Captain America to klasyczny bohater stworzony przez Joe Simona i Jacka Kirby na początku lat czterdziestych. Słabowity chłopak o nazwisku Steve Rogers zostaje poddany próbom z serum, mającym za zadanie stworzyć superżołnierza zdolnego pokonać potęgę państw Osi. Eksperyment oczywiście się udaje, ale w skutek sabotażu Rogers kończy jako jedyny egzemplarz jednoosobowej armii. Wykreowany w jednym celu - aby dawać przykład amerykańskim żołnierzom, na okładce jednego z zeszytów walący w gębę samego Adolfa - Captain szybko przestał być potrzebny. Postać z zapomnienia wydobył dopiero na początku lat sześćdziesiątych niezniszczalny Stan Lee, który włączył superwojaka do składu Avengers. Wytłumaczono, że tuż pod koniec wojny, podczas próby rozbrojenia latającej bomby Cap wpadł do morza, gdzie uległ zamarznięciu na dwadzieścia lat.

Od kilku lat Marvel dba o to, aby z tej postaci pokrytej lekko patyną czasu i irytującego melanżu propagandy i patosu wykrzesać coś nowego. Starania przyniosły skutek.

Captain America czyli jak odrdzewiano marvelowskiego człowieka ze stali


Captain America to okręt flagowy Marvela. To prawda, że nie tej samej miary co Spider-Man czy X-Men, ale na pewno jedna ze sztandarowych postaci uniwersum, rozpoznawalna i w dodatku najstarsza z całego marvelowskiego inwentarza. Nic więc dziwnego, że słaba kondycja tytułu o jego przygodach spowodowała gwałtowne próby reanimacji serii, poszukiwania artystów, którzy mogliby znaleźć dla postaci nową formułę. I tak, w 2002 roku wyzerowano licznik, i tytuł o przygodach superżołnierza ruszył z nową numeracją (po raz czwarty w historii postaci dodajmy). Rozpoczęto od jakże aktualnej wówczas historii "New Deal", pokazującej USA w kilka miesięcy po wydarzeniach z 11 września. W równie nieciekawej kondycji co jego ojczyzna znajdował się bohater - załamany tym co wydarzyło się w Nowym Yorku. Tym, że nie był w stanie zapobiec atakom terrorystów. W sytuacji więc, gdy inna grupa terrorystyczna opanowuje pewne miasteczko, Cap podejmuje decyzję, że nie dopuści do tego, aby jego kraj otrzymał kolejny cios. Wbrew przełożonym postanawia zrobić wszystko co tylko będzie konieczne, aby uratować niewinnych ludzi. Nie cofnie się nawet przed fizyczną eliminacją przeciwnika. Na zakończenie historii bohater zdejmuje maskę przed kamerami stacji telewizyjnych wyjawiając całemu światu swoją tajną tożsamość. Kolejne opowieści "Extremists", "Ice" oraz "Homeland" tracą już jednak patetyczny wydźwięk wywołany upadkiem wież WTC. Pierwsza z nich to pojedynek miedzy Capem, a jego byłym przyjacielem z SHIELD - Indianinem o imieniu Redpath, który postanawia upomnieć się o to, z czego jego naród został ograbiony przez rząd; druga - wyjawia prawdę, o tym, że zamrożenie, któremu superżołnierz uległ pod koniec II Wojny Światowej wcale nie musiało być przypadkowe; trzecia zaś porusza problem więźniów politycznych przetrzymywanych przez rząd USA w bazie wojskowej na Guantanamo. Pozostałe trzy to już mniej lub bardziej udane przygodówki - najciekawszą z nich jest niewątpliwie ostatnia "Avengers Disassembled Tie-In" do scenariusza Roberta Kirkmana, opowiadająca o kolejnym starciu Capa z jego odwiecznym nazistowskim nemezis Red Skull. Nieźle narysowana przez Scotta Eatona, niczym nie zaskakuje, ale czyta się ją bardzo przyjemnie.

Wspomniane opowieści, pomimo, że stylistycznie różne, znakomite raczej ze względów graficznych (bo do ich narysowania zatrudniono takie fachury jak John Cassaday, Trevor Hairshine, Jae Lee, Chris Bachalo czy Lee Weeks) niż fabularnych (choć i tu jest nieźle: John Ney Rieber, Dave Gibbons, Robert Morales i kontrowersyjny Chuck Austen), to jednak zaledwie wprawka do tego co wydarzyło się w 2005 r. Wydawnictwo Marvel najprawdopodobniej niezadowolone z wyników finansowych serii, ponownie ją zamknęło, wyzerowując licznik i robiąc małą pauzę przed przejęciem tytułu przez Eda Brubakera. Brubaker zaczynał jako twórca niezależny i wywodzi się z wydawnictwa Caliber Press, podobnie jak jego sławny kolega po piórze Brian M. Bendis. Z Bendisem dzieli także miłość do opowieści kryminalnych. Gdy oficjalnie ogłoszono, że to właśnie Bru (tak w skrócie jest określany w branży) zostanie powierzone prowadzenie serii o superżołnierzu, można było się spodziewać w jakie rejony będą musieli zapuścić się czytelnicy. I tak właśnie się stało. Bo jego pierwsza historia pod tytułem "Winter Soldier" to właśnie kryminał z Capem w roli głównej. Wszystko zaczyna się od retrospekcji ze spotkania handlowego dwóch czarnych charakterów: byłego radzieckiego generała nazwiskiem Lukin ze złowieszczym Red Skull. Atmosfera mityngu zostaje lekko naruszona egzekucją rosyjskiego superbohatera, próbującego schwytać generała, ale co ważniejsze nazista zauważa wśród przeróżnych gadżetów, które chce mu sprzedać wojskowy coś co przyciąga jego uwagę. Lukin oświadcza jednak, że ta jedna jedyna rzecz nie jest na sprzedaż. Następnie wracamy do teraźniejszości i mamy okazję zobaczyć jak tajemniczy zabójca likwiduje Red Skull. A jest to dopiero początek historii. S.H.I.E.L.D. wszczyna śledztwo w sprawie śmierci nazisty, koniecznie chcąc się upewnić, że to jego ciało znaleziono w nowojorskim apartamencie. Steve Rogers jest zaszokowany, nie może uwierzyć, że najgorszy z jego wrogów dostał to na co zasłużył (podobnie zresztą jak czytelnicy). Satysfakcję zakłócają mu jednak dziwne wspomnienia - ostatnich chwil życia jego partnera Bucky Barnesa. Razem walczyli z Niemcami, ale nastoletni Bucky robił wszystko to czego nie mógł robić Captain - był przede wszystkim człowiekiem od mokrej roboty, a nie żywym symbolem. Bucky zginął w eksplozji latającej bomby, ale Captaina nawiedzają wspomnienia, w których Barnes ginie w zupełnie odmiennych sytuacjach. Rogers zaczyna podejrzewać, że ktoś bawi się z jego umysłem szpikując go innymi wersjami rzeczywistości. W związku z tym zaczyna własne dochodzenie, tym bardziej, że chaos jaki ma głowie powoduje, że staje się zagrożeniem nie tylko dla siebie, ale i innych ludzi. Tymczasem S.H.I.E.L.D. trafia na podwładnych Red Skull, a ze zbrodnią udaje się powiązać generała Lukina. Kim jest Lukin, jakie są jego plany, co Red Skull zobaczył w jego magazynie i dlaczego Cap jest nawiedzany przez obce mu wspomnienia, a przede wszystkim kim jest tytułowy Zimowy Żołnierz - tego wszystkiego dowiecie się z historii "Winter Soldier".

Opowieść wywołała olbrzymie zamieszanie wśród fanów postaci (a nawet tych, którzy dotąd przygody superżołnierza omijali raczej szerokim łukiem), z powodów, których zdradzić nie można, aby nie psuć lektury.Brubaker naruszył bowiem jeden z dogmatów, które powodują, że Cap jest kim jest, a jego działania napędza taka, a nie inna motywacja. I wbrew obawom purystów scenarzysta odniósł sukces - ponieważ fabularny twist, który zastosował został wykoncypowany przez niego logicznie, z dbałością o najdrobniejsze szczegóły. To już nie pisarska wolnoamerykanka, której Marvel hołdował w latach dziewięćdziesiątych, ale precyzyjnie skonstruowana intryga, do której trudno się przyczepić. O dziwo, internetowych malkontentów było niewielu, a "Winter Soldier" spotkał się z rewelacyjnym przyjęciem ze strony czytelników i krytyków, a nawet kolegów po piórze.

Całość narysował Steve Epting, w klasycznym stylu idealnie pasującym do przygód superżołnierza, ale prawdziwą perłą historii są sceny retrospekcji z II Wojny Światowej stworzone przez Michaela Larka. Piękna, drobiazgowa, pararealistyczna kreska zaskakuje realizmem - przynajmniej tych, którzy nie widzieli jego wcześniejszych prac z "Batman: Nine Lives" czy "Gotham Central".

Brubaker stwierdził w jednym z wywiadów, że w trakcie pracy nad scenariuszem musiał sobie przypominać, iż pisze opowieść o superżołnierzu, która ma być przede wszystkim efektowna, i konieczne są widowiskowe, a nawet irracjonalne sceny akcji, ponieważ tego właśnie oczekują od niego czytelnicy. Gdyby nie ta ustawiczna samokontrola pewnie "Winter Soldier" okazałby się smakowitym, acz kameralnym kryminałem, czymś w stylu "Gotham Central", nad którym Ed pracował z Gregiem Rucka dla DC Comics. Efekt końcowy powinien jednak zadowolić wszystkich - mamy bowiem tajemnicę, a nawet kilka, które bohaterowie muszą rozwikłać, mamy (jak to w kryminałach) nieźle zarysowanych bohaterów (Cap, Lukin, Nomad, Winter Soldier), no i całkiem zaskakującą puentę. Z drugiej jednak strony możemy podziwiać spektakularne potyczki (np. rewelacyjnie poprowadzone starcie na autostradzie z niejakim Crossbone czy potyczkę z terrorystami na dachach wagonów miejskiej kolejki) i superbohaterską, do bólu amerykańską konwencję w najlepszym wydaniu.

Najciekawiej jak zwykle wypada czarny charakter - tym razem generał Alek Lukin. To postać niejednoznaczna. Były wojskowy popełniający zbrodnie bo tak został nauczony, a jednocześnie patriota i człowiek, który nie stracił skrupułów. Nie jest zadowolony ze środków jakimi musi osiągnąć swoje cele, ale we własnym mniemaniu nie ma po prostu innego wyjścia. Przypomina w zasadzie bardziej zdecydowaną, drapieżną wersję generała Hummela z filmu "Twierdza" Michaela Baya - granego przez Eda Harrisa. Lukin wierzy w swoją misję i nie cofnie się przed niczym, aby ją wykonać. Jest idealnym przeciwnikiem dla Rogersa, ponieważ obaj są w zasadzie tacy sami - oddani sprawie, twardzi, zdolni do największych poświęceń, ale nie pozbawieni uczuć. Ciekawym chwytem jest to, że Captain i Lukin spotkali się podczas II Wojny Światowej, kiedy ten drugi był jeszcze małym chłopcem - spotkali się w dniu, w którym śmierć jego matki wyznaczyła mu dalszą drogę; paradoksalny kurs kolizyjny właśnie z amerykańskim superbohaterem.

Z kolei Cap w wersji Brubakera to ciągle bohater idealny, do bólu szlachetny i niezbyt zastanawiający się nad tym, komu właściwie służy. Nie wiem, czy scenarzysta postanowił, że tak będzie łatwiej i lepiej nie poruszać drażliwych kwestii, czy może szefowie Marvela nie wyrazili zgody na twórcze mieszanie w emploi bohatera, ale postać ta aż się prosi o wyjście troszeczkę poza barierę wojskowej mentalności. Oczywiście Rogers to w pierwszej kolejności żołnierz, ale żołnierz kilkukrotnie zdradzony, oszukiwany przez swoich mocodawców, który niejedno widział i zdaje sobie sprawę, że jest tylko pionkiem w rękach graczy w garniturach i mundurach. Nawet jego przyjaciel Nick Fury, wykorzystuje go bez wyrzutów sumienia dla większego dobra i mówi mu tylko o tym co uważa za stosowne, aby Cap wiedział. A przecież po tym wszystkim czego doświadczył, kiedy władza, którą reprezentuje i której broni, odwracała się od niego plecami, kiedy najbardziej potrzebował wsparcia, żaden bohater - nawet naiwny - nie byłby już taki sam. Pozostaje oczywiście tłumaczenie, że Captain America to symbol nie amerykańskiego rządu, ale amerykańskich ideałów - trudno jednak nie zauważyć, że z sentencji "Truth, Justice and American Way" bohater broni już właściwie tylko tego ostatniego członu i powoli staje się karykaturą samego siebie. Przygody Capa nigdy nie stroniły od polityki, ale od kiedy w komiksach porusza się coraz więcej kontrowersyjnych tematów i coraz dosadniej mówi o pewnych sprawach staje się jasne, że akurat Cap najbardziej potrzebuje "aktualizacji" swojej osobowości. Być może Ed Brubaker będzie do tego zmierzał w kolejnych pisanych przez siebie historiach - jeśli nie, to wielka szkoda, bo wszystko to co napisze pozostanie tylko atrakcyjną fabułą, a nie tym czym zasługuje, aby się stać - czyli kolejnym kamieniem milowym amerykańskiego komiksu, na skalę "Daredevila" Millera czy Batmana w wersji Granta i Wagnera. Jeśli Brubaker nie podoła, to pozostanie już chyba tylko Warren Ellis. Superbohaterowie, polityka, konspiracje i korupcja to jego domena, to także świat Captaina America - a więc scenarzysta i bohater powinni do siebie pasować. No ale, na razie mamy Bru i nie ma powodów do narzekania. Jest przyjemnie, obiecująco i przede wszystkim ciekawie - a to jest chyba w opowiadaniu historii najważniejsze.

Łukasz "Chmielu" Chmielewski