"Kolor Magii"

 

Na wstępie winien jestem deklarację: nigdy nie byłem fanem dokonań Terry'ego Pratchetta. Rzecz jasna nie dało się przejść obojętnie obok twórczości rzeczonego, chociażby ze względu na zastraszająco znaczną liczbę tomów jego najsławniejszego cyklu oraz krzykliwe, charakterystyczne okładki. Przypuszczam, że gdybym natknął się na jego książki w początkach szkoły średniej zapewne po dziś dzień zaczytywałbym się w kronikach Świata Dysku. Niestety, "Kolor Magii" wpadł mi w ręce dopiero w schyłkowej fazie wspomnianego etapu edukacji, czyli jakby już trochę za późno. Nie znaczy to, że nie doceniam wkładu Pratchetta w rozwój humorystycznej odmiany fantasy. Pokaźna liczba epigonów jego twórczości oraz rzecz jasna wielomilionowe nakłady zarówno wznowień jak i nowych części cyklu jednoznacznie wskazują na skalę osiągniętego przezeń sukcesu. Już niebawem od momentu premiery pierwszego tomu (co miało miejsce w roku 1983) proza tegoż twórcy doczekała się adaptacji w postaci słuchowisk radiowych, mniej, lub bardziej poważnych inscenizacji teatralnych, a także komiksów inspirowanych twórczością pomysłowego Anglika. We wrześniu 2007 roku wydawnictwo Prószyński i S-ka zaprezentowało nam przykład właśnie takiej, komiksowej adaptacji autorstwa Scotta Rockwella (scenariusz) i Stevena Rossa (ilustracje).

Fani, których w Polsce mamy bez liku nie potrzebują jakiegokolwiek wprowadzenia; niemniej z myślą o tych nielicznych laikach, którzy nie mieli okazji chociażby śladowo zapoznać się z dziejami Rincewinda oraz mniej lub bardziej przyjaznych mu postaci pozwolę sobie na krótkie wprowadzenie. Oczywiście, jak wszystkim również i Wam wmawiano od wczesnej młodości pogłoskę o względnej kulistości naszej planety krążącej po orbicie wokół Słońca. Wszelkie przesłanki wskazują, że wersja ta zasługuje na zaufanie, niemniej w rzeczywistości Dysku (gdziekolwiek ów się znajduje) za głoszenie podobnych herezji w najlepszym wypadku zostalibyście totalnie wyśmiani; w najgorszym zaś czekałoby Was zepchnięcie w kosmiczną otchłań z krawędzi tegoż płaskiego świata unoszonego się na czterech, gigantycznych słoniach. Te z kolei spokojnie stoją sobie na powierzchni skorupy jeszcze większego żółwia mknącego poprzez nieskończoną przestrzeń. Dziwne, głupie, fantastyczne? Bez względu na użyte sformułowanie jedno jest pewne: to dopiero początek niezliczonych wariactw stanowiących dla mieszkańców Świata Dysku przysłowiowy "chleb powszedni". Dlatego mało kto z nich, wliczając w to także fajtłapowatego czarodzieja Rincewinda, dziwi się przeróżnym anomaliom typu odwrócona góra - wyzwanie godne pomysłów pana Newtona, czy też okazjonalnie zjawiający się pośród śmiertelników, a zarazem lubujący się w grach hazardowych kapryśni bożkowie (swoja drogą staruszek Einstein byłby baaardzo zawiedziony ich główną rozrywką). Pewnego dnia w dokach metropolii o pełnokrwistej nazwie Ankh-Morpork cumuje statek przewożący luksusowe towary oraz nietypowego przybysza, który jak się okazuje pochodzi ze znajdującego się po drugiej stronie rozległego oceanu tzw. "kontynentu przeciwwagi". Zaskakujące jest nie tylko miejsce jego pochodzenia, ale też jego cel - trywialna turystyka - oraz ogromny jak na miejscową skalę majątek rzeczonego. Jak łatwo można się domyślić ów oryginalny osobnik (a w jeszcze większym stopniu jego "samobieżny", wypełniony po brzegi złotem kufer) generuje wokół siebie mnóstwo zamieszania.

I w tym właśnie punkcie rozpoczyna się właściwa opowieść, w której splatają się losy beztroskiego fana turystyki imieniem Dwukwiat oraz wspominanego wyżej połowicznie wykształconego maga Rincewinda. Przemierzając kolejne obszary totalnie powariowanego świata obaj panowie napotykają na swej drodze sporo atrakcji - m.in. mało przyjaznych jeźdźców pół-eterycznych smoków, "lovecraftiańskie" pseudo-bóstwo, oraz herosa imieniem Hrun przypominającego nieco szczuplejszą wersję marvelowskiego Hulka. Spragniony mocnych wrażeń Dwukwiat raczej nie ma powodów do narzekań; szkoda tylko, że u Rincewinda próżno szukać chociażby śladów entuzjazmu.

Adaptowanie powieści na specyficzny język komiksu nigdy nie należało do łatwych zadań; wszak pomimo gatunkowego pokrewieństwa obie jakości fabularne rządzą się odmiennymi prawami. Twórczość Pratchetta, silnie eksploatująca osławiony, brytyjski humor okazała się dla Scotta Rockwella sporym wyzwaniem. Znane z książki absurdalne gagi śladowo są obecne także na kartach komiksu (jak chociażby w moim przekonaniu całkiem udane kwestie miecza Hruna); niestety, nie było możliwości by ukazać je w pełnej krasie ze względu na ograniczenia natury formalnej - przede wszystkim brak miejsca. Podobnie jak w przypadku wydanej u nas pod koniec 2001 roku adaptacji "Hobbita" J.R.R. Tolkiena, także "Kolor Magii" stanowi stosunkowo wierne odwzorowanie oryginału zachowując układ utworu złożonego z czterech odrębnych opowiadań rozgrywających się na różnych przestrzeniach Świata Dysku (miasto, las, przestworza, ocean). Trzeba przyznać, że rzecz czyta się z zainteresowaniem, także przez osoby, które nie miały wcześniej okazji zetknąć się z tym typem prozy. Pomimo koniecznego zubożenia tekstu sytuację ratuje warstwa ilustracyjna, mocno zresztą krytykowana przez wyznawców prozy Pratchetta przywiązanych do charakterystycznej stylistyki okładek. W moim przekonaniu odpowiedzialny za rysunki Steven Ross, po nieco "sztywnym" wstępie, w kolejnych epizodach coraz swobodniej radzi sobie z kreowaną przezeń rzeczywistością. Odejście od wzorców Josha Kirby'ego (twórcy wspominanych okładek) zaliczam na korzyść ilustratora, na tyle odważnego by zaproponować własną wizje, autonomiczną także względem powieści. Widać to zwłaszcza na przykładzie wizerunku Rincewinda. Przy odrobinie przychylności udaje się dostrzec rozmach i różnorodność nietypowego świata zrodzonego w umysłowości Pratchetta. Nieco groteskowe ujęcie bohaterów dopełnia specyficznego klimatu opowieści. Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że "landrynkowata", lekko przymglona kolorystyka to efekt druku na bazie skanów, co niezbyt korzystnie świadczy o wydawnictwie niepotrafiącym uzyskać odpowiednich materiałów.

Z tego, co mi wiadomo, nasi rodzimi fani "Świata Dysku" przyjęli omawianą adaptację z kąśliwym dystansem. Prędko bowiem pojawiły się wybitnie krytyczne głosy, zazwyczaj pochodzące od osób, które nawet nie pofatygowały się by przekartkować ów produkt, traktujące tę inicjatywę niczym herezję wymierzoną w ich ukochane dzieło. Oczywiście, podobne pomrukiwania należy traktować w kategorii typowego, polskiego marudzenia, kompletnie nie merytorycznego, a co za tym idzie pozbawionego sensu i możliwości zastosowania konstruktywnej polemiki. Gdybym był fanem opowieści ze Świata Dysku szczerze mówiąc cieszyłbym się, że pojawia się kolejna szansa popularyzacji dokonań Pratchetta. Kto wie, być może pod wpływem lektury niniejszego komiksu znajdzie on kolejnych, zagorzałych "kultystów". Ja w każdym razie nie miałbym nic przeciwko, by przeczytać w tej wersji następne odsłony dziejów jednego z najbardziej zwariowanych, literackich światów. Czas pokaże czy komiksowa wersja "Blasku Fantastycznego" trafi do naszych księgarń.

Przemysław Mazur


"Kolor Magii"
Scenariusz: Scott Rockwell
Ilustracje: Stephen Ross
Okładka: Daerick Gross
Tłumacz: nieznany (jak można przypuszczać odpowiednią adnotację wchłonął drukarski chochlik gnieżdżący się przy ulicy Mińskiej w Warszawie)
Pierwotna publikacja: 1991 rok
Publikacja w Polsce: wrzesień 2007
Liczba stron: 128
Wydawnictwo: Prószyński I S-ka
Cena: 29, 90 zł