Z filmową adaptacją Spider-Mana, nigdy nie wiązałem żadnych większych nadziei. Komiksy o jego przygodach czyta się miło, jeżeli trafi się dobry scenarzysta, ale sama postać potrafi w zbyt dużych ilościach być męcząca. Tym bardziej zdziwił mnie fakt, gdy w 2002 roku Spidey trafił na duże ekrany w wysoko budżetowej produkcji Sama Raimiego i okazało się, że można nakręcić całkiem dobry film, doskonale oddający ducha pierwowzoru. I chyba, tym większe rozczarowanie teraz, kiedy Raimi ukończył swoją pajęczą trylogię.

PAJĘCZA TRYLOGIA

"Spider-Man" był dla Raimiego pierwszą wysoko budżetową produkcją. Ponieważ w parze z pieniędzmi idzie zwiększona kontrola za strony hollywoodzkich bonzów oraz naciski, reżyser niekoniecznie musiał czuć się komfortowo. Dodatkowo ryzykował obsadzając w rolach głównych Tobey Maguire'a i Kirsten Dunst. Żadne z nich na dobrą sprawę nie pasowało do powierzonych im ról. Maguire sprawiał wrażenie zbyt safandułowatego nawet jak na taką postać jak Peter Parker, a Dunst nijak się miała do pięknej i seksownej Mary Jane. Takie są fakty - główne role zostały źle obsadzone i pokazała to już pierwsza część trylogii. Co prawda, w ostatecznym rozrachunku okazało się to i tak nieistotne, bo światowa publiczność miała gdzieś komiksowy pierwowzór, a film okazał się olbrzymim sukcesem. Również ingerencja w fabułę (zamiana chemicznej substancji tworzącej sieciosploty na jej organiczną wersję) oraz zatwierdzenie designu kostiumu Green Goblina (z jednej strony całkiem sensownego i bardziej realistycznego niż jego komiksowy odpowiednik, z drugiej jednak odbierającego postaci diaboliczności) nie zaszkodziły Raimiemu. Może dlatego, że hardcore'owi fani komiksu to żadne lobby, nie mające wpływu na nic, z drugiej jednak strony nawet oni, pomimo zastrzeżeń, zostali filmem oczarowani. Wszystko uratował scenariusz. David Koepp, co by o nim nie mówić, prawdziwy fachman w swojej dziedzinie napisał bowiem historię zmierzającą od punktu A do punku Z, z wyraźnie zarysowanymi wątkami - głównym i pobocznymi, idealnie oddającą w nowoczesny sposób to co kiedyś wymyślił Stan Lee. Napisanie scenariusza, w którym zawrze się to co najważniejsze tak, aby ci, którzy w latach sześćdziesiątych zaczytywali się przygodami Spider-Mana znaleźli w niej wspomnienie przeszłości, a jednocześnie by wszystko było zrozumiałe dla młodych widzów, to kawał niezłego rzemiosła. Koepp udowodnił, że w swojej dziedzinie zahacza wręcz o artyzm. Zobaczyliśmy więc, przemianę mydłkowatego Parkera w młodzieńca, który zachłysnął się swoją nadnaturalną mocą, wyrzuty sumienia po śmierci ukochanego wujka, do której się przyczynił, zrozumienie do czego powinno się wykorzystać niezwykłe zdolności; mogliśmy podziwiać Normana Osborne'a jak z kart komiksu, niebezpiecznego megalomana manipulującego ludźmi, Jonaha J. Jamesona obrzucającego błotem wszystkich wokoło w charakterystycznym dla siebie stylu, a nawet wyjątkowo nie irytującą ciotkę May, której Koepp zdołał dodać ludzkich cech i pokazać jako kogoś więcej niż tekturową postać. Uroczo poprowadzono nawet wątek miłosny ze sceną pocałunku, która na pewno wejdzie do historii kina, a jeszcze lepiej ukazano koniec przyjaźni Petera i Harry'ego Osborne'a. Zresztą, młody Osborn to chyba najciekawsza postać całej trylogii, bohater niejednoznaczny, a grający go James Franco kradnie Maguire'owi każdą scenę, w której pojawiają się obaj. Jak zwykle, znakomity był również Willem Dafoe, ale w jego przypadku każdy czarny charakter wypada przekonująco i tutaj również nie mogło być inaczej. Notabene: w języku angielskim słowo "foe" oznacza wroga, nemezis, natomiast w mowie potocznej - wręcz slangowej - przedrostek "the" wymawia się jak "da" (często stosuje się taki zabieg w komiksowych dialogach). Po ich zestawieniu nie powinno nas dziwić dlaczego Willem jest taki dobry w rolach szwarccharakterów, prawda? A facet nawet nie przyjmował artystycznego pseudonimu...

Wszystko rozbiło się o Petera Parkera. Nie owijając w bawełnę bohater ten, pomimo posiadanych mocy nie jest twardzielem w stylu Franka Castle czy Nicka Fury, widać to chociażby w scenariuszach Paula Jenkinsa do serii "Peter Parker: Spider-Man", w których to Spidey co cztery numery płacze z różnych powodów, a co trzy użala się nad sensem swojej krucjaty i tym podobnymi bzdurami. O ile jeszcze w komiksowej wersji jest to w jakiś sposób uzasadnione, choć działające na nerwy (bo z karierą zamaskowanego obrońcy prawa łączy się ciąg nieszczęść w życiu bohatera), o tyle w filmie nie ma najmniejszego sensu. To początki, kiedy walka ze złem miała tyle samo wspólnego z misją co z zabawą. Spider-Man walcząc rzuca dowcipami, nabija się z przeciwników, robi z siebie pajaca - dlatego, że w parze z wielką mocą idzie może wielka odpowiedzialność, ale również nowe możliwości, no i swoisty haj. Parker z kujona, ze szkolnego popychadła, zmienia się w faceta, który nie da sobą pomiatać - udowadnia, że nawet w nim jest jakaś zadziorność, że ma charakter. W kreacji Maguire'a tego nie widać - ten aktor, może i sprawdzający się w innych rolach, tutaj jest kompletnie nijaki. Nie ma zbyt wielkich różnic pomiędzy Parkerem przed ukąszeniem pająka, a po nim. Rozwścieczony Tobey budzi jedynie uśmiech politowania, a sceny, które wydają się pasować mu najbardziej to te, w których się rozkleja. Generalnie, Maguire kojarzy się z artystką Anną Romantowską specjalistką od histerycznych płaczów, tudzież cichego pochlipywania. No i z Rockiem Hudsonem. Ale to już z innych powodów.

Tak więc, gdyby nie fatalny Tobey, prawdopodobnie "Spider-Mana" można by uznać za najlepszą ekranizację komiksu od czasu burtonowskiego "Batmana", a już na pewno za najwierniej oddającą ducha rysunkowego oryginału w całej historii kina. Ostatecznie jednak otrzymaliśmy film bardzo dobry, ale nie rewelacyjny.

Twórca "Martwego zła" udowodnił jednak, że można zrobić w miarę sensowny film o facecie z umiejętnościami pająka, próbować przekonać widzów, że to jednak jest możliwe - w taki sposób, który nie wywoła śmiechu na kinowej sali. W związku z tym atmosfera wokół powstającego sequela robiła się coraz bardziej gorąca. Chyba najwięcej emocji budził wygląd doktora Octopusa, niezwykle efektownej postaci w komiksie, która na dużym ekranie swobodnie mogłaby przyćmić akrobacje Spideya. I tak też zresztą się stało, sceny akcji z wyposażonym w cybernetyczne macki naukowcem to absolutny majstersztyk, zwłaszcza walka na pędzącej nadziemnej kolejce. Dodatkowo zobaczyliśmy więcej "cywilnego" życia Parkera, przede wszystkim przezabawnych scen z pracy, ze szczególnym naciskiem na relacje młodego fotoreportera i Jonaha Jamesona. W drugiej odsłonie przygód Pająka J.K. Simmons dał, wręcz niesamowity, popis swoich aktorskich możliwości, a jego rola to absolutna perełka. I to niestety jedyne pozytywy kontynuacji. Tym razem oprócz Maguire'a zawiedli również scenarzyści. Napisanie skryptu powierzono, bowiem, twórcom serii "Smalville", specjalistom od widowisk dla nastoletniej młodzieży. Panowie Alfred Gough i Miles Millar wraz z Alvinem Sargentem nie wierzą chyba w to, że na tym świecie bywają ludzie źli do szpiku kości - w związku z tym postanowili namieszać w wizerunku Otto Octaviusa. I tak jednego z najbardziej morderczych maniakalnych megalomanów (pamiętajcie: formuła "3m") w świecie Marvela przerobiono na potrzeby filmu na całkiem miłego gościa, któremu na skutek wypadku skonstruowana przez niego cybernetyczna uprząż z mackami wyprała mózg. I chociaż popcornowej widowni zdecydowanie to nie interesowało, to dla niektórych taki zabieg wydawał się nie do przyjęcia. Po pierwsze dlatego, że był bezdennie głupi, nasuwał skojarzenia z naiwnymi pomysłami z lat sześćdziesiątych, po drugie i najważniejsze: odbierał charakter, tak zwany pazur, fajnie skonstruowanej postaci. To chyba, zresztą, obecnie główna cecha hollywoodzkich scenarzystów tworzących adaptacje, różniąca ich zupełnie od komiksowych skrybów. Kiedy ci drudzy potrafią wygrzebywać ze śmietniska gatunku trzecioligowe postacie i wydobywać z nich jakieś zalety, coś co przykuje uwagę czytelnika, to pierwsi, niestety wręcz odwrotnie, specjalizują się w odbieraniu wszystkiego co atrakcyjne tym najciekawszym z komiksowych bohaterów, nurzaniu ich w popkulturowym bagnie stereotypów i wymemłanych schematów. Octopus przykuwał więc uwagę wizualnie, ale jako postać był zupełnie nijaki, a całkiem zacny aktor jakim jest Alfred Molina nie miał po prostu zbyt wiele do zagrania. Brak dobrego czarnego charakteru zaważył na ogólnym odbiorze filmu, ale tylko w oczach niewielkiej grupy fanów - bo większość była bezkrytycznie zachwycona, a tak zwana masowa publiczność zostawiła w kasach kin wystarczająco dużo pieniędzy, aby jeszcze bardziej umocnić pozycję Raimiego oraz zapewnić kontynuację jego wizji. Film okazał się jednym z największych hitów w historii kina, a więc takimi sprawami jak choćby szacunek dla pierwowzoru nikt się już nie przejmował.

Jednak nawet druga odsłona nie przygotowała nikogo na to, czym okazało się zamknięcie trylogii. Tym razem, oprócz fatalnego Alvina Sargenta, za pisanie scenariusza wziął się Raimi wspomagany przez brata Ivana. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania, z tym, że negatywne. Nie wyciągając żadnej nauczki z tego co wyrabiali Joel Schumacher i Akiva Goldsman z Batmanem w latach dziewięćdziesiątych, po dziesięciu latach Sam Raimi popełnił dokładnie te same błędy i o ile tamtym moglibyśmy próbować wybaczyć (chociaż nigdy tego nie zrobimy), bo to tandem tandeciarzy, to po Raimim można było spodziewać się dużo więcej. Przede wszystkim, głównym grzechem było odejście od realizmu opowieści (może umownego, ale zawsze jakiegoś) w stronę parodii - oto zobaczyliśmy Petera Parkera, który pod wpływem symbionta z kosmosu odkrywa swoją mroczną stronę. Jeśliby poprowadzono ten wątek na serio, to zapewne nic nie raziłoby widza. Niestety, zaserwowano takie ciekawostki jak przemiana w złego faceta, kiedy to Peter zaczesuje na czoło swoją ulizaną fryzurkę w stylu emo, czy innego błazeństwa. To sygnał dla widza: kiedy fryzurka opada na czoło Parker jest egoistyczny, niemiły, w ogóle nie fajny. Ciężkostrawna łopatologia i kompletny idiotyzm utwierdzający ludzi, którzy stronią od komiksów, że najpewniej żadnego błędu w tej materii nie popełnili. Ponadto Peter tańczy, gra na fortepianie, stara się uwodzić inne niewiasty - nie wiemy, czy ma to być pastisz, czy Raimiemu coś się pokiełbasiło - wszystko to powoduje, że jako żywo przypomina nam się "Batman i Robin" z łyżwami w butach i surfowaniem w powietrzu na wyrwanych drzwiach.

Ale to nie wszystko: mamy wątek z Flintem Marko aka Williamem Bakerem aka Sandmanem, bardzo ciekawą, niejednoznaczną komiksową postacią, która na potrzeby filmu została sprowadzona do poziomu tekturowego standa, a jakiekolwiek uczucia, jakie ten bohater żywi przedstawiono równie prostacko. I co zabawne, chociaż Sandman to kolejna z bardzo atrakcyjnych wizualnie postaci oprócz przemiany, każda inna scena z ożywionym piaskiem jest tylko cieniem w stosunku do tego co mogliśmy zobaczyć choćby w żenujących, acz efektownych "Mumiach" Stephena Sommersa. Na co poszło ponad dwieście milionów wpakowane w budżet? Być może na tandetnie skręconą, rażącą oczy i umysł komputerowymi sztuczkami walkę powietrzną Spideya i młodego Osborna. Tej gigantycznej kwoty po prostu nie widać na ekranie.

Ale, chyba największym zawodem dla fanów jest to co Raimi zrobił z Venomem. To jeden z ostatnich oryginalnych i jednocześnie ciekawych czarnych charakterów, który dołączył do galerii przeciwników Spider-Mana w latach osiemdziesiątych dzięki wyobraźni Davida Micheline i Todda McFarlene'a. Po jego wprowadzeniu już chyba żaden z innych wymyślonych później wrogów nie wywarł na czytelnikach takiego wrażenia i nie zarobił dla Marvela tylu pieniędzy. Tym bardziej więc, akcja trzeciej odsłony powinna kręcić się wokół tej postaci, efektownej, przerażającej, stanowiącej w dodatku idealną przeciwwagę dla bohaterstwa Spideya. Tymczasem Venom u Raimiego stanowi po prostu przystawkę, wątek doklejony do historii jakby przez przypadek, aby było czym zapchać ponad dwugodzinne "widowisko". Nie jest ani straszny, ani szczególnie niebezpieczny, a postać Eddiego Brocka została spłaszczona do bólu i jedynie razi sztampą.

Ponadto, cała historia wypełniona jest masą pozbawionych logiki wydarzeń w rodzaju tych, kiedy to taki sam rodzaj bomby Osborna, której wybuch w bliskiej odległości jedynie poparzył twarz Harry'ego, później w zasadzie anihiluje symbionta i Eddiego Brocka (!); czy absurdalnych zbiegów okoliczności jak z meteorytem, który spada akurat obok Petera i Mary-Jane. Przykłady niekonsekwencji można by mnożyć. Takie rozwiązania stosowano w komiksach i filmach w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Teraz jest to po prostu niesmaczne. To pewne, że młody nieznany scenarzysta piszący w ten sposób nie znalazłby pracy ani w kinie, ani w telewizji, ani tym bardziej w biznesie komiksowym. Znak to także, że nie tylko w Polsce nazwisko i jak silne ma się plecy to sprawy decydujące.

Chyba jednak, największym ciosem dla legendy Spideya jest fatalnie skonstruowany wątek, w którym Flint Marko okazuje się prawdziwym zabójcą Bena Parkera. Rehabilitując Petera w ten sposób, Raimi odbiera sens narodzinom postaci. Jeśli nie jest winny śmierci swego własnego wujka, to co miałoby napędzać jego krucjatę, co z poczuciem winy, które nie pozwala mu zapomnieć o misji? A może zamysłem reżysera było uszlachetnić bohatera? Tylko po co uszlachetniać postać, którą Stan Lee specjalnie wymyślił jako ułomną, bardziej ludzką, w kontrapunkcie do superbohaterów bez skazy?

Od strony czysto filmowej "Spider-Man 3" jako żywo przypomina teledysk. Wszystko dzieje się szybko, ze sztuczną pompą, a dobrzy skądinąd aktorzy jak James Cromwell, Topher Grace czy Thomas Hayden Church po prostu są na ekranie, bo i zagrać nie mają zbytnio czego. Maguire i Dunst kończą trylogię tak jak zaczynali, czyli blado i bez wyrazu. Jeśli warto ten film zobaczyć, to tylko dla znakomitych, naprawdę zabawnych scen z Jonahem J. Jamesonem i Betty Brant oraz ewentualnie dla kreacji Jamesa Franco, w którego kreacji młody Osborn wypada naprawdę intrygująco.

Oczywiście, powyższe marudzenie jest owocem tylko i wyłącznie zawiedzionych wielkich nadziei. Pierwszą częścią Raimi udowodnił, że można zrobić dobrą adaptację komiksu nie będąc Burtonem czy Proyasem, w dodatku dbając o zachowanie ducha oryginału. Następnie uspokojony znakomitymi wynikami finansowymi odpuścił sobie artystyczne zapędy, poszedł na łatwiznę grzęznąc w hollywoodzkiej sztampie. Warto wspomnieć, że słaby "Batman Forever" Schumachera zarobił bardzo dużo pieniędzy, co pozwoliło na kontynuowanie takiej a nie innej wizji przygód Mrocznego Rycerza. Jednak następny film był już klęską finansową i artystyczną, a Schumacher i Goldsman zaszkodzili postaci na kilka dobrych lat, aż sprawy trafiły w ręce Nolana. "Spider-man 3" to właśnie taki pajęczy odpowiednik "Batman Forever" - jeszcze znakomity wynik kasowy, ale już nawet popcornowa publiczność, krytycy i fani komiksu dostrzegają spadek formy. Co będzie dalej? Najpewniej kończąc trylogię Raimi przesiądzie się z reżyserskiego krzesełka na fotel producenta, najpewniej następny "Spider-Man" będzie robiony już przez kogoś innego. Kto wie: może człowieka z talentem i wizją? Jeśli nie, cóż, fani doczekają się zapewne pajęczego odpowiednika "Batmana i Robina". A chociaż Spider-Man potrafi być postacią irytującą to mamy do niego sentyment i życzyć czegoś takiego byłoby grzechem.

Chmielu