"Kaznodzieja" tom 13: "Alamo"

 

Pożegnanie z serią rzadko kiedy należy do łatwych i to zarówno dla realizującego ją zespołu, jak też tłumów czytelników regularnie wchłaniających kolejne dawki oferowanej im fabuły. Tak było niewątpliwie w przypadku "Kaznodziei", komiksowego cyklu, który od pierwszych chwil swego zaistnienia wniósł niemało zamieszania na rynku historyjek obrazkowych, nie wspominając nawet o skołatanych umysłach ich wielbicieli. I niestety, wielki zawód. Seria ta nigdy nie należała do szczególnie wyszukanych pod względem oryginalności "teologicznej", bo zapewne nie miała takowa być. Niemniej tym razem pretensjonalność Ennisa, granicząca momentami z gówniażerskim zawodzeniem, sięgnęła dna.

Jest to tym bardziej żałosne, że stworzony do spółki z Dillonem (oraz epizodycznie innymi twórcami) cykl, pomimo wspomnianej pretensjonalności, rozwijał się do pewnego momentu bardzo zachęcająco. Ów moment to w moim (i chyba nie tylko) przekonaniu znakomite wydania zbiorcze "Aż do końca świata" i "Dumni Amerykanie". Przerysowany obraz totalnie zeszmaconych Stanów Zjednoczonych rojących się od wszelkiej maści zwyrodnialców, skorumpowanych gliniarzy, rasistów czy religijnych manipulantów niewątpliwie mógł sprawiać wrażenie szokująco oryginalnego. Zapewne w dużej mierze przyczyniły się do tego świetne dialogi oraz określenia, które niejednemu na trwale wbiły się w świadomość (np. "Gębodupa" miast wysłużonego "chees" w trakcie preparowania grupowych fotek). Niewątpliwie spora w tym zasługa tłumacza, który podołał niełatwemu zadaniu dobrania "soczystych" odpowiedników mocno eksploatowanych przez scenarzystę wulgaryzmów. Na upartego można było wybaczyć Ennisowi wyraźne odniesienia do bałamutnych publikacji pokroju "Święty Graal, święta Krew", bo momentami nabierały one w jego wykonaniu pastiszowego wydźwięku. Zresztą główne założenie serii wymuszało wręcz sięgnięcie po bulwarową wersję spiskowej teorii dziejów. Obrazoburcza z definicji tematyka to świetny sposób na odreagowanie, a zarazem nabranie dystansu do ultramontanistycznych zachowań co poniektórych postaci z naszej rzeczywistości. Pech w tym, że przy okazji Ennis nie ustrzegł się popadnięcia w coraz dotkliwiej nużącą poprawność polityczną. Bo jak inaczej określić obawę autora przed użyciem określenia "Murzyn" (w tomie "Na południe"), gdy niemal przez cały tok cyklu nie szczędzi - delikatnie rzecz ujmując - dosadnych sformułowań pod adresem bóstwa ewidentnie wzorowanego na chrześcijańskim Bogu? Jest dla mnie zrozumiałe, że seria ta z definicji miała szokować i szargać wszelkie wartości. Szkoda tylko, iż potraktowano je dalece wybiórczo, koncentrując się na tych, które piewcy "political correct" zechcieli "łaskawie" cisnąć na żer szyderców. A to nie kryję - mierzi, a zarazem wywołuje rozczarowanie tym bardziej, że "Kaznodzieja" krył w sobie znaczny potencjał nie tylko jako krzywe zwierciadło Ameryki schyłku XX wieku. Godząc się na kompromis z wszechobecną ideologią politycznej poprawności twórca serii odarł ją z licznych, interesujących wątków, które prawdopodobnie miałyby szansę zaistnieć gdyby zechciał on postawić na swoim (choć zapewne szefostwo DC i tak wymusiłoby dokonanie odpowiednich "korekt").

Oś fabularna cyklu - poszukiwania Boga, który ponoć gdzieś wywędrował pozostawiając świat samemu sobie - to kolejne już podejście scenarzysty do tematyki "quasi-teologicznej". Niestety, podobnie jak miało to miejsce w innych jego dokonaniach ("Hellblazer", "Ghost Rider"), także i tu realizował swój zamysł bez polotu i według mało oryginalnych standardów znanych z horrorystycznych produkcyjniaków klasy B. Widać Amerykanie kochają takie podejście, bo sygnowane jego nazwiskiem komiksy sprzedawały się zazwyczaj więcej niż przyzwoicie. Nie mogę jednak pozbyć się przekonania, że za sprawą perypetii Jesse'go Custera miał on unikalną okazję wydobycia się ponad sztampę, tworząc rzecz, która na trwałe znalazłaby swe miejsce w annałach komiksowej klasyki. Niestety, Garth Ennis skoncentrował się na preparowaniu zestawów taniego efekciarstwa obowiązkowo zgodnego z, jak wyżej wspomniano, nużącą poprawnością polityczną. Nawet wyobrażenia istot spoza ziemskiej sfery rzeczywistości przyprawiają o ziewanie: jeśli mamy do czynienia z demonem to obowiązkowo musi być wyposażony w "służbowe" rogi, ogon i raciczki, tak by nikt go przypadkiem nie pomylił z listonoszem. Oczywiście ów zarzut należałoby raczej skierować wobec ilustratora, niemniej pomysłodawca całej historii z pewnością miał wpływ na ustalenie wizerunku postaci zaistniałych na kartach tegoż komiksu. I choć nigdy nie należał on do szczególnie wysublimowanych twórców - gustował bowiem w mizernej jakości efekciarstwie naznaczonym bluzgami i parodiowaniem konwencji superbohaterskiej, a przy tym nie pozbawionym symptomów wtórności ("Fury", "Punisher", "Thor"), to jednak zdarzały mu się przebłyski znakomitej formy, czego najlepszym dowodem są wspominane wyżej zbiorcze wydania "Kaznodziei" (zwłaszcza "Aż do końca świata"). Niestety, dalszy tok rozwoju serii, zwłaszcza motyw zdrady Cassidy'ego wydaje się zupełnym niewypałem, a wszechwładna organizacja Graal jakby nieco się zdezawuowała. Stąd wniosek, że sfinalizowanie cyklu nieco wcześniej, niż miało to miejsce, pozytywnie wpłynęłoby na jego jakość. Tak się jednak nie stało, bo widać Ennis robił co mógł by "doczłapać" za wszelką cenę do na poły symbolicznego numerycznie zeszytu 66 (jakie to szczęście, że nie do 666 !).

W niniejszym tomie, z oczywistych względów, starał się on "podopinać" nagromadzone wraz z rozwojem serii wątki i to w iście ekspresowym tempie. Pośpiech ten przyczynia się do spotęgowania wrażenia sztuczności, ale z drugiej strony, czego można było się spodziewać w finale... Stąd stajemy się świadkami m.in. szczęśliwego (jakże by inaczej) zakończenia perypetii Gębodupy oraz nieco mniej fortunnych Starra i... Boga. Zwłaszcza w przypadku ostatniej z wspomnianych postaci Ennis mocno rozczarowuje, bowiem zaproponowane przezeń rozwiązanie jest niestety łatwe do przewidzenia, a co za tym idzie - trywialne. Przysłowiowej "czary goryczy" dopełniają główni bohaterowie, w coraz większym stopniu drażniący swą bufonadą - "wszystkowiedzący" wielebny Custer oraz jego wiecznie niewyżyta towarzyszka. Za to Cassidy i Starr wciąż sprawiają pozory pełnokrwistych, nieszablonowych postaci, z którymi co prawda lepiej się nie utożsamiać, niemniej ich kwestie należą zazwyczaj do najbardziej udanych.

Natychmiast rozpoznawalny styl Dillona pozostaje niezmienny przez całą serię. Widać ów twórca nie jest otwarty na eksperymenty formalne. Niemniej trudno wyobrazić sobie rozrysowanie "Kaznodziei" przez innego twórcę i jakoś nieswojo czułem się czytając historię Świętego od Morderców. Pozornie ascetyczna kreska tworzy specyficzny, jedyny w swoim rodzaju klimat, chociaż można mieć zastrzeżenia wobec niewielkiego zróżnicowania postaci z tzw. trzeciego planu zdradzających zbyt duże podobieństwo. Zapewne grafikowi po prostu nie chciało się poświęcać zbyt wiele czasu na ich dopracowanie.

Wielka szkoda, że finalizując serię Ennis nie zdecydował się podążyć "pod prąd" wzorców znanych z najbardziej wyświechtanych, trywialnych fabuł, chociaż przez krótki moment miałem wrażenie, że jednak odważy się podjąć takowe wyzwanie. Niestety, nie oparł się on pokusie (a może naciskom wydawnictwa ?) kończąc swój cykl wedle westernowej konwencji z lat czterdziestych. Żenada, a zarazem żal, bo świadomość, że mogło być inaczej, a przy tym jak dla mnie dużo lepiej (świadczy o tym zakończenie dziejów Hitmana), boli i po raz kolejny rozczarowuje. Pomimo tego cieszy okoliczność, że ową serie opublikowano w Polsce w całości, co na naszym rynku nie stanowi niestety reguły, czego doświadczyli czytelnicy m.in. "The Ultimates", "Epoki Brązu" czy też wspomnianego przed chwilą "Hitmana". Ciekawe kiedy w końcu doczekamy się innego tytułu spod szyldu Vertigo w którym maczali palce zarówno Garth Ennis jak i Steve Dillon? I chyba nie muszę dodawać, o jaki cykl chodzi...

Przemysław Mazur

 

"Kaznodzieja" tom 13: "Alamo"
Scenariusz: Garth Ennis
Ołówek i tusz: Steve Dillon
Kolory: Pamela Rambo
Okładka wydania zbiorczego i poszczególnych rozdziałów: Glenn Fabry
Tłumaczenie: Maciek Drewnowski
Polski wydawca: Egmont Polska
Liczba stron: 232
Cena: 59 zł

Pierwotnie opublikowano w formie miesięcznika "Preacher" nr 59-66 (marzec-wrzesień 2000 roku)