XV Międzynarodowy Festiwal Komiksu
w Łodzi

"Jestem profesjonalistą"
mówi Stan Sakai. Bądźmy i my.

 

XV Międzynarodowy Festiwal Komiksu w Łodzi. Jubileuszowy, bo piętnasty. Jubileuszowy, bo po raz piąty o międzynarodowym formacie (wcześniej Konwet Twórców Komiksu). Byłem już po raz szósty i nie zawiodłem się. Październikowa impreza komiksowa jest wyjątkowa, dlatego też warto się na niej pojawiać.

Na samym początku warto podkreślić, że impreza miała największy z dotychczasowych rozgłos medialny przed jej rozpoczęciem, promowana była w różnorodnych mediach. Niesamowity był ogromny plakat wiszący na budynku Łódzkiego Domu Kultury. Festiwal to także promocja komiksu, tak więc słusznie można stwierdzić, że organizatorzy sporo włożyli w skierowanie uwagi otoczenia na ten aspekt sztuki.

Otwarcie, mimo że opóźnione, odbyło się. Podczas niego na temat komiksu wypowiedział się wiceprezydent miasta Łodzi, opowiadając jedną z makabrycznych historyjek komiksowych, jakie dane mu było przeczytać gdzieś w dzieciństwie. Mimo tego, Festiwal wcale makabryczny nie był, a wręcz przeciwnie.

Również podczas otwarcia tradycyjnie wręczono nagrodę Humoris Causa. Ta trafiła w tym roku do rąk pana Andrzeja Sobieraja, byłego dyrektora Łódzkiego Domu Kultury. Wyróżnienie to było tym większe, ponieważ nagrodę wręczał sam Papcio Chmiel, który pojawił się na imprezie dość niespodziewanie. Dla ŁDKu rok ten był także wyjątkowy z racji obchodów jego pięćdziesięciolecia.

Czy Festiwal jest dla twórców, czy dla odbiorców? Czy przeciętny czytelnik komiksów czuje potrzebę przyjazdu do Łodzi? Takie pytania nasuwają mi się niejednokrotnie po wizycie na konwencie. Czemu?

Z jednej strony pojawienie się na dużej imprezie jest dla autorów czymś prestiżowym albo, żeby to lepiej ująć, powinno być czymś prestiżowym. Na dużej imprezie artysta może spotkać się z czytelnikami, innymi twórcami, może zaprezentować swoje prace, może na swój sposób promować się. Festiwal jest również okazją do zaistnienia na rynku.

Z drugiej strony jest czytelnik. On przyjeżdża na konwent spotkać artystę, posłuchać, co ten ma do powiedzenia, zapytać o coś, zdobyć jego autograf, rysunek; czytelnik przyjeżdża na konwent niejednokrotnie po to, by kupić komiksy: nowości wydawnicze, archiwalia, ziny.

Pomiędzy modelowym czytelnikiem komiksu i modelowym artystą stoi organizator. Konkretny organizator konkretnej imprezy. Modelowy organizator ma przede wszystkim zorganizować kontakt między czytelnikami i artystami, jak również między artystami i czytelnikami. Konkretny organizator wyznacza miejsce, określa czas. Łódzka impreza uchodzi na czas obecny na największą w Polsce. Czy realizuje oczekiwania zarówno artystów konkretnych jak i konkretnych czytelników? Jak wspomniałem na początku, Festiwal miał największą z dotychczasowych promocję medialną. Czy to przełożyło się na efekt? Czy reklama idąca w parze z założeniami modelowego organizatora przyniosła wymierne efekty?

Zacznę od artystów. Od dwóch artystów, którzy zostali uznani za największe "atrakcje" Festiwalu. Zacznę od Stana Sakai i Marvano.

Sakai przyjechał do Polski na wspólne zaproszenie Egmontu i Mandragory, dwóch wydawców przygód Usagiego Yojimbo. Przejechał szmat drogi, by spotkać się z czytelnikami jego komiksów i... od czego zacząć... Po pierwsze, prowadzący z nim spotkanie, a może lepiej go nazywając "niedoszły prowadzący" spóźnił się. I to spóźnił na tyle, że Sakai rozpoczął spotkanie sam ze sobą. Z uśmiechem na ustach, ma się rozumieć. Jak zapytałem go później o to zajście skomentował to jednym krótkim zdaniem: "Jestem profesjonalistą". "Robię to od lat" dodał.

Sakai na spotkaniu z fanami mówił wiele, chętnie odpowiadał na pytania. Sam przedstawił między innymi sposób nakładania kolorów na jedną z przykładowych okładek, opowiedział jak powstaje story-board przykładowej planszy. Niedzielny warsztat z artystą był w dużej mierze rekapitulacją rzeczy powiedzianych podczas sobotniego spotkania, nie mniej jednak Japończyk więcej rysował, odpowiedział na kilka innych pytań. Szczególnie przypadł mi do gustu rysunek Usagiego unoszonego przez latawiec oraz historia powstania całego opowiadania opartego na motywie tego jednego rysunku.

Stan Sakai wypełnił swoją rolę doskonale. Któryż to raz w życiu opowiadał o tych samych rzeczach (w tym roku Usagi obchodził swoje dwudzieste urodziny), ileż rysunków wykonał w tomikach czytelników, a mimo wszystko robił to bardzo dobrze i w ciekawy sposób, angażując w to całego siebie. Warto dodać, że artysta jest osobą bardzo pogodną, uśmiechniętą, a życiowy optymizm przekłada się wyraźnie na przygody królika samuraja. Niestety, odniosłem wrażenie, że czuł się nieco zagubiony po swoich planowych spotkaniach, między innymi po niedzielnym warsztacie, kiedy to chodził tu i tam po budynku szukając miejsca zaczepienia.

Marvano, bo o nim teraz słów parę, odpowiadał często na pytania o charakterze bardziej ideologicznym, związanym bezpośrednio z treścią i przesłaniem jego komiksów, co nadało spotkaniu trochę innego charakteru. Belg rozmawiał po angielsku. Być może właśnie dlatego spotkanie z nim miało zupełnie inne tempo. Artysta opowiadał również o projektach postaci, przetwarzaniem materiału zaczerpniętego z literatury, książek Haldemana, na język komiksu. Niedzielny warsztat z Marvano miał charakter bardziej techniczny, przede wszystkim dlatego, że pojawiły się osoby, które chciały by rysownik ocenił ich prace - nikt nie zaprezentował swoich rysunków Stanowi Sakai.

Tłumacz obydwu artystów nie był taki zły. Wydaje się, że rzetelnie wykonał swoje zdanie, chociaż denerwowało mnie notoryczne wymawianie przez niego imienia Usagi, jako "Usadżi", kiedy sam twórca wymawiał je w sposób najwłaściwszy i wystarczało wiernie powtarzać. Po drugie tłumacz "leżał" ze znajomości twórczości obydwu gości, terminologia techniczna także była mu niejednokrotnie obca. Nie mniej jednak było lepiej, niż przed rokiem podczas spotkań z brytyjskimi twórcami. Jakby nie patrzeć, język obcy warto znać samemu, by w sposób najwłaściwszy i pełniejszy odbierać charakter wypowiedzi zagranicznych gości.

Uważam, że zaproszenie dwóch artystów o międzynarodowej sławie to posunięcie jak najbardziej trafne. Organizatorzy z zadania skojarzenia artystów z czytelnikami wywiązali się bardzo dobrze. Sakai nie musi się przecież aż tak bardzo promować, podobnie Marvano. Nie ukrywajmy, polskie wydania ich komiksów to nie sprawa zarobków, a raczej swojego rodzaju ciekawostka dla obydwu. Ich profesjonalizm jest godny szacunku. Czytelnicy również powinni czuć się usatysfakcjonowani ze spotkań z obydwoma artystami.

Międzynarodowy charakter festiwalu nie był podkreślony jedynie przez dwie wymienione osoby. W Łodzi pojawili się inni goście z zagranicy, między innymi Mateia Branea z Rumunii, twórcy z Czech. Niestety nie przyjechali zapowiadani twórcy rosyjscy. Bardziej ciekawscy i poszukujący różnorodności fani mogli zatem doświadczyć kontaktu z czymś nowym.

Oprócz gości zza granicy do Łodzi przyjechało bardzo wielu artystów polskich, zarówno tych młodych, jak również tych zaliczonych przez organizatorów do "Ligi Mistrzów". Po raz pierwszy na imprezie pojawił się rysownik i satyryk Henryk Sawka.

A jak to było z komiksiarzami? Spotkania ze Stanem Sakai i Marvano były licznie oblegane, podobnie długie były kolejki po autografy obydwu. Zarówno Egmont, jak i Mandragora wydały po jednym tomiku przygód Usagiego "ułatwiając" czytelnikom zdobycie miejsca do podpisu. Niestety, Egmont nie wydał nic artysty z Belgii. Fakt, "Wieczna Wolność" już się ukazała, ale przyjazd autora był niepowtarzalną okazją do wydania jakże oczekiwanej i zapowiadanej reedycji "Wiecznej Wojny" - chociażby w serii "Mistrzowie Komiksu". Uważam, że sporo egzemplarzy rozeszłoby się na samej imprezie.

Ku mojemu zdziwieniu, nie było spotkań z wydawcami. Można odnieść wrażenie, ze internet jest dla nich wystarczającym medium kontaktu z odbiorcami, że nie czują potrzeby bezpośredniej konfrontacji z klientami. Również premier było niewiele; Egmont pospieszył się z pakietem, Mandragora spóźniła. Jak da dłoni widać zatem, że największy komiksowy konwent nie jest już tak atrakcyjny wydawniczo, nie jest tak efektywny, jak kiedyś. Świadczy to między innymi o tym, że sprzedaż komiksów jakoś się już ustabilizowała, czytelnicy są wyrobieni i impreza nie musi być kojarzona z nowościami wydawniczymi. Chwilami myślę, że to nawet lepiej, ponieważ być może na nowego "Thorgala" musielibyśmy czekać do Warszawskich Spotkań Komiksowych, tymczasem otrzymujemy go w niekonwentowym miesiącu listopadzie.

Na konwencie zabrakło bloku mangowego, co nieco mnie zasmuciło. Mimo wszystko uważam, że na łódzkim festiwalu powinno być miejsce dla komiksu japońskiego. Nie tylko dlatego, że serie mangowe dobrze się w Polsce sprzedają, ale przede wszystkim dlatego, by nie następowało coraz trwalsze rozdzielanie gatunków komiksu. Jak dotychczas, mangowcy nie sprawiali negatywnego wrażenia organizując swoje panele w ŁDKu, dlatego mam nadzieję, że za rok znów się pojawią.

Giełda przeniesiona została w tym roku do sali kolumnowej, która zwyczajowo była salą główną imprezy. W związku z tym salą główną została sala kinowa z jakże wygodnymi fotelikami, co oczywiście uznaję za bardzo duży plus. Giełda nie przyciągała zbyt wielu kupujących. To znaczy, ciekawskich było wielu, ale niewielka ich część dała się skusić na ofertę stoisk. Miejsce, w którym tradycyjnie odbywała się giełda oddano tym razem do dyspozycji samych wydawców, co oczywiście przyczyniło się do zwiększenia wolnej przestrzeni i bardziej komfortowego poruszania się po obydwu salach. Niemniej jednak stoiska wydawców również nie były oblegane, a to ze wspomnianych już powodów braku znaczących i licznych premier.

Bardzo rozbudowany został blok filmowy, w ramach którego dwukrotnie został wyświetlony film "Immortal" Enkiego Bilala. Cóż, przedpremierowe pokazy były jak najbardziej smakowitymi kąskami, tylko czas ich emisji nie był może zbyt fortunny. Zarówno w piątek wieczór, kiedy większość komiksiarzy jeszcze w Łodzi nie było, jak i niedziela popołudnie, kiedy większość Łódź już opuszczała, to terminy nienajlepsze. Oprócz filmu Bilala do obejrzenia był zdobywca Oskara - "Spirited Away" Miyazakiego, a dla najmłodszych kreskówki w specjalne dla nich przygotowanym paśmie organizowanym przez kanał Cartoon Network. Myślę, że paradujące po ŁDKu w niedzielę wielkie maskotki Dextera i Didi sprawiały dzieciakom wielką frajdę, bo które z nich nie chciałoby trafić do Laboratorium Dextera.

Z okazji MFK po raz kolejny rozdano Nagrody K. Tym razem formuła głosowania była nieco inna niż w latach ubiegłych, tak więc nominowane zostały komiksy wybrane przez kapitułę ekspertów. Niestety, po raz kolejny okazało się, że silna grupa wspierająca jednego z kandydatów może wypaczyć wyniki. Tym oto sposobem zwycięzcy z konkursu wyszli twórcy postaci Wilqa, jak też sam Wilq. Przewaga była miażdżąca, ale okoliczności rzucają cień na rzetelność wyników.

Podczas Festiwalu zbierano głosy na najlepszy polski album komiksowy roku. Każdy z uczestników otrzymywał na wejściu karteczkę na oddanie głosu. Pomysł bardzo dobry, nie mniej jednak chyba część konwentowiczów zrezygnowała z możliwości wyboru. Zwycięzcą został komiks "Achtung Zelig!"

Po swego rodzaju analizie, warto byłoby pokusić się o kilka wniosków.

MFK wypalił, ale przy obecnej sytuacji rynkowej czytelnik nie jest do końca skory podróżować przez całą Polskę, żeby dojechać na konwent. Taka imprezę trzeba umiejętnie przygotować, trzeba zapraszać zagranicznych, znaczących i wydawanych u nas twórców. Myślę, że to klucz do sukcesu Festiwalu, chociaż mogę się mylić, bo fani polskiego komiksu są po pierwsze specyficzni, a po drugie nie ma ich zbyt wielu.

Poprzeczka z pewnością idzie w górę. W Warszawie był ostatnio McKean, Łódź odwiedzili Sakai i Marvano. Kto będzie kolejnym gościem specjalnym dużej imprezy komiksowej? Mam nadzieję, że odpowiedź na to pytanie ucieszy fanów komiksu. Przyznam, że przeze mnie najbardziej oczekiwany jest Jean van Hamme i mam skryte nadzieje, że ktoś w najbliższej przyszłości spełni moje życzenie.

Oceniając XV, a mój szósty MFK, muszę ująć swoje zdanie w pozytywnych słowach. Jestem zadowolony, że znów odwiedziłem Łódź, usatysfakcjonowany atrakcjami. Myślę, że większość uczestników moje zdanie może potwierdzić, a jeśli są tacy, którzy uznają imprezę za totalne nieporozumienie to chyba nie trafili tam, gdzie chcieli. Bo swoją podstawową funkcję organizatorzy spełnili nad wyraz dobrze.

Jakub "Tiall" Syty