W 1987 roku na ekrany amerykańskich kin wszedł film Paula Verhoevena pt. "Robocop". Były to wspaniałe lata osiemdziesiąte, kiedy wszystko było inne, a Verhoeven kręcił jeszcze dobre filmy, słynąc z realizmu i brutalności swoich wizji. "Robocop" nie odstawał pod tym względem od jego wcześniejszych projektów, ale chyba nikt nie spodziewał się, że tytułowa postać zrobi taką furorę, doczeka się kinowych sequeli, kilku serii telewizyjnych i komiksowych adaptacji. Robocop stał się sławny, dotarł nawet w miarę szybko do Polski, gdzie na potrzeby szalejącego rynku pirackich kaset video został przechrzczony nawet na "Policyjnego glinę", a przez legalnego, polskiego dystrybutora na "Superglinę". Co by nie mówić, bohater miał niesamowity potencjał, który zdolny scenarzysta mógł wykorzystać.

Z półki Chmiela
Roboglina według Młynarza - Frank Miller's Robocop


I tu na scenie pojawił się znany skądinąd Frank Miller. Świeżo po medialnym sukcesie "Dark Knights Returns" wykraczającym poza ramy komiksowego światka dostał swoją pierwszą poważną szansę - napisania scenariusza do sequela "Robocopa". Z szansy tej skorzystał licząc zapewne, że namiesza w hollywoodzkim biznesie. Nie wyszło. Krytycy marudzili, że to już nie to, że odgrzewane. Faktycznie widowisko nie było tak fajne jak jedynka, ale wyszło zgrabnie. Może bardziej skupiano się na akcji niż analizie uczuć bohatera, ale całość oglądało się przyjemnie. Miller musiał polubić się z ekipą, bo pozwolono mu nawet na występ w produkcji w zabawnym epizodzie. Film zarobił wystarczająco dużo, aby podjęto decyzję o nakręceniu trzeciej części, notabene również opartej na historii napisanej przez Franka, która niestety okazała się gwoździem do trumny dla kinowej kariery zrobotyzowanego gliny.

Jak to bywa w przypadku filmowego showbiznesu, produkt finalny jakim była fabuła "Robocopa 2" wcale nie był tożsamy z wersją pierwotną. Miller sprzedał swój scenariusz, a potem zmuszano go do licznych poprawek, aby całą rzecz uczynić atrakcyjniejszą dla widza. W Hollywood, w parze z dużymi pieniędzmi idzie to, że każdy chce mieć coś do powiedzenia na temat fabuły, wszystko kończy się więc tak, że nawet kompletnie idiotyczne uwagi są brane pod uwagę, jeżeli wygłasza je wpływowa osoba. Okazało się, że bycie legendą i gwiazdą w niszowym środowisku, w którym można sobie pozwolić na beztroskie artystyczne harce jest niczym w porównaniu z zabawą na podwórku Fabryki Snów. Frank musiał przełknąć dumę i nagiąć się do zasad. Niemniej czuł się chyba związany emocjonalnie ze swoją oryginalną wersją dalszego ciągu historii Robocopa, która nigdy nie ujrzała światła dziennego, ponieważ w 2003 roku projekt zaistniał w wersji komiksowej.

Po kilku rysunkowych przedsięwzięciach z Murphy'm w roli głównej wydawanych przez Marvel Comics i Dark Horse Comics, licencja wraz ze scenariuszem Millera trafiła do małego wydawnictwa Avatar Press (specjalizującego się w wypuszczaniu na rynek niezależnych, autorskich projektów Alana Moore'a, Gartha Ennisa i Warrena Elissa), a miniseria została zrealizowana w ramach specjalnie utworzonego imprintu o nazwie Pulsar. Ponieważ czasy, gdy Miller tworzył w miarę regularnie już minęły, za jego namową materiał trafił w ręce scenarzysty Stevena Granta. Grant, kiedyś całkiem wzięty twórca pracujący zarówno dla Marvela, DC Comics i innych wydawnictw poszedł w odstawkę - i od pewnego czasu nie wychodzi poza scenę mniej lub bardziej niezależną, a także redaguje własną rubrykę na jednej z internetowych stron poświęconych komiksom. Nie znaczy to jednak, że nie potrafi pisać, wręcz przeciwnie nawet. Kumplowanie z Frankiem tylko wszystko ułatwiło.

Zarys historii przypomina to, co zobaczyliśmy w kinowej wersji "dwójki". Świat pogrąża się w chaosie, a tragedie zyskują powoli absurdalny wydźwięk. Niezważający na to, Robocop robi swoje i pozostaje najbardziej efektywnym gliną w Detroit. Samo miasto jest powoli przerabiane przez korporację OCP na ich wymarzone Delta City One. Szefowie finansowego molocha dyktują warunki i zupełnie nie obchodzi ich los wszystkich tych, którzy na przekształceniach metropolii stracą pieniądze, zdrowie, życie. Dotyczy to także policjantów, którzy postanawiają rozpocząć strajk. Ponieważ OCP nie lubi stawania w poprzek, do utrzymywania porządku w mieście zostają wynajęci najemnicy, którzy bynajmniej nie zarabiali dotąd pieniędzy w misjach pokojowych.. Równocześnie pewna seksowna pani doktor prowadzi badania nad spacyfikowaniem Robocopa i uczynieniem z niego potulnej maszyny bez własnej woli oraz wykreowaniem kolejnego modelu niezniszczalnego gliny, bardziej jej zdaniem odpowiadającego aktualnej sytuacji w Detroit. Pani doktor nie podoba się to, że Murphy wspomina i posiada uczucia, których nie jest w stanie wyrugować żaden program, żadna dyrektywa. Dla pani doktor to defekt, który musi zostać usunięty. Jeżeli nie uda się inaczej to razem z całym Murphy'm. Tymczasem oddział najemników OCP rozpoczyna pracę, ale ich wizja bezpieczeństwa to brak policjantów na tym pejzażu... Kto zna fabułę "Robocopa 2" może zauważyć rozbieżności nawet w zarysie akcji, a im dalej tym więcej różnic. Nie ma psychopatycznego przestępcy Caina, nie ma nowego narkotyku o nazwie Nuke, a w komiksowej wersji to pani doktor jest w zasadzie głównym czarnym charakterem. Na szczęście to, co najbardziej widowiskowe w filmie, czyli wątek z godnym przeciwnikiem Robocopa - stworzonym w laboratorium nowym modelem zrobotyzowanego gliniarza znajdował się także w millerowskim skrypcie. Tak jak i w kinowej wersji najlepsze sceny akcji opierają się właśnie na konfrontacji stalowych maszyn wzajemnie próbujących wydusić z siebie życie.

W "Robocopie" zawsze najbardziej podobało mi się, że poza wykorzystaniem motywu robotyzacji opowieść bazowała na realizmie, delikatnej insynuacji, że to jest może i jest przyszłość, ale nie taka znów daleka, że wszystko zostało staremu właściwie, żadnych laserów tylko półautomatyczne pistolety, a zamiast latających pojazdów podrasowane, acz poza tym zwyczajne wózki. Tak jest i tutaj - jeżeli pominiemy motyw zmiksowania istoty ludzkiej z elektroniką to pozostaje nam sprawnie napisana historia sensacyjna z ciekawym sarkastycznym komentarzem na otaczającą nas rzeczywistość. Grant w zasadzie nie ingerował autorsko w scenariusz Millera, dokonywał tylko niezbędnych skrótów i korekt niezbędnych do przekształcenia scenariusza filmowego w komiksowy - nie takich znów odległych od siebie przecież. Tak więc zewsząd wyziera styl Franka z najlepszych lat, kiedy jeszcze nie zanurzył się w odmętach konfekcjonowanej pompatyczności. Otrzymaliśmy więc narrację w słynnym millerowskim stylu, chociażby za pomocą telewizyjnych relacji przeplatających się z głównym wątkiem. W tych relacjach śledzimy nowy, "wspaniały" świat rządzony przez wielkie pieniądze, w którym relacje z wojen, kataklizmów przeplatają się z reklamami nowych produktów - to nie jakaś futurystyczna dystopia tylko po prostu otaczająca nas rzeczywistość komiksowo, sarkastycznie przerysowana, z frankowym sznytem. Komentarz socjologiczny to obok dobrego sensacyjnego wątku siła tej opowieści, ale bohaterowie są tu równie ważni. Murphy wspomina swoje życie, nie może pogodzić się z tym, co z niego zrobiono. Cierpi, ponieważ nadal jest człowiekiem, a wszyscy poza jego partnerką Anne Lewis mają go za maszynę, w której po człowieku zostało trochę organicznych elementów. Miller i Grant próbują przy okazji przemycić trochę rozważań o tym, gdzie w takim układzie kończy się maszyna i zaczyna człowiek - wypadają co prawda blado w porównaniu z Philipem K. Dickiem i Ridleyem Scottem w tej materii, ale jak na potrzeby komiksu przede wszystkim akcyjnego efekt jest bardzo przyzwoity. Najfajniejsze natomiast jest chyba to, że pomimo całego szamba jakim jest otaczający bohaterów świat, pomimo głęboko sarkastycznego spojrzenia twórców na kondycję psycho-społeczną człowieka nie ma w tej opowieści nihilizmu. Jest za to jakaś taka nadzieja, że jeszcze można coś zmienić, a chociaż próbować - i kiedy w przedostatniej scenie wykorzystywany dotąd przez innych Murphy rezygnuje, odchodzi żeby odpocząć, a czytelnik myśli: "odpuścił-w takim świcie nic nie warto-lepiej zająć się sobą" dostajemy finał, w którym bohater jednak odpowiada na wezwanie. Nie robi tego, bo ktoś mu każe - te czasy minęły - robi tak, bo w coś wierzy. Może to i do bólu amerykańskie, ale w ładnym stylu.

Całość zamknięto w dziewięciozeszytowej miniserii. Grant w jednym z wywiadów mówił, że podstawowym błędem Millera było to, że napisał scenariusz do filmu, który zrealizowany według skryptu musiałby trwać cztery godziny. W wersji komiksowej nie było takich ograniczeń, w związku z tym Grant mógł sobie pozwolić na to, aby pozostać jak najwierniejszym pierwowzorowi Franka. Uaktualniał, usuwał to co niepotrzebne, ale nie musiał spalać się, aby - jak to bywa - w przypadku komiksowych adaptacji filmów upchnąć dwugodzinną, wysokoakcyjną fabułę na pięćdziesięciu stronach.

Miniserii nadano tytuł "Frank Miller's Robocop" niewątpliwie po to, aby odciąć trochę kuponów od sławy legendarnego rysownika, który nawet wykonał kilka alternatywnych okładek na potrzeby projektu, udowadniających, niestety, że karykaturalny styl z dużymi dłońmi i wąskimi taliami nie jest tym, za co trafił do historii gatunku.

Stronę graficzną powierzono rysownikowi o nazwisku Juan Jose Ryp. I był to strzał w dziesiątkę, ponieważ styl tego faceta powala na kolana i to w pozytywnym znaczeniu tego zwrotu. Śledząc kolejne plansze daje się odczuć, że Ryp nie do końca jest profesjonalistą, miejscami brak mu chociażby lekkości kreski, a niektóre z rysunków wyglądają jak kalkowane ze zdjęć. Czasami cierpi też anatomia rysowanych przez niego postaci. Wszystko to jednak można wybaczyć w zestawieniu z finalnym efektem, a ten jest porażający. Rewelacyjnie rozrysowane sceny akcji i do bólu drobiazgowa kreska, przypominająca dokonania Geoffa Darrowa (który, notabene, w rysowaniu fizjonomii wypadał równie słabo). Przykładowo, kiedy któryś z bohaterów zalicza bliskie spotkanie z szybą możemy podziwiać najdrobniejsze okruchy szkła, a drugie i trzecie plany na poszczególnych kadrach są pełne detali. W połączeniu ze wspaniałą kolorystyką grafika robi naprawdę dobre wrażenie i dziwi fakt, że Ryp nie załapał jeszcze ekskluzywnego kontraktu dla Marvela lub DC.

Jak mawiał agent FBI Dale Cooper: "Każdego dnia rób sobie mały prezent". Jeśli więc tęsknicie za opowieściami Millera z czasów jego najwyższej artystycznej kondycji (druga połowa lat osiemdziesiątych), jeśli chcecie przeczytać fajną, sensacyjną i bardzo widowiskową historię (i to nie głupią), jeśli postać Robocopa namieszała Wam w głowach tak jak mnie kiedyś, jeśli przepełnia Was nostalgia za tamtym okresem - to proszę bardzo: zróbcie sobie prezent.

Łukasz "Chmielu" Chmielewski