkcja miała miejsce u nich i koniec; komiksy drukowano w Hivingen w Finlandii gdzie zresztą nigdy nie mieliśmy problemów tak, jak to miało później miejsce w węgierskich drukarniach. Dopiero z czasem, gdy redakcja okrzepła, nareszcie zaczęliśmy regularnie otrzymywać oryginalne komiksy ze Stanów, co też musieliśmy sobie wywalczyć. Opracowana wspólnie z Arkiem strategia zamawianych tytułów sprawdziła się. Czytaliśmy ich setki, porównywaliśmy, staraliśmy się zwracać uwagę na wydane przez inne kraje tytuły uważając przy tym by przypadkiem nie przegonić publikacji w Stanach - my wydawaliśmy podwójne zeszyty (przeciętnie 52 strony), Amerykanie - trzydziesto dwu stronicowe magazyny (wliczając w to reklamy). Stąd by uniknąć tego ryzyka, opóźniliśmy wydanie "X-Men" w wersji Jima Lee, którą pierwotnie zamierzaliśmy rozpocząć ów cykl (co dało się zauważyć także na podstawie reklam telewizyjnych). Z pełną premedytacją zaczęliśmy od dawniejszej historii (od 129 odcinka "Uncanny X-Men" z 1980 roku), zresztą bardzo dobrze, bo dzięki temu zaistniała w naszej wersji "Dark Phoenix Saga" (nr 4/1992 i 1/1993), absolutny klasyk Chrisa Claremonta i Johna Byrne'a (z tym pierwszym rozmawiałem w samolocie podczas powrotu z konwentu w San Diego - rewelacyjny facet). Z zakupem praw do niektórych tytułów były spore problemy, zwłaszcza tych uważanych za klasyczne. Marvel i DC sporo sobie zań życzyły.


krowa

KZ: Np. "Ostatnie Łowy Kravena" ("Spider-Man" nr 1-3/1994)?

MR: W tym przypadku chyba nawet nie otrzymaliśmy oryginalnych materiałów (znakomita opowieść!). Ta okoliczność wynikała m.in. z tego, że rynek komiksu "superbohaterskiego" w latach dziewięćdziesiątych opierał się na kolekcjonerstwie. Wyobraźcie sobie teraz, że my w tym czasie nosimy się z zamiarem publikacji "Uncanny X-Men" Claremonta i Byrne'a oraz "Conana" Roya Thomasa i Barry'ego Windsor Smitha, do których materiały musimy sprowadzić z Ameryki. Tymczasem zarówno Marvel, jak i DC bardzo niechętnie pozbywali się swoich kolekcjonerskich wydań, tym bardziej, że ich wartość sięgała niebotycznych sum. O digitalizacji zeszytów archiwalnych nie było jeszcze mowy. "Hellfire Club Saga" i "Dark Phoenix Saga" ściągnęliśmy jedynie dzięki ustawicznemu błaganiu i prywatnym koneksjom. Zdarzały się też takie przypadki, że odpisywano mi: "Stary, ty jesteś kolekcjonerem i chcesz pewnie te komiksy sprowadzić dla siebie." Wówczas sprawą zajmował się jeden z dyrektorów w Szwecji i dzięki temu przesłano nam znaczną ilość odcinków zarówno "Conana" jak i serii z mutantami. Tym samym jednak pozbywali się własnych skarbów, stąd zupełnie im się nie dziwię. Wracając jednak do pytania: ci spośród decydentów Semica, którzy nie bardzo znali się na komiksie zarzucali zarówno nam, jak i naszym kolegom z innych krajów strojenie fochów i grymaszenie zamiast dążenia do ujednolicania produkcji (niemal według komunistycznych wzorców): "Wydać jedną historię, uiścić opłatę po dwa centy za stronę i będzie dobrze". Ale tak się nie dało i to z bardzo prostej przyczyny: każdy kraj miał odmienną, komiksową przeszłość. Francja wydawała przedruki Marvela od niemal dwudziestu lat, Holandia identycznie, Skandynawia to samo, Węgrzy tak jak my (albo ciut wcześniej), Słowacja dopiero dołączała. Większość z nas była na kompletnie innym etapie wychowywania czytelników. Zatem nie można było od tak strzelić sobie "urawniłówki". To zjawisko pogłębiały także liczne tytuły amerykańskie niejako dublujące historie poszczególnych postaci, tak jak w przypadku Spider-Mana ("Web of Spider-Man", "Peter Parker" etc.) czy tytułów DC. Należało cały ów mętlik ogarnąć, stworzyć plan na dwanaście miesięcy i jeszcze porozumieć się z europejskimi partnerami co do ewentualnej publikacji. Istny węzeł gordyjski! Jako przykład może tu posłużyć przygotowana dla nas opowieść "The Name of the Rose" (w ramach wspomnianego chwilę temu "Spider-Mana"). Fabuła ta, całkiem zresztą ciekawa, dalece wyprzedzała bieg wypadków w naszym miesięczniku; dlatego powiedzieliśmy: "Nie". Stąd narzucania w dosłownym rozumieniu tegoż słowa nie było; raczej określiłbym to mianem propozycji. Ja zresztą także zwracałem uwagę na plany wydawnicze kolegów z innych krajów, dzięki czemu mogłem w późniejszym terminie skorzystać ze sprowadzonych przezeń materiałów. Cały ten proces musiał mieć przysłowiowe "ręce i nogi". To się tak tylko wydaje, że nasza praca polegała na czytaniu komiksów i czerpaniu z tego radochy. Była to normalna, edytorska praca z wszystkimi wiążącymi się z nią trudami.

KZ: Czy z kolei zdarzyło się, że jako pierwsi w całym koncernie wydaliście tytuł, który przyjął się na tyle dobrze, iż jego publikacją zainteresowały się także inne filie Semica?

MR: Tu mnie pan zagiął...

KZ: Pytam, bo na ostatnich Warszawskich Spotkaniach Komiksowych wspominał Pan o wizycie przedstawicieli Marvela na większym spędzie firmy, którzy z entuzjazmem odebrali dobór przez Państwa tytułów...


Lee Cotton - okladka

MR: Taka sytuacja miała miejsce na targach we Frankfurcie. Europejski przedstawiciel Marvela zobaczył nasze komiksy, głównie "Mega Marvele". A trzeba pamiętać, że opublikowaliśmy już wówczas "Weapon X" Barry'ego Windsor Smitha ("MM" nr 4/1994) i "Daredevil: The Man Without Fear" Franka Millera i Johna Romity Jr ("MM" nr 2/1995). On rzecz jasna doskonale orientował się w produkcji innych fili, po czym stwierdził wprost: "Jesteście genialni, robicie kawał dobrej roboty na skalę całej Europy". A wracając do pytania: nie postrzegałbym tego w kategoriach wylansowania jakiegoś konkretnego tytułu. Raczej dogadywaliśmy się w ramach Semica na zasadzie: "Czy macie materiały do danego tytułu (filmy etc.)?", "Widzę, że wydaliście to i to; też bylibyśmy zainteresowani". Było to tym bardziej możliwe, że wysyłaliśmy program wydawniczy na cały rok, co miało zapewnić przejrzystość i spójność wydawniczą, a przy okazji obniżyć koszty realizacji przy ewentualnej, wspólnej publikacji. Wyobraźmy sobie, że usiłujemy wydać komiks na oryginalnych materiałach, których koszt wynosi np. 25 dolarów za planszę. W sytuacji, gdy dogadaliśmy się z innymi filiami, cena ulegała obniżeniu do np. 5 dolarów, bowiem w imieniu nas wszystkich zakupu dokonywała centrala. To, o czym ludzie obecnie nie pamiętają, spowodowane było nie naszym "widzi mi się", ale zwykłą kalkulacją opłacalności takiego przedsięwzięcia. "Weapon X" pierwotnie wydali Finowie lub Holendrzy i to właśnie od nich otrzymaliśmy materiały robocze. Jestem jednak przekonany, że przez tyle lat oni również nie jedno od nas zaczerpnęli. Zresztą tak się dobrze złożyło, że edytorzy w poszczególnych krajach mieli zbliżony gust.

KZ: Jak z kolei współpracowało się Panu z Arkiem Wróblewskim? A przy okazji pamięta Pan ile redakcja otrzymywała zazwyczaj listów od swych fanatycznych czytelników? Jak wyglądał proces powstawania osławionych stron klubowych - zjawiska, którego jak dotąd, nawet pomimo rozpowszechnienia internetu, nikt nie powtórzył na taką skalę. Arek dla wielu z nas stał się takim proto-wirtualnym kolegą. Częstokroć rozpoczynaliśmy lekturę komiksu właśnie od tych stron. Czy Arek miał wolną rękę w tworzeniu zamieszczanych tam tekstów? Jak dalece sięgała Pańska ingerencja?

MR: Bardzo miłe pytanie, bo rzeczywiście współpracowało się idealnie. Absolutnie rewelacyjny facet! Z tego, co pamiętam odkrył go jego szwedzki odpowiednik, specjalista od stron klubowych, taki "Marvel-Christain", który wspomagał nas na wczesnym etapie funkcjonowania wydawnictwa. Arek, zagorzały miłośnik Marvela, wielokrotnie wysyłał listy do Szwecji, a potem napisał do nas i tak to się zaczęło. Gdy się poznaliśmy byłem odeń dużo starszy; ciągle zresztą jestem (śmiech). Jak już wspominałem, on miał wówczas szesnaście lat. Ujęła mnie po pierwsze jego znajomość tematu, po drugie skromność. Nie ukrywam, że nie darzę zbytnią sympatią osób naburmuszonych. Arek był (i jest) spokojnym, młodym człowiekiem, który potrafił słuchać, a przy tym wykazywał sporo własnej inwencji. Nigdy nie doszło pomiędzy nami do żadnej kłótni, a przecież pracowaliśmy wspólnie tyle lat! Jeżeli już klęliśmy, to raczej obaj na ten sam temat. Nie mieliśmy punktów zapalnych. Nasze podejście do komiksu, filmu, czy ogólnie kultury rozrywkowej było bardzo zbliżone. Często rozmawialiśmy m.in. o "Star Treku". Z perspektywy chwili obecnej muszę przyznać, że Arek na stronach klubowych odwalał genialną wręcz robotę. Z tego, co podczytywałem na forach internetowych wynika, że ludziom brakuje takiej formuły kontaktu.


MOBO 72

KZ: Ponoć "Mandragora" usiłowała wskrzesić analogiczną inicjatywę w swoich komiksach. Niestety skończyło się na zapowiedziach.

MR: No właśnie; nikt już tak nie robi, a chyba było to ciekawe uatrakcyjnienie komiksów żywcem zresztą przeniesione z amerykańskiego podwórka. Wygląda na to, że sporo osób wspomina ten niemal bezpośredni kontakt z łezką w oku. Jeśli chodzi o listy to rzecz kształtowała się bardzo różnie, w zależności od momentu i konkretnej serii. Co do niektórych odzew otrzymywaliśmy niemal natychmiast - "X-Men", "Green Lantern", "Punisher: War Zone" (nr 3/1993) - istny grubas, a zarazem swoista "sonda", co do możliwości publikacji "Mega Marvel". Listy liczyliśmy na worki! Dosłownie! Nie do przerobienia! Do czytania i selekcjonowania co ciekawszej korespondencji zatrudniałem rodzinę; wklepywali je na mój pierwszy laptop, ogromniasty Macintosh ważący jakieś cztery cegły (jak nie lepiej), po czym zamieszczali je na ośmiocalowych dyskietkach. Ale tu już gdy mieliśmy komputery! Wcześniej musiałem regularnie odwiedzać studio (zdaje się "Repro") przy Placu Trzech Krzyży w Warszawie, gdzie przepisywano listy (zresztą z potwornymi błędami) na kompach wielkości szafy gdańskiej; otrzymywaliśmy je na paskach zwiniętych w rulony niczym papirusy, po czym skorygowane za pomocą flamastra, wklejaliśmy gotowe do druku teksty na kalkę. W porównaniu z dzisiejszymi metodami różnica niczym między pismem klinowym, a drukiem Guttenberga. Obecnie musielibyśmy mieć skrzynkę mailową na co najmniej cztery giga, a i tak pewnie prędko uległaby zapchaniu. Pomimo ogromnej ilości listów staraliśmy się czytać jak najwięcej. Arek wpadał na weekend zabierając cały worek do czytania, a następnie odpowiadał na co bardziej interesujące. Strony klubowe stosunkowo prędko zaczął prowadzić bez mojej ingerencji. Całkowicie mu zaufałem. Źródłem artykułów tworzonych przez Arka była m.in. amerykańska prasa komiksowa, której w latach dziewięćdziesiątych było całkiem sporo (ostał się jeno "Wizard"). Najchętniej korzystaliśmy z "Comics Reviev". Z czasem powierzyłem mu także przygotowanie "publishing plan" - czyli całości naszych zamierzeń wydawniczych na dany rok. Sprawdzał się znakomicie.

KZ: Mógłby pan wskazać szczególnie skrytykowane tytuły?

MR: "The New Warriors" ("Mega Marvel" nr 3/1995), choć nie w tym sensie, że ja uważam ten tytuł za słaby komiks. Bardziej ambitne tytuły zamierzaliśmy przeplatać nieco lżejszymi gatunkowo opowieściami z myślą o nieco młodszych czy też mniej wybrednych czytelnikach upatrujących w komiksie po prostu fajnej rozrywki; stąd moim pomysłem był "Hulk" ("MM" nr 1/1995), wymienione "New Warriors" czy też kolejny "Mega Marvel" z Ghost Riderem i Johnny'm Blazem w rolach głównych (nr 4/1995). Przewijały się tam często te same postacie (np. Doctor Strange). Tym samym staraliśmy się prowadzić konsekwentną politykę wydawniczą, by umożliwić czytelnikowi odnalezienie się w rozległych uniwersach amerykańskich superbohaterów. Stąd też zamysł publikacji "The Ex-Cuttioners Song" ("MM" nr 1/1996 oraz "X-Men" nr 1-3/1996). W tym konkretnym przypadku nasz cel polegał na chęci ukazania czym jest tzw. crossover (Zresztą Arek bardzo często pisał o tym na stronach klubowych). Niestety tzw. "hardcorowcy", zapatrzeni w bardziej ambitne produkcje (czemu się zresztą nie dziwię) zjechali "New Warriors" bez litości. Nie potrafili (a może nie chcieli) zrozumieć naszej polityki wydawniczej, mimo że Arek usiłował wyjaśnić powód publikacji "Nowych Wojowników". Zdaje się, że także "Wolverine/Gambit: Ofiary" ("Mega Marvel" nr 2/1997) przyjęto zaskakująco chłodno, mimo że warstwą ilustracyjną tej opowieści zajął się Tim Sale znany m.in. z "Daredevil: Yellow", czy "Batman: The Long Halloween". Obecnie spotykam się z "ocenami" naszej działalności pokroju: "Wydali więcej shitu niż tytułów godnych uwagi". Wówczas zastanawiam się na jakiej zasadzie opierają się podobne "przeliczniki": 70 do 30, 80 do 20? Kto to ocenia? Czy zwraca uwagę na okoliczność, że np. "G.I.Joe" było skierowane do innego czytelnika, niż tzw. "hardcorowca"? Czy zdaniem takiego "eksperta" dziesięciolatek powinien zaczytywać się w "Sądzie nad Gotham" lub "Lobo" ciskając w kąt np. "Goliata" jako tzw. "shit"? "Mega Marvel" jako pismo z założenia nie było przeznaczone dla jednego typu czytelnika, ale do możliwie szerokiej publiczności, także takiej dla której komiks jest po prostu czystą rozrywką. "New Warriors" na tle "Weapon X" rzeczywiście może wypadać słabo, ale tylko wówczas, gdy nie weźmie się pod uwagę charakteru danej opowieści i jej przeznaczenia dla konkretnego czytelnika, który niekoniecznie musi uważać się za znawcę gatunku. Stąd serie takie jak "G.I.Joe", "Transformers", "Jurassic Park", czy w "Spider-Manie" "Maximum Carnage" - bardzo zresztą skrytykowana saga. Tylko, że gdybyśmy jej wówczas nie opublikowali to prawdopodobnie nie mielibyśmy co wydawać, bo przecież opowieść ta ukazywała się na łamach wszystkich ówczesnych magazynów z alter ego Parkera w roli głównej. Poza tym z czasem pojawiało się mnóstwo odniesień właśnie do tej sagi. Chociażby ze względu na takie, a nie inne materiały byliśmy de facto skazani na jej wydanie.


okładak - front

KZ: Przy okazji: jak przyjęła się historia "Avengers: Ex Post Facto", swoisty eksperyment zawarty w aż dwóch, kolejnych wydaniach "Mega Marvel" (nr 2-3/1996)? Trochę ryzykowny krok...

MR: Komiks przyjął się chyba raczej przyzwoicie, choć obecnie już nie jestem w stanie przypomnieć sobie konkretów. Jeszcze raz powtarzam: mieliśmy pewną wizję, chcieliśmy próbować nowej oferty, tym bardziej, że wybór był olbrzymi, dziesięć razy większy niż obecnie. Nie mówię już nawet o tych wszystkich alternatywnych okładkach, gadgetach etc. Niemniej zarówno "Mega Marvel" jak i "Wydania Specjalne" były tym miejscem gdzie mogliśmy przynajmniej starać się wnieść coś od siebie.

KZ: Proszę się przyznać, kto "ciął" komiksy - Wy czy Szwedzi? Było to widoczne zwłaszcza w "Mega Marvel" nr 4/1995 z Ghost Riderem i Johnny'm Blazem.

MR: My "cieliśmy". Taka była konieczność. Otrzymany materiał musieliśmy zmieścić na 132 stronach (de facto 128) i na tym kończyło się nasze pole manewru. Wówczas z pewnością szczegółowiej potrafiłbym odpowiedzieć na to pytanie; usuwanie konkretnych stron nie było w każdym razie procesem przypadkowym. Głupie dialogi, niepotrzebne wstawki, celowe dłużyzny - kurtyzowanie było wręcz niezbędne. Mnóstwo tzw. crossoverów musieliśmy usunąć, bo zdarzały się w nich wstawki z kompletnie innych, nieznanych polskiemu czytelnikowi miesięczników czy też pojawiali się bohaterowie, pierwotnie sprawiający wrażenie nieistotnych (np. Cardiac i Rose w "Spider-Manie"), po czym kilka numerów później okazywał się kluczowy dla fabuły całego epizodu. Być może zdarzało nam się popełniać błędy, niemniej robiliśmy co się dało, by uatrakcyjnić czasami niepotrzebnie mętną fabułę.

KZ: Zanim jednak zaistniał "Mega Marvel" do rąk czytelników trafił "Punisher: War Zone" - zbiorcze wydanie sześciu pierwszych zeszytów kolejnej serii z Frankiem Castle w roli głównej (nr 3/1993). Mimo, że komiks ten opublikowano - w odróżnieniu od oryginału - w wersji czarno-białej, to jednak entuzjazm czytelników sięgnął zenitu (przynajmniej tak można było wywnioskować na podstawie listów na stronach klubowych). Było to zaiste wydarzenie bez precedensu - aż 132 strony spójnej fabuły w jednym tomie.

MR: Rzeczywiście, komiks ten spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem, choć zdarzały się także głosy krytyki, zwłaszcza w kontekście niedoróbek edytorskich. Nie dziwi mnie to zresztą, bowiem w pewnym momencie postać Franka Castle urosła do rangi ikony TM-Semic. Gdy wyniki sprzedaży malały zastanawialiśmy się, co zrobić, by uratować serię. Właśnie wówczas przypomniałem sobie "War Zone". Ów tytuł bardzo zachwalał mi Stan Lee, gdy spotkaliśmy się podczas jego wizyty w Warszawie na Starym Mieście (latem 1992 roku). Był to niesamowity eksperyment sam w sobie: Punisher z twarzą mordercy, walnięty sto razy nos, który już nie ma chrząstek, a miast tego "galaretę" z gęby. To był istny przełom po dotychczasowej wersji Whilice'a Portacio (który swoją drogą też zasłużył się dla tej postaci), według której Castle prezentował się niczym nieco mroczny amant. John Romita Jr zrobił kawał świetnej roboty! Dla mnie rewelacja! Stąd w momencie kryzysowym namówiłem prezesów do publikacji tej serii, tym bardziej, że czarno-biały druk był znacznie tańszy. Zrezygnowaliśmy z kolekcjonerskiej okładki i stąd komiks mógł w ogóle zaistnieć. Oczywiście pojawiły się pretensje typu: "Dlaczego nie w kolorze?" etc. Ponadto jedna rozkładówka nie wyszła nam tak jak powinna, za co biorę na siebie odpowiedzialność. Ów mały kolaps wynikł z pośpiechu, a zarazem mojej fascynacji i chęci publikacji tego tytułu. Spory sentyment miałem także do "Eurohitu" (nr 3/1995), zarówno od strony ilustracyjnej, jak i wartkiego scenariusza. Zresztą Punishera uważam za jedną z najciekawszych postaci Marvela. W kontekście obszerniejszych komiksów warto wspomnieć o "Aliens vs Predator" ("Wydanie Specjalne" nr 3/1994). To był hit, wręcz hicior!


boks 72

KZ: Po sukcesie "Mega Marvel" aż się prosiło o podobne wydawnictwo dla komiksów DC. Arek wzmiankował nawet proponowany przez Pana tytuł - "DC Extra". Pamięta Pan coś więcej na ten temat?

MR: Przyznam się, że nawet nie pamiętałem już tytułu, niemniej rzeczywiście mieliśmy w planach takie wydawnictwo. Możliwe, że tytuł był już nawet zarejestrowany, bowiem w tamtym czasie rejestrowaliśmy wszystko jak leci, tak na wszelki wypadek, by zachować wyłączność na serie Marvela i DC. Nie pamiętam już szczegółów, ale wydaje mi się, że w kwestii tytułów DC postanowiliśmy skoncentrować się na "Wydaniach Specjalnych", w których dominowały komiksy tego wydawnictwa.

KZ: Przy okazji: jak kształtowała się sprzedaż serii DC w porównaniu z marvelowskimi produkcjami?

MR: Początkowo wszystkie serie sprzedawały się mniej więcej tak samo dobrze. Potem chyba rzeczywiście przeważyły produkcje Marvela: zwłaszcza "Spider-Man" oraz "X-Men". Zresztą DC na samym Meksyku zarabiało gigantyczne ilości pieniędzy. Polska w porównaniu z tym była jakąś tam bździną, nie mówiąc o Słowacji gdzie za sukces uważano sprzedaż sięgającą rzędu 2,5 tys. egzemplarzy. Stąd chyba nie byli aż tak zainteresowani współpracą. Zresztą DC również ciężko przeżyło załamanie rynku komiksów zeszytowych z końca lat dziewięćdziesiątych.

KZ: Korzystali Państwo z materiałów wielu zaoceanicznych wydawnictw: Marvel, DC, Dark Horse, Topps. Czy uczestniczył Pan w negocjacjach? Który z partnerów był najoporniejszy?

MR: Zawsze negocjowałem. Uczestniczyłem w prawie wszystkich tego typu spotkaniach poza związanymi ze sferą opłat licencyjnych. Po prostu tym zajmował się ktoś inny. Merytoryczna strona przedsięwzięcia należała jednak do mnie. Musiałem zresztą przedstawić przy takich okazjach plan wydawniczy. Szczególnie dobrze wspominam spotkania z przedstawicielami Marvela. Z niektórymi do dziś się przyjaźnię. Po tylu latach odpowiadają mi na każdy mail i telefon! W Marvelu, po tzw. "Chapter Eleven" (faktyczne bankructwo firmy pod koniec lat dziewięćdziesiątych) mnóstwo osób odeszło do innych wydawnictw (np. do Dark Horse), a kontakt pozostał. Biznes, biznesem, ale relacje międzyludzkie nie ulegały zmianie. Albo cię ktoś lubi, albo nie. Chciałoby się rzec: Brać Komiksowa, czy też jak to mam w zwyczaju określać "Homo Comicsus". Amerykanie używają z kolei terminu "Different Breed" - kompletnie inny gatunek człowieka. Przykładowo od samego początku miałem dobry kontakt z dystrybutorką "Garfielda" Dawn Evans. Minął zaledwie rok od naszej współpracy, a tu nagle spotykamy się na spędzie DC. Okazało się, że przeszła do tej firmy, a nasze relacje pozostały niezmiennie dobre. Zresztą wspomnianym wydawnictwem przez lata zarządzały te same dyrektorki stąd współpraca toczyła się bez większych perturbacji. Podobnie w Marvelu; ich przedstawiciel na Włochy - Marco Lupoi (niegdysiejszy szef Panini, który to koncern wchłonął właśnie Marvel) - znany był mi ze wszystkich pobytów zarówno we Frankfurcie, San Diego, czy Angouleme. Podczas rocznego pobytu w Danii spotkałem Michaela Nilsenna, który swego czasu pracował dla miejscowej filii Semica (obecnie w Egmoncie). Między nami nic się nie zmieniło. Albo też Dan Buckley - wielki, przypakowany koleś, który swego czasu przysyłał nam filmy do druku. Często gadaliśmy przez telefon, a raz nawet spotkaliśmy się w San Diego; z czasem awansował i dziś jest wydawcą (publisher) Marvela. A pomyśleć, że zaczynał od sortowania listów. Dosłowne spełnienie amerykańskiego snu: od pucybuta do prezydenta. Albo też spotkanie z dyrektorką DC Francie G. Burke, która nomen omen niegdyś pracowała dla Marvela. Wcześniej jej nie znałem, a w trakcie pierwszego lunchu wszystko było już ugadane. A to dlatego, że rozmawialiśmy konkretnie, jak ludzie zamierzający dojść do porozumienia. Mógłbym tak wymieniać jeszcze długo. Wracając jednak do pytania: z pewnością najtrudniej negocjowało się z przedstawicielami nowych firm, potwornie trudno rozmawiało się z Japończykami. Istna droga przez piekło! Negocjacje z nimi były niemal niemożliwe do przeprowadzenia, co najwyżej przez agenta, lub też za pośrednictwem Dark Horse. W kontekście "Appleseed" korzystaliśmy z pośrednictwa pewnej Angielki, choć i tak opublikowaliśmy ten tytuł nie na bazie oryginalnych materiałów, lecz wersji zamerykanizowanej. Okoliczności były takie, a nie inne; stąd próba zaprezentowania komiksu japońskiego niejako "kuchennymi drzwiami".

KZ: A Lucas Books? Wydaliście przecież Państwo dwie mini-serie ze świata "Gwiezdnych Wojen" - znakomicie rozrysowane przez Cama Kennedy'ego "Dark Empire I" i "II".

MR: Z tym nie było problemu. Te komiksy opublikował Dark Horse, z którym to wydawnictwem mieliśmy bardzo dobre kontakty. Zamierzaliśmy wydać również "Star Wars" w wersji manga. Niestety coś tam - mówiąc kolokwialnie - "gruchneło". Zdaje się Dark Horse nie miał do niej praw, a właśnie za ich pośrednictwem publikowaliśmy "gwiezdnowojenne" produkcje. Miast tego pojawił się album z naklejkami przy okazji dwudziestej rocznicy wprowadzenia do kin "Nowej Nadziei". Nie był to jednak nasz projekt, a jedynie propozycja ze strony centrali, którą podjęliśmy. Reasumując: współpraca nie wyglądała najlepiej, gdy się nie znaliśmy, natomiast wraz upływem czasu i kolejnymi spotkaniami było już dużo lepiej. Od pewnego momentu nie musieliśmy się w zasadzie przedstawiać. Np. przedstawiciele Topps doskonale nas znali, stąd też ich licencje uzyskiwaliśmy niemal z marszu. We współpracy z nimi zdarzyła nam się tylko jedna wpadka, gdy wydrukowaliśmy pozyskany od nich materiał, ale nie mieliśmy już kompletnie kasy na uiszczenie opłat licencyjnych. Dlatego odsprzedali prawa do tego przedsięwzięcia (nawet już nie pamiętam, jakiego konkretnie) Egmontowi.

KZ: Być może to nadinterpretacja, niemniej z Pana wypowiedzi można odczuć, że większość osób funkcjonujących w tej branży to na dobrą sprawę fascynaci komiksu. Nie tylko biznes, sprzedaż etc.

MR: Bezwzględnie biznes. Wszystko musi mieć przełożenie na zyski. Nikt nie będzie pakował kasy dla czystej idei. Był pewien dystrybutor, Hindus; rozprowadzał m.in. figurki bohaterów "Spawna". Poznaliśmy go zdaje się podczas jednego z przelotów na konwent. Mógł sobie pozwolić na dotowanie swej działalności, bo zdaje się otrzymał w prezencie od swego tatusia, właściciela jakiejś tam huty szkła w Indiach, dwa miliony dolarów. Gość robił, co chciał. Generalnie jednak tak się ludzie nie bawią. Przedsięwzięcie musi na siebie zarabiać. Inną sprawą jest, że poza sferą zarabiania, większość osób funkcjonujących w tym przemyśle uwielbia to, co robi. Przez lata działalności poznaliśmy mnóstwo grafików, literników, edytorów... Zawsze okazywało się, że słuchamy podobnej muzyki, czytamy zbliżone tematycznie książki, ten sam typ humoru. Krótko mówiąc - Brać Komiksowa.


hulk 72

KZ: TM-Semic skupiało się na publikacji amerykańskich przedruków. A co z Europą? Istniały jakieś plany w tej materii?

MR: Tak, mieliśmy w planach cykl komiksów Moebiusa opublikowanych w Stanach przez Epic Comics, a następnie Dark Horse. Jak wspominałem na początku, komiks frankofoński poznałem na dość wczesnym etapie mej komiksowej edukacji; jednak w czasach TM-Semic znałem komiks europejski głównie z "Heavy Metalu" (m.in. prace Jimeneza). Pomijając Moebiusa, nie było zakusów na tego typu produkcje. Osobiście uwielbiam każdy komiks. Nie staraliśmy się jednak wydawać komiksu frankofońskiego ze względu na format - nasze drukarnie były dostosowane do innego. Ponadto istniała niepisana umowa z wydawcami, chociażby w Danii - Carlsonem i Egmontem. Oni nie tykali się komiksu amerykańskiego, a my odpuściliśmy sobie frankofonów. Potem to się troszkę zmieniło. Zresztą na naszym lokalnym poletku także mieliśmy nieformalną umowę z Egmontem. Dyrekcje obu wydawnictw bardzo się lubiły i szanowały toteż nie wchodziliśmy sobie w paradę. Podsumowując: zajęliśmy się komiksem amerykańskim. Wyjątkiem, co do formatu był album "Podwójne życie Pająka" (z grudnia 1992 roku). Komiks ten zaistniał niejako poza moją kontrolą. Nigdy nie wybrałem tego tytułu. Była to inicjatywa wynikła bezpośrednio od Szwedów. Nawiązując jeszcze do Moebiusa - zdaje się, że pomimo naszych starań pojawiły się perturbacje z prawami autorskimi; stąd cały projekt upadł. O prawa zresztą rozbiło się wiele naszych zamierzeń.

KZ: Oprócz mnóstwa komiksów główno nurtowych zaprezentowaliście Państwo sporo ambitniejszych propozycji, przede wszystkim z udziałem Batmana: "Zabójczy Żart", "Sąd nad Gotham", "Venom", "Black and White", jubileuszowy, siedemdziesiąty piąty numer serii rozrysowany unikalną stylistyką Teda McKeevera. Jaki był ich odbiór?

MR: Przykład "Sądu nad Gotham" jest najbardziej dosadny. Już o tym kilkukrotnie mówiłem, że perspektywy czasu wydaje mi się, że był zbyt wcześnie wydany. Bardzo napaliłem się na ten projekt tym bardziej, że zaistniała możliwość publikacji tegoż albumu. Swego czasu wziąłem udział w spotkaniu wydawców Semica na targach w Bolonii, gdzie mieliśmy dyskutować o strategii doboru tytułów. Dałem wówczas do zrozumienia, że chcielibyśmy wydać "Supermana dla Ziemi" (premiera w październiku 1993 roku); komiks mało fortunny (spotkał się u nas z zarzutami plagiatu serialu animowanego "Kapitan Planeta i Planetarianie"), niemniej chciałem wydać coś związanego z ekologią. To był dobry czas dla takich przedsięwzięć, próba kształtowania nowego rodzaju mentalności względem środowiska naturalnego. Pomyślałem sobie, że bohater pokroju Supermana sprawdzi się w tej roli idealnie. Przy okazji rzuciłem hasło: "Sąd nad Gotham". Zebrani spojrzeli na mnie lekko zaskoczeni, bowiem mało kto znał ten tytuł. Tymczasem edytorka z holenderskiej filii - Anna Loos - stwierdziła: "Mamy do tego materiały". Perspektywa publikacji stałą się z miejsca znacznie bardziej realna, a ja pochwyciłem tę okazję niczym zgłodniały pies kość. Komiks drukowaliśmy w Finlandii - zatem koszty były pieruńsko drogie. Zaangażowałem do tłumaczenia mego kolegę, Darka Matusika. On również przebywał w Londynie przez dziesięć lat i też uwielbia komiksy tak, jak ja (zresztą obecnie pracuje w "Discovery Channel" i robi tam świetną robotę). Prezes wykazał sporo sceptycyzmu wobec tej inicjatywy, ale mimo to spróbowaliśmy. Niestety komiks się nie sprzedał. Musieliśmy oddać na przemiał przeszło połowę całego nakładu. To była moja osobista porażka. Zdarzali się jednak entuzjaści np. Witek Idczak, który z miejsca nabył kilkadziesiąt (!!!) egzemplarzy. Nie pamiętam niestety, jak wyglądała sprzedaż "Black and White". Wydaliśmy ów komiks w dwóch tomikach, chociaż mi marzyło się wydanie analogiczne do amerykańskiego - jedna, obszerna księga. Nie wyszło... Co do jubileuszowego "Batmana" (nr 75) pomysł wyszedł od Arka. Chcieliśmy zaserwować czytelnikom coś wyjątkowego i sporo o tym rozmawialiśmy. Przy okazji pięćdziesiątego numeru "Spider-Mana" (nr 8/1994) zdecydowaliśmy się wydać dwie wersje okładki z innym hologramem. Tym samym wpisaliśmy się w panującą wówczas za Atlantykiem manierę. To był nieprawdopodobny sukces! Jak niemal zawsze perturbacje z dystrybucją sprawiły, że jedna wersja trafiła do jednego miasta, druga do innego. Usiłowaliśmy wpłynąć na "Ruch" by ten usprawnił ten stan rzeczy, ale równie dobrze można było walić łbem o ścianę. To był istny horror... Sporo osób przemieszczało się dla zdobycia drugiej wersji, niedostępnej w ich miejscowości. Z "Batmanem" postanowiliśmy postąpić nieco inaczej. W pięćdziesiątym zeszycie zamieściliśmy plakat, a w siedemdziesiątym piątym autentycznie genialna opowieść "Engines" Teda McKeevera. Od razu przyznam, że mocno obawialiśmy się o przyjęcie tej wyjątkowej pracy. Jej stylistyka, jak widać na pierwszy rzut oka, dalece obiega od standardowych produkcyjniaków. To było coś kompletnie nowego, a zarazem niepowtarzalnego. Chciałoby się rzecz: komiks offowy, a zarazem "strzał w nieznane". Jak się okazało "ślepymi nabojami". Arek nalegał toteż machnąłem ręką i rzecz została wydana. Nie był to na pewno sukces, chociaż epizod niewątpliwie sprzedał się na przyzwoitym poziomie. Prawo serii zrobiło swoje. Mimo druzgocących opinii ze strony sporej grupy czytelników ("bazgroły" etc.) cieszyliśmy się z tej publikacji. Autentycznie staraliśmy się robić jak najlepszą robotę; takie było nasze założenie. Stąd sięgaliśmy w miarę możliwości po prace najciekawszych grafików, "kosić" kaszaniarzy, a jak już się jakiś trafi to z czasem pokazać wybitnego. Bo co tu kryć, McKeever tworzy dla wysublimowanego odbiorcy. Przy okazji przypomniało mi się spotkanie młodych twórców z Franciszkiem Starowieyskim, który nawet nie chciał słyszeć słowa "komiks". Ci młodzi ludzie widzieli to, czego on nie tyle nie potrafił, czego nie chciał dostrzec. Któryś z nich zapytał czy słyszał on kiedykolwiek o Simonie Bisleyu. Jego reakcja była dalece nerwowa i - powiedzmy to sobie szczerze - arogancka. Artysta tego pokroju, co Starowieyski, potrafiłby się jeszcze obronić; problem zaczyna się w momencie, gdy tego typu uwagi ciska kompletny dyletant, który zupełnie nie wie, o czym mówi. Taka postawa jest dla mnie przerażająca. Braku otwartości na nowe formy wypowiedzi artystycznej nie da się wybaczyć. W Polsce niestety komiks wciąż traktowany jest po macoszemu, chociaż jakkolwiek to rozumieć jest to z pewnością rodzaj sztuki. Ze swej strony zawsze mówiłem, że każdy kadr autentycznie dobrego komiksu może być wystawiany w galeriach: Bisleya, Mignoli - możemy tak wymieniać jeszcze długo. A nasi plastycy, jak chociażby przywołany Starowieyski nie potrafili (i pewnie w sporej części wciąż nie potrafią) odczytać zasad rządzących komiksem. Stąd plansza była dla nich swoistym dziwolągiem quasi-artystycznym. Ot, jakaś tam historyjka. Na tyle na ile to było w naszej mocy staraliśmy się zmienić ów błędny ogląd ukazując to, co naszym zdaniem było wartościowe w komiksie amerykańskim - tak u nas zgnojonym (wystarczy przejrzeć "opinie" na forach), choć w rzeczywistości w znacznej mierze nieznanym. Nie chcę tu zbytnio popadać w filozofowanie, niemniej Kent Williams, autor "Tell me Dark" (wydane przez DC na początku lat dziewięćdziesiątych) sprzedaje swoje obrazy olejne w prestiżowych galeriach, równolegle tworząc kolejne komiksy. Ashley Wood identycznie. Wracając jeszcze do tematu: nosiłem się z zamiarem publikacji "Elektra: Assasin" Franka Millera i Billa Sienkiewicza - obszerne tomiszcze (ok. 300 stron). Niestety nie wyszło.


Stan, Joan, MR

KZ: Jak przyjęto "Parable" z Silver Surferem ("Mega Komiks" nr 2/1999) w roli głównej - wspólne dzieło dwóch tytanów komiksu Stana Lee i Jeana Giraud'a znanego szerzej jako Moebius?

MR: Z tego, co pamiętam, komiks przyjął się bardzo dobrze. O pracy Stana przy tym projekcie rozmawiałem z nim podczas jego pamiętnej wizyty. Śmieszna sprawa: zgadało się dwóch staruszków - on i Moebius - po czym przystąpili do pracy. Przy okazji dygresja: całe "jajo" polega na tym, że drugi z wymienionych panów przez długie lata fascynował się komiksem amerykańskim. Uwielbiał Spider-Mana, Fantastyczną Czwórkę, styl Jacka Kirby'ego i zawsze chciał podjąć podobna tematykę. Swoją drogą, jak przetłumaczyć ten stan rzeczy "hardcorowcom" produkcji frankofońskich, posądzającym Moebiusa o "zdradę" kultury europejskiej na rzecz "trykotów"? Tyle, że on autentycznie uwielbia produkcje amerykańskie, w tym także superbohaterów. Wiele osób o tym nie wie, lub też, o zgrozo, nie chce wiedzieć! A jak to się stało, że narysował kilkadziesiąt odcinków "Blueberry'ego"? Dlatego, że był i jest zafascynowany kulturą amerykańską i historią Stanów Zjednoczonych. Już jako starszy pan zrealizował marzenie swego życia, chociaż miał na koncie mnóstwo epokowych komiksów SF czy też w tonacji surrealistycznej, z szacunkiem sięgnął do archiwalnych wydań "Silver Surfera" wzorując swoją wersję na pracach Jacka Kirby'ego! Zyskał przy okazji znakomity kontakt ze Stanem Lee (czemu się zresztą nie dziwię, bowiem z tym sympatycznym osobnikiem każdy może mieć serdeczne relacje) i wspólnie stworzyli prostą przypowieść, która równocześnie staje się autentycznym dziełem! Swoją drogą, te wszystkie opowieści na temat domniemanej wyższości kultury frankofońskiej nad amerykańską (w tym także komiksu) - to wszystko jest nic nie warte. Bo oto twórca, wizjoner, który genialnie rysuje, ikonograficznie przeżył i przemyślał możliwości oferowane przez obie kultury nie ma najmniejszych oporów by podjąć współpracę ze Stanem Lee! Nie kryję, że bardzo mnie wkurza próba wprowadzenia (zazwyczaj zresztą przez kompletnych dyletantów) hierarchii pomiędzy dokonaniami amerykańskich grafików, a ich kolegami ze Starego Kontynentu. Tak jakbyśmy chcieli uznać kujawskich tancerzy za lepszych niż ci z południowej Afryki. Kompletny absurd, głupota i niezrozumienie! Przez całe lata dziewięćdziesiąte regularnie spotykaliśmy się z takimi opiniami, czego ja zupełnie nie rozumiem, tym bardziej, że pochodziły one od totalnych amatorów święcie wierzących, iż są znawcami. Podejrzewam, że obecnie w tej kwestii niewiele się zmieniło. Czy Moebius rysowałby "Blueberry'ego" przez tyle lat gdyby go to nie fascynowało? A przecież wystarczy przyjrzeć się obecnej tam scenerii czy rekwizytom rozrysowanym z doskonałą precyzją, niemal żywcem wydobyte z westernów. Tak samo jak w Stanach zachwyt wzbudza kultura europejska, tak i u nas trudno przejść obojętnie obok dokonań amerykańskich twórców.

KZ: Wspomniany album to nie tylko wspólne dokonanie spółki Lee/Moebius; zawiera także opowieść z miesięcznika "Silver Surfer" autorstwa Johna Marca DeMatteisa i Rona Garneya. Czy nie wydawało się Państwu zbyt ryzykowne łączenie dwóch jakości, być może totalnie "niestrawialnej" dla wspominanych "hardcorowców"?

MR: Nie, tym bardziej, że ta opowieść była sama w sobie ciekawa, z całkiem niezłym rysunkiem, również nawiązującym do twórczości Jacka Kirby'ego, dzięki czemu obie historie całkiem zgrabnie się komponowały. Przypomina mi się za to inny przypadek - "Torment" ("Mega Marvel" nr 1/1993), kiedy to w planowanym wydaniu zostało nam jeszcze nieco miejsca, stąd sięgnęliśmy po nazwanego przeze mnie "Plująk-Mana", dość zabawny pastisz zaprezentowanej opowieści Todda McFarlane'a. Niebawem pojawiły się głosy (m.in. ze strony Kamila Śmiałkowskiego): "Co to w ogóle jest?", "Wpierdzieliliście jakąś tam historyjkę w takie dzieło?". Dla niektórych mogłyby sprawiać wrażenie "zapchajdziur", a tymczasem staraliśmy się zaprezentować coś rozluźniającego, po utrzymanym w arcy-poważnej tonacji "Tormencie".

KZ: Z nieco niższej, choć nie mniej ciekawej "półki": według tego, co relacjonował Arek, polscy czytelnicy bardzo przychylnie przyjęli "X-Men". Od momentu swej premiery (maj 1992 roku) ów magazyn zdawał się jednym z najpopularniejszych tytułów w Państwa ofercie. Czy istniała szansa na inne regularne magazyny opowiadające o mutantach np. wiecznie popularny "Wolverine" czy też swego czasu rozchwytywany za Atlantykiem "X-Force" w wersji Roba Liefelda (próbkę tej serii zaprezentowano na łamach "Spider-Mana" nr 4/1995)?

MR: Z "X-Men" było tak: jak już wspominałem zastanawialiśmy się co wydać najpierw - wersję Jima Lee z 1991 roku, czy też sięgnąć do klasycznych historii Chrisa Claremonta i Johna Byrne'a. Jak wiadomo, zdecydowaliśmy się na drugą z wymienionych opcji. Tak przy okazji Byrne, znany u nas z przedrukowywanej na łamach "Supermana" mini-serii "The Man of Steel" (nr 1/1990 - 4/1991), określany jest w Stanach mianem "lekarza komiksu" ("Doctor Comics"), a to z tej przyczyny, że wielokrotnie uratował serie, których los wisiał na włosku ("Fantastic Four", "Wonder Woman" etc.). A wracając do tematu w pewnym momencie przyjechał nam pomagać edytor ze Szwecji, wspominany przy okazji Arka Christian, który stracił pracę po osiemnastu latach funkcjonowania w wydawnictwie. Postanowiliśmy skorzystać z jego doświadczenia, tym bardziej, że lubił przebywać w Polsce. Nic zresztą w tym dziwnego, bo pensję miał niezłą, fajnie mu było, a w gruncie rzeczy ja robiłem za niego. Na początku wciskał nam przysłowiowe "pierduty", więc w duchu mówiłem sobie: "Coś nie bardzo układa się ta współpraca". Niemniej zwracam honor, co do "X-Men"; to właśnie on nalegał na wersje Claremonta, przygotował materiały, z którymi się zapoznaliśmy i namówił nas do publikacji "Dark Phoenix Saga" - absolutnie rewelacyjnej, genialnej opowieści, jednej z najlepszych w dziejach komiksu. Początkowo byłem zwolennikiem wersji Jim Lee, który niewątpliwie zaproponował nowe tchnienie w komiksie "superbohaterskim"; ponadto bylibyśmy o kilka lat do przodu. Tylko, że tworząc miesięcznik zapewne prędko dogonilibyśmy pierwowzór amerykański. Pomyśleliśmy sobie, że warto by czytelnik znał kontekst przeszłości, dogłębniej wniknął w świat mutantów. Stąd "Hellfire Club" i "Dark Phoenix" - rewelacyjnie odebrane. Dużo gorzej rzecz się miała z autorskimi dokonaniami Barry'ego Windsor Smitha opowiadającymi o niełatwej relacji pomiędzy Storm, a Forge ("Life/Death" - nr 2 i 3/1993). Potwornie źle przyjęte. Cytując niektóre opinie: "Nudy", "Ględzenie". Dla nas była to kolejna nauka, że na pewne opowieści jest po prostu zbyt wcześnie. Choć to piękna historia, niewątpliwie również dla bardziej wysublimowanego czytelnika. Kolejne wydane przez nas epizody (nr 4 i 5/1993) zilustrował John Romita Jr, którego dokonania w "X-Men" nie zrobiły na mnie zbyt dobrego wrażenia. Jego ówczesną kreskę postrzegałem jak nazbyt pośpieszną, niepełną. Prędko jednak przekonałem się, że nie miałem racji. Zresztą on też miał wówczas parę lat doświadczenia mniej w porównaniu z tym, co zaprezentował na łamach "Daredevil: The Man Without Fear" czy - w moim przekonaniu najważniejszym jego dokonaniu - "Punisher: War Zone". W kwestii wydania dodatkowego magazyny (tzw. spinnoffu) to nie mieliśmy takich zamierzeń. Skoncentrowaliśmy się na jednym miesięczniku i ewentualnych próbkach innych "X-serii" na łamach "Mega Marvel" wartych w naszym mniemaniu uwagi. Przy takich okazjach doborem materiału zajął się Arek. Zdarzały się przy tym nienajlepiej odebrane tytułu - np. "Wolverine/Gambit: Ofiary" ("Mega Marvel nr 2/1997) oraz "Ghost Rider/Wolverine/Punisher: Serce Ciemności" ("Wydanie Specjalne" nr 2/1995).

KZ: Z jakich przyczyn TM-Semic tak prędko dało za wygraną w kwestii mutantów? W pięćdziesiątym zeszycie "X-Men" (kwiecień 1997 roku) Arek dał do zrozumienia, że losy tegoż tytułu wiszą na przysłowiowym włosku. W zaledwie trzy miesiące później do kiosków trafił ostatni odcinek. W przypadku "Punishera" redakcja podejmowała szereg radykalnych kroków by powstrzymać tytuł przed upadkiem (zmniejszenie częstotliwości publikacji, znaczne zwiększenie objętości kosztem koloru). Niczego podobnego nie doczekaliśmy się na rzecz wychowanków Charlesa Xaviera. Z czego wynikł ów zaskakujący pośpiech?

MR: Zapewne decyzja zapadła na tzw. "górze". Definitywna i bezwzględna. Niestety... W moim przekonaniu problem polegał na zbyt dużej ilości długich, kretyńskich historii, ciągnących się bez końca, z mnóstwem wątków wiodących do nikąd, co wprowadzało czytelników w totalna dezorientację. Syndrom lat dziewięćdziesiątych, który doprowadził w końcu do załamania komiksu "superbohaterskiego" w Ameryce, a co za tym idzie - także u nas...

Rozmawiał Przemysław Mazur

 

Ciąg dalszy wywiadu w 51. numerze "KaZetu"...