Jerzy Szyłak

Druga strona komiksu

 

Corben objawił mi się najpierw w postaci trzyczęściowej historyjki opublikowanej w "Szpilkach" - jakość druku była tak niska, że trzeba było zgadywać, co właściwie jest na obrazkach. Była to opowieść o inwazji z kosmosu i o trzech starych ludziach, którzy wciąż toczą partyzancką walkę z najeźdźcami i giną po kolei w dość absurdalnych okolicznościach. W kulminacyjnym momencie opowieści jeden z tych starców zauważał swoją córkę baraszkującą na łące z czterorękim kosmitą. Biegł ją ratować i wówczas córka mówiła mu: "Tato, ty nic nie rozumiesz". Kosmita był jej kochankiem, serdecznym przyjacielem, a inwazja była zbawieniem dla ludzkości, która wcześniej usiłowała dokonać atomowej samozagłady. Mimo to starzec stawał do walki z kosmitą, przegrywał i ciężko pobity umykał. W finale wpadał pod pojazd wiozący żywność do miasta i umierał na skraju drogi. Jak pies... Wiele lat później odnalazłem tę historyjkę w niemieckim numerze "Schwer Metallu", wydrukowaną znacznie lepiej, w większym formacie i nareszcie mogłem dokładnie przyjrzeć się szczegółom obrazków. Ale nie oglądałem jej ani tak często, ani tak intensywnie jak tych kilku kartek wyciętych ze "Szpilek" i przechowywanych jak relikwię.

Po raz drugi Corben objawił mi się jakieś dziesięć lat później. Matka kolegi wyemigrowała do Niemiec i przysłała mu kilka komiksów, w tym zszywkę z czterema numerami (5-8) magazynu "Schwer Metall". Na okładce był obrazek Druilletta, a zaraz pod okładką "Arzach" Moebiusa (trzeci epizod) i wiele innych komiksów, wśród nich dwa, które wtedy zrobiły na mnie piorunujące wrażenie: czarno-biały "Bloodstar" i kolorowa "Ostatnia podróż Sindbada" - oba autorstwa Corbena. Komiksy były drukowane w odcinkach. Każdy odcinek "Sindbada" miał osiem stron, epizody "Bloodstara" były dłuższe. W numerach od piątego do ósmego można było przeczytać tylko końcowe epizody "Bloodstara", a z "Sindbada" tylko wyrwany ze środka fragment większej całości. Oglądaliśmy te komiksy ze wszystkich stron, prowadziliśmy długie rozmowy na ich temat, ale obaj zgodnie pomijaliśmy milczeniem fakt, że mamy minimalne szanse na to, iż kiedykolwiek zobaczymy więcej niż ten skrawek opowieści, która tak nas poruszała.

A potem świat wokół mnie zaczął się zmieniać w dość szybkim tempie. Najpierw kolega pojechał do matki - na stałe. I zaczął przysyłać mi komiksy. W jednej z pierwszych paczek, które do mnie doszły (dwie pierwsze przesyłki zaginęły bezpowrotnie na poczcie), znalazłem albumowe wydanie "Dena", w kolejnych był Crepax i Bilal, i mnóstwo wszelakiego dobra, ale innych albumów Corbena nie było. Nie wiedziałem, czemu. Musiało minąć jeszcze parę lat i musiałem sam po raz pierwszy wybrać się na Zachód (dokładnie do Berlina Zachodniego; dokładnie w dniach 9-12 listopada 1989 roku), żeby zrozumieć, że wcale niełatwo odnaleźć jego albumy. Z czasem zrozumiałem, że Corben jest przebrzmiałą i już zapomnianą sensacją, a żywe emocje budzą inni twórcy. Sentyment mi jednak pozostał, a nawet więcej niż sentyment.

Nieco za sprawą przypadku, który sprawił, że dawno, dawno temu redaktorzy "Szpilek" rzucili mi ochłap czegoś, co jako człowiekowi żyjącemu w kraju "realnego socjalizmu" miało mi nigdy nie być otwarcie dostępne i w którym tylko garstka "właściwie myślących" publicystów opowiadała całej reszcie, jak wygląda świat za Żelazną Kurtyną, odkryłem twórcę, dla którego wolność nie była prawem do swobodnego wygłaszania poglądów politycznych i krytykowania rządu, ale prawem do bawienia się obiegowymi motywami scence fiction (fantastyka naukowa też była w Polsce reglamentowana) i horroru (ten bardzo długo nie miał racji bytu w kraju nad Wisłą), swobodnego świntuszenia i rysowania nagich kobiet, jakie mogą się przyśnić tylko nastolatkowi. Dzięki Corbenowi odkryłem, że są na świecie ludzie, którzy "marnują" swój talent, tworząc opowieści błahe i głupkowate, bo nic nie muszą i nikomu niczego nie są winni. Dzięki Corbenowi zrozumiałem, na czym polega przyjemność obcowania z takimi opowieściami. Myślę też, że to właśnie on pomógł mi zrozumieć w czym tkwi istota komiksu jako sztuki...

Jerzy Szyłak