"Sinestro Corps War"

Komiksy amerykańskiego "głównego nurtu" charakteryzuje jedna, nieco denerwująca chwilami cecha. Twórcy nie są w stanie choć na chwilę zachować status-quo w tworzonym przez siebie świecie - kolejne crossovery, eventy, "wielkie-wydarzenia-które-na-zawsze-zmienią-uniwersum-i-to-nie-jest-chwyt-marketingowy" często nie pozwalają na rozwinięcie jakiejś ciekawej, stateczniejszej fabuły. Wiecznie mamy do uratowania kraj/świat/galaktykę/uniwersum (niepotrzebne skreślić), jakby bez takich zagrywek nie dało się stworzyć historii na przyzwoitym poziomie. Jednak czasem i wśród tego typu rozwlekłych historii znajdują się prawdziwe perły. Do nich właśnie należy "Sinestro Corps War".

Początek

Jak sam Geoff Johns pisze, tworząc swój obecny run "Green Lantern" wzoruje się nieco na "Gwiezdnych Wojnach"; z zaznaczeniem, że "Sinestro Corps War" to odpowiednik "Imperium Kontratakuje". Co uznaje zatem za "Nową nadzieję" - historię, która daje początek "wszystkiemu"? Każdemu, kto w choć drobnym stopniu śledzi świat Zielonych Latarni, łatwo domyśleć się, że za tym "kryptonimem" kryje się "Green Lantern: Rebirth" - opowieść, która przywróciła świat Zielonych Latarni na salony. I rzeczywiście, czytając "SCW" nie można pozbyć się wrażenia, że to kontynuacja jakiejś innej historii.

Jednak nie dajcie się zwieść pozorom, samo "odrodzenie" to za mało. "SCW" to podsumowanie pewnego okresu, zbiera bowiem w sobie praktycznie wszystkie wątki, które zdążyły się pojawić w seriach o Zielonych Latarniach od trzech lat. Czytając tę historię dokładnie widać, że nie jest ona zrobiona "żeby narobić nieco szumu", lecz że mamy do czynienia z logiczną konsekwencją kilkuletnich działań, a równocześnie naturalną kontynuacją minionych wydarzeń.

To tutaj właśnie wyjaśnienie znajduje wiele tajemnic, jakie piętrzyły się i przewijały na kartach obu "zielonych" miesięczników. Obu, a właściwie całej trójki, bo nie da się zapomnieć o "Ionie" Rona Marza - człowieka, który jest praktycznie trzecim (obok Johnsa i Dave'a Gibbonsa) ojcem całej wojny. Wbrew pozorom jego mini-seria ma taki sam wpływ na przebieg fabuły, jak oba miesięczniki, a cały jej przebieg to zakusy Sinestra. Jednak na temat wstępów do tej historii wypowiedziałem się już w poprzednim artykule. Pora zająć się samą wojną.

Sinestro Corps Special

Przyznam się, że początkowo nie byłem zbytnio optymistycznie nastawiony do całej historii. Tak, jak "Injustice Society" czy "Seret Society of Supers Villian", tak i nazwa "Sinestro Corps" od razu przywodzi na myśl pewien wzór - wystawiamy przeciwko sobie dwie grupy o podobnych możliwościach i pchamy akcje tak, żeby jak najefektowniej pobili sobie buzie. Tego typu wydarzenia są wpisane w komiksową tradycję i aż dziw bierze, jak często twórcy korzystają z tego utartego schematu - wystarczy spojrzeć choćby na ostatnią historią z miesięcznika "Justice League of America".

Optymizmem napawała jednak osoba pomysłodawcy całej opowieści. Geoff Johns. Człowiek, który sprawił, że zacząłem czytać komiksy DC. Tak, wielu uważa "Infinite Crisis" za historię przeładowaną, bezskładną, jednak dla mnie jest to szczyt mainstreamowego geniuszu i dzieło na miarę najlepszych komiksów w historii wydawnictwa. Sceny, które wzbudzają niekłamane emocje można by wymieniać bardzo, ale to bardzo długo - starczy tu wspomnieć choćby o spotkaniu Supermana z Ziemi-2 z Batmanem czy wrzuceniu Superboya Prime do Speed Force'a. A zakończenie nie pozostawiało wątpliwości - będzie ciąg dalszy.

Na takowy nie musieliśmy długo czekać - dokładnie w rok po zakończeniu Nieskończonego Kryzysu rusza wstęp do następnego, z nazwy Finalnego. Co dziwi, w serii zajmującej się odliczaniem do tego wydarzenia (notabene, noszącą jakże oryginalną nazwę "Countdown") nie ma praktycznie żadnego wkładu Jonesa. Czy nie dziwi fakt, że twórca w ogóle nie bierze udziału przy powstawaniu kontynuacji swojego dzieła?

Wszystko wyjaśnia się, kiedy spojrzymy na "Sinestro Corps War". Johns "olał" cała resztę uniwersum, w tym cały "Final Crisis", i postanowił stworzyć własny komiks, będący, przynajmniej w moich oczach, PRAWDZIWYM rozwinięciem "Infinite Crisis". Zagranie to było czymś perfekcyjnym - całkowite odcięcie się od "Odliczania" (chwilami jest to tak na siłę robione, że aż komiczne) sprawiło, że scenarzysta dostał całkowicie wolną rękę do tworzenia swojej historii, nie będąc ograniczanym przez nic i przez nikogo (brak zgrania doprowadziło co prawda do szeregu błędów kontinuum, ale o tym później).

Sinestro Corps War Begins!

I tak, po roku oczekiwań od czasu ukazania się pierwszych informacji, do sklepów trafił pierwszy numer historii - "Sinestro Corps Special". Okazał się być wielkim hitem - doczekał się czterech(!) dodruków, a pierwszy nakład został sprzedany jeszcze pierwszego dnia.

Jednak czy inaczej mogło się stać z komiksem tej jakości? Twórcy stanęli na wysokości zadania, tworząc dzieło naprawdę wyjątkowe. Niczym u Hitchcocka, wszystko zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie już tylko rośnie. Mamy pogoń za Zoomem, zewsząd pojawiają się żółte pierścienie, a później otrzymujemy atak na samo OA! Jednak to nie wszystko - na Qward zostaje porwany sam Kyle Rayner - "Torchbearer", gdzie staje sam naprzeciw całemu Korpusowi Sinestra.

I od tego momentu kolejne rewelacje będą spadać na czytelnika w takim tempie, że nie będzie on w stanie złapać oddechu. Zacznijmy od wiadomości, ze cała afera z Ionem i bajki wciskane Raynerowi to zwykły pic na wodę. To nie Starheart, lecz zielony symbiot zajmujący jego ciało uczynił z niego Ultimate Green Lanterna. Jednak Kyle raczej nie jest zadowolony z pozbycia się go, bowiem symbiotyczny organizm zostaje zamieniony na pasożyta. Tak, Kyle staje się nowym nosicielem Parallaxa! Dla czytelnika nie mającego do tej pory styczności z Zielonymi Latarniami może się to wydać ogranym motywem (władze nad bohaterem przejmuje istota, która chce skrzywdzić jego przyjaciół), lecz dla fanów Latarni wydarzenie to miało znaczenie istnie symboliczne. Hal Jordan zostaje bowiem ostatecznie "oczyszczony z zarzutów". Przemiana Kyle'a to pokaz siły żółtego pasożyta - jest on w stanie zniewolić niezwykle silną wolę chłopaka. I tu właśnie ujawnia się bardzo ważna rola serii "Ion" - jak się okazuje, wszelkie pojawiające się w niej zakusy to robota Sinestra, który starał się złamać silną wolę chłopka. Śmierć matki z "ręki" Despotellisa, zabójczego wirusa (notabene, członka Korpusu) okazuje się być tutaj ostatecznym ciosem. Rayner ugina się, i tak powstanie istota, pieszczotliwie nazywana w necie Kylleraxem.

Jednak ostatnia strona to już prawdziwy szok! Po raz pierwszy mamy okazję zobaczyć tak skrzętnie tajony skład dowództwa Sinestro Corps - i dopiero wtedy zaczynamy rozumieć, po co było całe drażnienie się z czytelnikami, po co cała sekretna otoczka. Jonem wiedział co robił, sprawiając, że Sinestro Corps stał się, przynajmniej według mnie, najlepiej dobraną grupą supervillianów!

Niestety, po naprawdę rewelacyjnym początku miny fanów nieco zrzedły - następne numery, choć dobre, nie miały już w sobie takiego jadu. Wyjątkiem jest tutaj "Green Lantern Corps" #14, który był bardzo oryginalny i stawiał Sinestra w nieco innym świetle niż pozostałe tytuły - takim, jakie ostatecznie obnaży jego motywacje i cele. Aż dziw bierze, jak szybko dzieje się cała wojna - "Green Lantern" #21, chronologicznie ustawiony najbliżej "SC Special" oddziela od tego komiksu kwestia paru godzin. Przełomem w tym odcinku było położenie nacisku (chciało by się powiedzieć "wreszcie") na Zagubione Latarnie. Od czasu ratunku były traktowane bardzo mocno po macoszemu, do tego stopnia, że wysnułem też wniosek, iż cała ta burza związana z ich powrotem była po to, aby narobić ciut szumu wśród fanów. Na szczęście moje pomysły okazały się być bezpodstawne - na już początku eventu możemy się przekonać, że ich rola będzie daleka od marginalnej. Ogólnie rozwiniecie tego "korpusu w korpusie" było znakomitą zagrywką scenarzystów, pozwalającą na położenie jeszcze większego nacisku na drużynowy charakter tytułu.

Przyznam, że środek crossoveru to najsłabsza w moich oczach jego część. Mimo, że zarówno konkluzje walki na Mogo, jak i zwiedzanie Qwardu (miejsce zamieszkania Zbrojmistrzy, twórców pierścieni Korpusu Sinestra) były dość interesujące, jednak już pierwsze części obu tych wydarzeń przebiegały niezbyt, lub zbyt bardzo dynamicznie, także gdzieś zgubiona została po drodze zasada złotego środka, pozwalająca znaleźć konsensus między akcją a dialogami i prowadzeniem fabuły. Qward to głównie popisowe akcje Parallaxa. To właśnie tutaj Kyle - Ion pokazuje na co go stać, mordując Jacka T. Chance (jeden z Lost Lanterns) na oczach towarzyszy. Niestety, z przykrością stwierdzam, że o ile postać została ciekawie skonstruowana, to jednak tak drastyczna zmiana koncepcji postaci Parallaxa mi nie odpowiada. Za czasów Marza był on cichym, kryjącym się w mroku wrogiem, który ujawniał się w odpowiednim momencie. Kyllerax to zwykły, strasznie potężny "Power Guy". Razi to czytelników obeznanych z Latarnianą tradycją, twórcy zagubili gdzieś cały mistycyzm i finezje tego "niemilca". Cóż, ciężko jednak wymagać jakiejś finezji od żółtego robala. Chwilami szkoda, jednak parę scenek godnych zapisania do annałów komiksu rekompensuje lekkie braki w kreacji postaci.

"GL Corps", zwłaszcza numer 15, został zabity przez rysunki. Mamy tu do czynienia z najlepszym przykładem na to, jak zbytnia szczegółowość rysunków potrafi zniszczyć komiks. Natłok wszelkiej maści detali sprawił, że jest on naprawdę trudny w lekturze. Zresztą, tutaj suwak został niebezpiecznie daleko przesunięty w stronę akcji. Dialogów niewiele, a te, które są zwykle ograniczają się do tekstów typu "Za tobą", "Uważaj", "Uciekaj". "GL" #22 zaś, mimo świetnej sceny ze śmiercią Jacka, nie ma właściwie zbyt wiele sobą do zaoferowania.

Nadzieja na najlepszą historię w dziejach Zielonych Latarni powróciła wraz z numerem 23 serii "Green Lantern". Już sama okładka zapowiadała, że ten odcinek to będzie prawdziwe coś! Jest ona bardzo czytelną aluzją do "Green Lantern" vol. 3 #49, komiksu należącego do historii "Emerald Twilight". Dwudziestka-trójka jest odcinkiem, w którym poziom momentów godnych zapamiętania i przejścia do historii komiksu podniósł się do niebotycznych rozmiarów. Praktycznie każdy tekst, każda scenka to perełka. A samo zakończenie zmieni na zawsze (i tak z czasem to odkręcą) świat Latarni na zawsze. Kiedy przeczytałem tekst: "Lethal Forces Has Been Enabled" moje zdziwienie było chyba równie wielkie jak Green Lanternów. Pierścienie dostały możliwość zabijania. Jest to od czasu wspomnianego już "Szmaragdowego Zmierzchu" największy przełom w tej serii. Ostateczne odcięcie od silverageowych tradycji, superbohaterskiego kodeksu i innego "badziewia", które przez lata było jedną z największych głupot scenariuszowych. Ja rozumiem, ze policjant z drogówki też nie wymachuje służbowym pistoletem naokoło, jednak tutaj mamy do czynienia z grupą kosmicznej policji. Dlatego też brak dania jej możliwości zrobienia przeciwnikowi krzywdy, nawet w chwilach zagrożenia życia, było czymś absolutnie nielogicznym. Teraz Geoff Johns wziął się na odwagę i postanowił zerwać z kilkudziesięcioletnią tradycją. I chwała mu za to!

Numer ten przynosi jeszcze jedną niespodziankę. Prawdziwym celem Sinestrian wcale nie jest Oa. Jest nim... Ziemia. W tym oto momencie mamy do czynienia z punktem zwrotnym "SCW" i całkowitym przeniesieniem akcji w zupełnie nową scenerię.

Powrót na Ziemię

Jak już pisałem, w moich oczach "Sinestro Corps War" to nic innego jak pełnowartościowa kontynuacja "Infinite Crisis". W takim razie istotny powinien być w nim bądź, co bądź wątek Multiversum. Ten wielgachny twór to bez wątpienia jego największa reperkusja. Jednak co ma do tego atak na Ziemie? Pewnie większość łamie sobie teraz głowy nad sensem tego działania i rzuca tekstami typu: "Łeeeeee, znowu?". Ale scenarzyści "SCW" pomyśleli i o tym, ładnie motywując centralną rolę trzeciej planety od Słońca we wszystkich wydarzeniach DC. A łączy się to właśnie z istnieniem samego Multiversum.

Cóż, pomysł wygląda tak: New Earth to główna Ziemia. Jej zniszczenie spowoduje reakcję łańcuchową, która zniszczy pozostałe 51. Głupie? Tylko z pozorów. Takie wyjście z sytuacji sprawia, że możemy dostać naprawdę świetną historię, a przecież to się liczy. Zresztą, Multiversum może rządzić się własnymi sprawami. Co ciekawe i wręcz zastanawiające, w całej serii "Countdown" nie wspomniano jeszcze o tym ani razu!

W tym momencie o wiele łatwiej odkryć jest cel Anti-Monitora. Zniszczenie jednego świata spowoduje podobny skutek na wszystkich innych równoległych wymiarach? Toć to przecież w genialny sposób ułatwia pracę! Trzeba jednak pamiętać, ze skończyły się dobre czasy, kiedy to złoczyńcy chcieli niszczyć świat dla samej idei niszczenia. Teraz już nikt nie widzi interesu w podcinaniu gałęzi na której siedzi! Potęga "SCW" polega na tym, że stworzył niesamowite kreacje villianów, z których jedynie jeden (Parallax) ma na celu bezpośrednie zniszczenie Korpusu Zielonych Latarni. Reszta jest o wiele bardziej finezyjna...

Tak więc teraz przechodzimy do kolejnego etapu wojny - momentu, w którym zaczynają wydawać się Oneshoty.

Parallax

Cóż, jak już pisałem, plany Kylleraxa są najmniej wyrafinowane - zemsta, zemsta i jeszcze raz zemsta. Ponowne zamknięcie w Latarni zdenerwowało go nie na żarty, tak że teraz najchętniej widziałby wokół same zgliszcza i pożogę. W budowie tej postaci bardzo pomógł Ron Marz - twórca pierwszej inkarnacji tej postaci. Scenarzysta udowadnia, że prowadząc tego bohatera, niezależnie od wersji, czuje się jak w domu.... Ale po kolei.

" Sinestro Corps War" od początku miało konstrukcją opartą na kompletnym zrezygnowaniem z tie-inów. Jednak dwie serie to za mało, żeby pokazać ogrom konfliktu. Dlatego też powstała seria "Tales of Sinestro Corps", opierająca się o losy członków drużyny Sinestra, słowem "tych złych". Był to jeden z najlepszych pomysłów twórców. W ten sposób druga strona nie była tylko tłem, a pełnoprawnym członkiem konfliktu - również ze względu na udział w kreowaniu fabuły. Na pierwszy ogień poszedł właśnie wredny żółty robal.

Dzięki "Parallax Special" mamy okazję zobaczyć wydarzenia z pierwszych odcinków eventu oczami zamkniętego wewnątrz swojego własnego ciała umysłu Kyle'a, opierając się przy tym na jego zaciętych dysputach z Parallaxem. Pozwoliło to na rozwiniecie obu postaci, a Kyle okazał się być postacią pełną woli walki i wiary w zwycięstwo...

...czyli bohaterem, którego Geoff Jones całkowicie pominął podczas zakańczania wątku Parallxa. Ogólnie mówiąc, wyciągnięcie Kyle'a to chyba jeden z największych błędów "Sinestro Corps War". Mamy tu bardzo prostą zagrywkę, polegającą na wewnętrznym podbudowaniu Raynera, co sprawia, ze potrafi on zrzucić okowy i "wyrwać murom zęby krat". Ale jest to logiczne, że twórcy nie mogli zostawić końca wszystkich villianów na ostatni numer. Tak więc ten minusik jest naprawdę drobny. Po prostu można było to rozwinąć ciut inaczej.
Cyborg-Superman

Przyznam się, że była to jedna z postaci z DCU, do której podchodziłem zawsze ze szczególną antypatią. "Reign of Supermen" czytałem jeszcze w dzieciństwie, stąd też na umysł dziecka pół-żelazny Superman niszczący całe miasta stał się szybko inkarnacją wszystkiego zła jakie tylko jest. Cóż, niewiele się pomyliłem - twórcy do tej pory nie mieli w zwyczaju uczłowieczać Cyborga. Był on jednym z tych villianów, którzy są zepsuci do szpiku kości. Pewnie tak było by do tej pory, gdyby za całą sprawę nie wzięli się scenarzyści "SCW", a konkretnie Geoff Johns i Alan Burnett.

To właśnie ten drugi przybliżył czytelnikowi jakże przejmujący życiorys Hanka Henshawa. Dostajemy historię człowieka, który przegrał w życiu wszystko, za co (całkiem słusznie zresztą) obwinia Supermana. Stąd też nie może dziwić jego nieugięta chęć zniszczenia wizerunku superbohatera, a także zemsty za krzywdy. W komiksie widoczna jest maniera przedstawiająca czytelnikowi motywacje Heraldów, a te w przypadku Cyborga są naprawdę niezwykłe...

Wyobraźcie sobie, że czujecie, że wasze dalsze życie nie ma sensu. Że ukojenie znajdziecie tylko w śmierci... A ta nie nadchodzi. Hank dostał w wyniku wypadków niezwykły dar - jest w stanie przenosić swój umysł miedzy maszynami i urządzeniami. Czyni go to nieśmiertelnym - zawsze znajdzie się kolejny komputer, robot, który będzie mógł mu posłużyć za nosiciela. Tak więc nie ma on szansy na spokój - czeka go wieczna tułaczka miedzy obwodami scalony i mikroprocesorami. Przypomina się piosenka Queen...

Tymczasem na horyzoncie pojawia się szansa - Anti-monitor. Jedyna nadzieja dla Cyborga. Koniec wszystkiego oznacza także koniec maszyn, elektroniki. We wspaniały sposób wprowadził go Jones w swoim "Green Lanternie" - kiedy Anti-Monitor informuje Cyborga, że zniszczenie Ziemi spowoduje reakcję łańcuchową, która doprowadzi do końca całego Multiversum, villianowi leci łza z oka. Jest to po prostu piękna scena. Ukazuje egoizm bohatera, ale także czyni go kimś z ludzkimi odruchami i uczuciami. W moich oczach jest on też największym przegranym całego "Sinestro Corps War". Zakończenie daje jedak wrażenie, że już niedługo zobaczymy go w jakiejś dużej roli w przyszłych komiksach z tego uniwersum... Oby w serii "Green Lantern"!

Superboy Prime

Geoff Johns wyraźnie polubił tego dzieciaka. Uczynił go jedną z głównych postaci eventu "Infinite Crisis", a teraz dorzucił jeszcze do Sinestro Corps, jako jednego z Heraldów. Co ciekawe, przez początkową część eventu występuje on wyjątkowo rzadko, dostając raczej epizodyczne, jednostronicowe scenki. Jest to zresztą bolączką wszystkich villianów, gdyż pierwsza połowa eventu skupia się w większości na walce z nowym Parallaxem. Jednak po ataku na Ziemię również on dostaje swoje pięć minut... A właściwie staje się główną postacią całości.

Wspaniale prezentuje się zwłaszcza we własnym "specialu", w którym to dostajemy dogrywkę meczu "Superboy vs. All-Earth Heroes". Dzięki przeplataniu się wątków dziejących w teraźniejszości z jego przeszłością otrzymujemy znakomite skontrowanie dzieciaka kochającego superbohaterów i ich przygody z maniakalnym mordercą, całkowicie rozczarowanym Ziemianem. Poznajemy również prawdziwe motywacje Superboya, które jak każdego Villiana z SC są wcale nietuzinkowe.

Pojedynek z Sodamem Yatem (o tej postaci za chwilę) również wypada przekonująco i wydaje się być niejako punktem kulminacyjnym całej wojny. Ale i tak największą rolę Kal-El dostaje w zakończeniu. To on jest tak naprawdę jednym z niewielu członków Sinestro Corps, który wykonał swój cel - odebranie Anti-monitorowi jego wielkiej szansy na zniszczeni Multiversum. Scena, kiedy ten zaczyna rozumieć, że został zdradzony jest naprawdę wspaniała i należy do ciekawszych w całej historii. A Superboy Prime jest jednym z niewielu łączników "SCW" z "Countdownem" - obecnie hula on właśnie na kartach Odliczania.

Sinestro

Cóż, jest to z pewnością najbardziej rozpoznawalny przeciwnik Zielonych Latarni. Arch-Nemesis Hala Jordana jeszcze z czasów pamiętnego volumu II; postać, która na stałe wpisała się już w annały latarnianych opowieści. Paradoksalnie, w "Rebirth" pojawia się ona po raz pierwszy od roku 1988! Wydaje się to niemożliwe, jednak na długi, bardzo długi czas została zapomniana (co nie dziwi, wszak zginęła). Dopiero wraz z przyjściem Johnsa wraca on do łask i dostaje szanse powołania własnego Korpusu, z której skrzętnie korzysta.

Co ciekawe, również Sinestro przez większą część konfliktu pozostaje jakby w cieniu Kylleraxa, żeby w ostatnim numerze odbyć iście epicki pojedynek z Halem Jordanem i Kylem Raynerem. Wtedy to też okazuje się, kto tak naprawdę zwyciężył w tej wojnie i jakie były cele Sinestra. Co ciekawe, całą intrygę można rozgryźć już praktycznie po lekturze "Green Lantern Corps" #14, jednak kto wtedy myślał, że celem Sinestra jest... porządek Uniwersum i wzmocnienie Korpusu Zielonych Latarni! Szok, prawda? Jednak nie do końca. Każdy, kto przeczytał "Emerald Dawn II" miał szanse poznać Sinestra z nieco innej strony - jako fanatyka ładu, który wprowadzając władzą totalitarną stworzył najbezpieczniejszy kosmiczny Sektor. Jak więc widać, nie jest on klasycznym przeciwnikiem, będącym kwintesencja zła i nieprawości.

Stąd też tak wspaniała jest scena, w której Sinestro obnaża w cyniczny sposób całe postępowanie Korpusu podczas konfliktu i udowadnia, że i tak przejdzie do historii jako ktoś wielki. Ktoś, kto sprawił, że Uniwersum zacznie się bać Zielonych Latarni... "i stanie się dzięki temu lepsze". Jego dalsze losy zapowiadając się bardzo intrygująco i wierzą, że sporo on jeszcze namiesza w Uniwersum (a może i Multiversum).

Anti-Monitor

Cóż, z pewnością największe zaskoczenie całości. Czy ktoś przed premierą wierzył, że pojawi się on w tej serii? Jednakże tak się stało, ze wspaniałym skutkiem. Wprawdzie okazuje się on być nieco słabszy niż w "Crisis on Infinite Earth", jednak nie zmienia to faktu, że jest to przeciwnik najwyższej klasy i tymsamym dowód na to, jak wielkiej wagi eventem jest "SCW".

"Green Lantern" #25 był kwintesencją całości konfliktu. To właśnie tutaj każdy z głównych przeciwników dostaje swoje pięć minut, a sam przywódca pokazuje się w dużo większej roli. Bierze bezpośredni udział w starciu, jednak, co dziwne, nie zabija bohaterów, lecz wytwarza fale antymaterii. Żeby pokonać Anti-Monitora nie wystarczyły połączone siły wszystkich bohaterów! Dopiero w momencie, w którym do akcji wtrącają się sami Strażnicy, a także zostaje on zdradzony przez jednego ze swoich popleczników, Supemana Prime, udaje się go wreszcie pozbyć. Lecz naiwny ten, kto myśli, że to koniec legendarnego przeciwnik. O tym za chwile. W końcu druga strona też miała swoich bohaterów, o których wypada wspomnieć co nieco.

Green Lanterni

Można się było spodziewać, że to Ziemscy Latarnicy odegrają w evencie największą rolę. Hal Jordan jest bez porównania głównym bohaterem całej opowieści, co z jednej strony jest nieco irytujące, jednak z drugiej, kiedy patrzy się na wspaniałą historii, jaka twórcom udało się stworzyć dzięki temu... Niezwykle ważny jest wątek ojca Hala, który mimo, iż jest wstawiany jakby mimochodem, to jednak sprawia, że postać ta ma dość ciekawą podbudowę psychologiczną. Widać, że bohaterowi ciągle ciąży to, co zdarzyło się, kiedy znajdował się pod kontrolą Parallaxa. Lecz to właśnie on zostaje mianowany jakoby dowódcą polowym. Dostajemy również kilka smaczków, z czego najciekawszym jest lekka powtórka z "Emerald Twilight" w numerze 23 serii "Green Lantern". Kyle Rayner, początkowo jako Green Lantern, później Parallax, a ewentualnie z powrotem Latarnia, również ma naprawdę ogromny wpływ na fabułę.

Gorzej przedstawia się rola Guya i Johnsa. Ta dwójka zostaje porwana w "GL" #21 i aż do numeru 23 nie będzie o nich ani widu, ani słychu. Jednak na Ziemi z powrotem wracają oni do łask scenarzystów, występują już jako pełnoprawne główne postacie. Guy zostaje również zarażony Despotellisem, co ma dość nieprzyjemne skutki, jak wiemy z przykładu matki Raynera. Na szczęście w pobliżu kręci się najlepsza lekarka Korpusu - Natu. Za największego szczęściarza może uznawać się chyba John - on dzięki wojnie trafia do szeregów elitarnej Ligi Sprawiedliwości Ameryki, a również staje się, wcześniej zaniedbywany przez Geoffa Jonesa, pełnoprawnym bohaterem miesięcznik "Green Lantern".

Po drodze wspomniałem imię Sodam Yat... Bohater przepowiedni, opowiedzianej Abinowi Surowi podczas jego wizyty w Imperium Łez, to chyba najlepszy debiut całego eventu. Przykład historii "Od Zera do Bohatera" albo "Jak zostać Ionem w trzy dni". Bohater spod Mogo, który sam jeden zniszczył Ranx, dostąpił również zaszczytu pojedynku jeden na jeden z Superboyem Prime, uzbrojony jednakże w potężną broń - Zielonego pasożyta, który swego czasu przesiadywał w Kyle'u. Niestety, podczas starcia dostaje on niezłe "wciry", co sprawia, że już do końca konfliktu zostanie on wyłączony z akcji.

Również szeregi Lost Lanterns podczas konfliktu zostały uszczuplone. Giną Ke'haan i Jack T. Chance, pierwszy w wyniku bliskiego spotkania trzeciego stopnia z Anti-Monitorem, drugi za sprawą dość zabójczego w skutkach wspominania lat młodości. Jednak to bardzo mała strata w stosunku do tego, co ta "grupa w grupie" zyskała. A jest to prestiż. Lost Lanterns, całkowicie do tej pory omijani przez scenarzystów, nagle stają się jednymi z ważniejszych postaci w całej organizacji. Daje to spora szanse na wykorzystanie ich w przyszłych scenariuszach.

Oczywiście, również inni członkowie Korpusu trafili na karty tej opowieści. Nie brakuje dotychczasowych bohaterów serii "Green Lantern Corps", czy też ulubieńców czytelników, takich jak Kilowog, Salakk i Arisia. Na kartach serii "GLC", będącą swoistym "Sinestro Corps War: Frontline" przewija się naprawdę mnóstwo różnorakich, mniej lub bardziej znanych sylwetek, co trzeba zaliczyć serii na plus - dzięki temu mamy okazje spojrzeć na zdarzenie z nieco szerszej perspektywy.

War of the Light i The Blackest Night

Największy szok przyszedł chyba wraz z zakończeniem. Ganthet i Syal, dwójka najbardziej niezależnych i odważnych Strażników opowiedziała "Czterem Muszkieterom" zawartość przepowiedni. A jest ona nie byle jaka - to, co dane nam było poznać wraz z historią "Tygers" to zaledwie początek. Sinestro Corps War zdaje się mieć wielkie reperkusje w postaci tak zwanej "War of The Light" - pojedynku... 8 Korpusów! Skąd ich aż tyle, zapytacie. Do tej pory dane już było spotkać się z Zielonym (Zielone Latarnie), Żółtym (Sinestro Corps War) i Różowym (Star Sapphire Corps). Na lato 2008 została zapowiedziana również opowieść "Rage of Red Lanterns". Co więcej, w tym numerze powstają... kolejne dwa! Wspomniani wyrzutkowie z szeregu Strażników tworzą "niebieską" odnogę, będącą inkarnacją nadziei. Brzmi banalnie, jednak dzięki niesamowitym ilustracjom Ethana Van Scivera zyskuje potężną dawkę emocjonalną. Równocześnie, na następnej stronie, zostaje zaprezentowany kolejny, niewspomniany już w przepowiedni Korpus... Czarny! Anti-Monitor zostaje przez tajemniczą siłę przemieniony w Czarną Baterie Mocy i pozostawiony w opuszczonym, upiornym świecie. Jakim? Tego już nie dane jest się nam dowiedzieć, ale na to przyjdzie czas. Do 2009 roku.

Tak, Zielone Latarnie nie mają lekko. Już teraz zapowiedziany został nowy wielki event - "The Blackest Night". Ma być to kulminacja wszystkich wątków z woluminu 4, a równocześnie swoiste zwieńczenie trylogii. Inaczej mówiąc, "Powrót Jedi". Słowo powrót jest tutaj bardzo na miejscu, gdyż całość ma opowiadać o... inwazji Zombie? Tak przynajmniej wynika z zapowiedzi. Żywe trupy z pierścieniami... niektórym może się to wydać naiwne i głupie, jednak mam wrażenie, że dobrze pociągnięte pozwoli to na stworzenie niesamowitej historii. Zwłaszcza, że Johns od początku miał wyraźnie wszystko zaplanowane - widać to za sprawą symbolu znajdującego się na czarnych pierścieniach - ręki Black Handa. Ten klasyczny przeciwnik Hala Jordana pojawił się zarówno w "Rebirth", jak i w serii "GL" vol. 4, z czego jego występ w tej drugiej nie został w żaden sposób podsumowany. Trzeba czekać na jakąś pierwszą dawkę informacji. Oby szybko!

Podsumowanie

"Sinestro Corps War" to crossover praktycznie idealny, z którego inni twórcy powinni brać przykład. W sensowny sposób kontynuuje on i rozwija nagromadzone podczas ostatnich dwóch lat wątki, równocześnie dodając swoje własne, bardzo ciekawe. Wprawdzie w okolicach środka dostaliśmy pewne dłużyzny, jednak akcja przebiega przez cały czas dynamicznie, a równocześnie bardzo logicznie i sensownie. Opowieść niesamowicie wciąga, a zakończenie po prostu wgniata czytelnika w fotel. Nie można nie pochwalić również rysowników, z Ivanem Reisem i Ethanem van Sciverem na czele. Ich ilustracje są naprawdę imponujące, i jeszcze bardziej zwiększają i tak patetyczny i epicki wydźwięk całości. Komiks (w swojej klasie) idealny? To już do oceny zostawiam czytelnikowi, jednak z pewnością ma on w sobie coś z geniuszu i jestem pewien, że każdy będzie usatysfakcjonowany po lekturze.

Artur Skowroński