Nowości z USA

W tym miesiącu trafiło się nam kilka komiksów wartych uwagi. Zamiast więc dywagować czy lubię superbohaterów czy nie, przejdę od razu do rzeczy :-)

 

It's a Bird

"It's a Bird" to właściwie antykomiks o Supermanie. Człowiek ze stali nie jest tu centralną postacią a zaledwie tematem, z którym zmaga się scenarzysta imieniem Steve. Ponoć praca nad człowiekiem ze stali to szczyt marzeń przeciętnego autora komiksów w USA, tymczasem Steve postawiony przed taką propozycją zaczyna toczyć walkę z samym sobą i tę właśnie walkę śledzi czytelnik. Należy dodać, że Steve z komiksu i Steven T. Seagle, prawdziwy autor, mają ze sobą mnóstwo wspólnych cech. Tym samym, autobiografizm - zabieg wypróbowany już wielokrotnie w twórczości niezależnej - trafia w okolice epicentrum komiksu komercyjnego, a połączenie tych dwóch światów jest całkiem ciekawe.

Steve, nie mogąc przejść do porządku dziennego nad sprzecznościami i niedorzecznościami tkwiącymi w Supermanie, rozkłada go na czynniki pierwsze, poświęcając poszczególnym atrybutom bohatera dwadzieścia króciutkich medytacji, których forma waha się od minifabułki do ilustrowanego eseju, dodatkowo, każda różni się od pozostałych stylem graficznym. Przetykają one, niczym piosenki w musicalu, rozgrywający się w realnym życiu główny wątek fabuły, gdzie problem z wszechmocą splata się z dokładnie przeciwnym. W rodzinie Steve'a grasuje bowiem rzadka, nieuleczalna choroba genetyczna, zwana chorobą Huntingtona. Człowiek o zaatakowanym przez nią układzie nerwowym stopniowo traci całkowicie kontrolę nad własnym ciałem, zdolność do poruszania się, komunikowania, a wreszcie samodzielnego oddychania, co nieuchronnie kończy się śmiercią. Zamiast historii o ratowaniu wszechświata, oglądamy więc tydzień z życia człowieka, próbującego uporządkować swój stosunek do największej siły i największej bezsilności.

Ciekawie został rozwiązany problem narracji łączącej fabułę z komentarzem do niej. Główny bohater relacjonuje swoje rozterki swobodnie mieszając bezpośrednie zwracanie się do czytelnika (chciałoby się powiedzieć "do kamery") i uczestnictwo w przedstawianej przez siebie akcji. Subiektywizm przedstawienia podkreśla styl Teddy'ego Kristiansena, dość umowny, subtelnym kolorem i lekką kreską nakładający na rzeczywistość filtr emocji.

Kilka słów o analizie Supermana, rozbitej na dwadzieścia haseł takich jak, "kostium", "outsider", "kryptonit" czy "sprawiedliwość". Seagleowi nie zawsze udaje się uniknąć patosu, ale też nie podchodzi do najsłynniejszego superbohatera czołobitnie - trudno odczytać z "It's a Bird" jednoznaczną jego ocenę, mimo iż Steve zdaje się ostatecznie przezwyciężać swoją doń niechęć (to trochę jak w opowieściach o nawróceniach albo komediach romantycznych). Jeśli na podstawie poszczególnych fragmentów można zrekonstruować jakąś linię obrony czy argumentacji prowadzącą do takiego wyniku, to chyba chodzi o to, że Superman ma być postacią powiązaną z realnym życiem silniej niż mogłoby się wydawać. Jeśli chodzi o mnie, nie czuję się przekonany, zresztą sam autor zapytany w wywiadzie radiowym, czy jego zdaniem, problematyka, jaką przedstawił, bywa rzeczywiście poruszana w regularnej serii komiksowej, odpowiedział dość wymijająco, że "Superman ma wielki potencjał". Skoro tak, dlaczego zatem najciekawszym komiksem o nim jest "It's a bird", gdzie nie wypowiada nawet jednego słowa? Wprawdzie komiks Seagle'a i Kristiansena nie zaistniałby bez regularnej serii, jednak nie potrafię otrząsnąć się z wrażenia, że Superman ma największy potencjał właśnie jako temat albo punkt wyjścia dla zupełnie innych historii.

"It's a bird" nigdy nie zapoczątkuje mitologii tak nośnej jak komiks, którego dotyczy, zaś jako próba zmierzenia się z legendą popkultury wydaje się zbyt słaby i nieprzekonujący. Trudno powiedzieć ile, ale na pewno istotną część swojego uroku buduje on na zaskoczeniu czytelnika formą nieprzystającą do treści, dlatego jeśli polecam go, czynię to z lekko mieszanymi uczuciami. Pamiętam bowiem, że komiks czytało mi się naprawdę przyjemnie, doceniam kilka spostrzeżeń, ciekawych sytuacji i dialogów stworzonych przez Seagla, czuję jednak, że z każdą chwilą część pierwotnego wrażenia gdzieś się ulatnia.

Bez dwóch zdań, fajna lektura i dobry pomysł na humanistyczny komiks z superbohaterem w tle, ale niekoniecznie dzieło tak przełomowe, na jakie pozuje artystyczną dekoracją. To chyba najuczciwsza recenzja na jaką potrafię się zdobyć (i w sumie przychylna). Wybór, drogi czytelniku, należy do Ciebie.

scenariusz: Steven T. Seagle
rysunki: Teddy Kristiansen
128 str., kolor, twarda okładka
DC Vertigo, 2004
cena: 24.95 USD

 

The Filth

Grant Morrison należy do grupki Brytyjczyków, którzy zrewolucjonizowali amerykański komiks. Bywa porównywany z Moore'm, choć sam się od tego odżegnuje, uważa bowiem autora Strażników za typa mocno przereklamowanego. Niezależnie od czyjejkolwiek ambicji, pozostaje faktem, że obaj mają grupę zaprzysięgłych fanów i że obaj potrafią tworzyć komiksy nieprzeciętne. Morrison w przeciwieństwie do Moore'a ma o tyle pecha, że jak dotąd trafiły do nas raczej słabsze jego komiksy, jedne z tych, jakie robi się trochę bardziej na odczep albo dla pieniędzy. Tymczasem, ma on na swoim koncie takie perełki, jak zrobione razem z Jonem J. Muthem "Mystery Play" czy niezwykle oryginalne wariacje na temat superbohaterów, jak "Doom Patrol", "Flex Mentallo" i właśnie "The Filth". Dopiero co przeczytałem tę trzynastoczęściową miniserię i jak dotąd pozostaję pod wrażeniem.

Czytanie "The Filth" męczy, ale w przyjemny sposób, podobnie jak oglądanie "Memento". Morrison, w pełni świadomy, że nie tworzy komiksu dla wszystkich, gmatwa poziomy rzeczywistości niczym Philip K. Dick i pakuje co krok brzydkie słowa, porno oraz różne krwawe praktyki (choć potwierdza się stara reguła, że bardziej przystoi fotorealistycznie kogoś wypatroszyć, niż narysować głupi męski członek). Absolutnie nie da się zaspoilerować tego komiksu, więc mogę spokojnie napisać, o co, przynajmniej na początku, chodzi. Mianowicie istnieje sobie tajna superorganizacja z innego wymiaru sprawująca pieczę nad światem-jaki-znamy i utrzymująca tzw. "Status: Q". Jeden z jej agentów, kompletnie nieświadomy swojej prawdziwej natury, prowadzi sobie spokojnie żywot pięćdziesięcioletniego kawalera, do momentu, gdy organizacja dość gwałtownie przypomina mu kim jest i wyznacza nowe zadanie. Odtąd jest już tylko coraz dziwniej; agent Slade, a czytelnik wraz z nim, co chwila traci kontrolę nad tym gdzie właściwie się znajduje i co się wokół niego dzieje. Rozpoczyna się szalona, wielowątkowa akcja, w której stopniowo coraz trudniej oddzielić rzeczywistość od zakręconych jak ogon świni fantazji. Wiele zresztą wskazuje, że Morrisonowi zależało, abyśmy akurat to uznali za próżny trud.

Miniseria reklamuje się na okładce jako lekarstwo na przeróżne dolegliwości: przewlekłe bóle duszy, problemy z zaśnięciem w tradycyjnym-trójwymiarowym świecie i wyczerpanie spowodowane inwigilacją ze strony światów widzialnych tylko dla Ciebie. Aktywny składnik specyfiku to 500mg metafory w każdym zeszycie, wzbudzającej w pacjencie potrzebę aktywnego wychodzenia poza dosłowny przekaz. Liczne wskazówki i przeciwwskazania medyczne sugerują wprawdzie pewne kierunki interpretacji, lecz ostatecznie każdy pacjent (o ile zdecyduje się na kurację) musi uleczyć się sam.

"The Filth" bezwstydnie korzysta z faktu, że rysowanie czegokolwiek kosztuje mniej więcej tyle samo, podczas gdy filmowanie jest pod tym względem wysoce nieobojętne dla kieszeni. Scenografią i efektami specjalnymi mógłby więc obdzielić kilka superprodukcji, a jednocześnie nikt najpewniej nie zmartwił się sprzedażą zeszytów na poziomie ok. 20-25 tysięcy egzemplarzy w USA (liczba widzów, jaką może uznać za sukces najwyżej twórca kina mocno niszowego). Dlaczego zebrało mi się (dość nagle) na filmowe porównania? Otóż mimo całego surrealizmu, "The Filth" zaskakuje twardym, skrupulatnym realizmem rysunku. Spólka Weston-Erskine, nie wiem czy specjalnie, przez prawie cały komiks ogranicza się do skrupulatnego odrysowywania tego, co ma pokazać. Jedynie w krótkim fragmencie pod koniec, nawiązuje graficznie do obrazów brytyjskiej pary twórców Gilberta i Georga, (jest to zresztą świetna sekwencja, pokazująca zawieszenie płynącego podczas rozmowy czasu), na tym eksperymenty plastyczne się kończą, jeśli nie liczyć okładek, dla których rzeczywiście można zabić. Zabieg ten, upodabniający "The Filth" do przeciętnego komiksu o superbohaterach, sprawia, że bardzo długo jesteśmy gotowi przyjmować wszystko co zobaczymy bez większych zastrzeżeń, mimo rosnącego poziomu absurdu (i stężenia brutalności). Dopiero po jakimś czasie następuje przekroczenie masy krytycznej i czytelnik musi zrewidować swoje dotychczasowe interpretacje, aby uchronić spójność fabuły przed kompletnym rozpadem.

Możliwość stykania się z takimi ezoterycznymi, przyprawiającymi o oczopląs i pomieszanie zmysłów superprodukcjami, to jedna z sympatyczniejszych cech komiksowego medium. Z drugiej strony, wątpię, aby stężenie ekstrawagancji proponowane przez Morrisona odpowiadało każdemu - "The Filth" balansuje bowiem na granicy, za którą dziwność i próby szokowania stałyby się celem samym w sobie. I choć nie jestem jeszcze do końca pewien czy czasem jej nie przekracza, polecam sprawdzenie tego na własną rękę. Jestem zdania, że warto.

scenariusz: Grant Morison
ołówek: Chris Weston
tusz: Gary Erskine
DC Vertigo, 2004
cena: 19.95 USD

 

Gotham Central: In the Line of Duty

Kolejne użycie Batmana, tym razem do stworzenia kryminału policyjnego. Akcja "Gotham Central" rozgrywa się w środowisku gliniarzy pracujących w cieniu sukcesów człowieka-nietoperza. Najczęściej mierzą się oni z pospolitymi przestępcami, nigdy jednak nie wiadomo, kiedy rutynowe śledztwo zmieni się w walkę z, dajmy na to, Jokerem. I poza tym, że jest to bardzo przyzwoita realizacja gatunku, nie ma chyba sensu wiele pisać.

Za rysunki odpowiedzialny jest Michael Lark ("Terminal City", "Batman: Nine Lives"), którego prowadzona pędzelkiem kreska, jak już pisałem, przypomina dokonania Mazzuchellego z "Roku pierwszego". Przez swoją mięsistą prostotę ma - w porównaniu z popularnym dziś, wycyzelowanym, czyściutkim stylem - przyjemny retro-smak i przywodzi na myśl seriale telewizyjne sprzed przynajmniej dwudziestu lat, a najbardziej, rzecz jasna - seriale policyjne.

Batman pojawia się tylko na marginesie, jako postać drugoplanowa, choć ważna i trudno orzec, czy chodzi tu bardziej o dobudowanie kolejnej perspektywy do znanego skądinąd świata, czy raczej o wyciśnięcie dodatkowych pieniędzy z fanów - zdaje się, że w tym wypadku i wilk syty i owca cała - drugi TPB dostał bowiem dopiero co nagrodę Harveya, a seria zbiera całkiem pozytywne recenzje.

Reasumując, mogę jedynie przyłączyć się do zadowolonych czytelników. Rzecz w sam raz na spędzenie kilkudziesięciu przyjemnych, niezobowiązujących minut i odpoczynek po "The Filth" :-)

scenariusz: Greg Rucka i Ed Brubaker
rysunki: Michael Lark
128 str., kolor, miękka okładka
DC Comics, 2004
cena: 9.95USD

Konrad "Konradkonrad" Grzegorzewicz