"Ultimate X-men": Skok w bok

 

Co prawda o "Ultimate X-men" pisaliśmy już w numerze dziesiątym, jednak od tego czasu wiele wody w Wiśle upłynęło. Sytuacja nieco się zmieniła i to nie tylko przez pojawienie się polskiej wersji komiksu. Przede wszystkim zasłużonego dla linii Ultimate Millara zastąpił nasz obecny bohater, Brian Michael Bendis. Niestety w tym przypadku nie zachował się, jak na bohatera przystało; jego "Ultimate X-men" jest zaledwie cieniem tego, co robił z tym tytułem Mark Millar.

 

Millar, który był odpowiedzialny za scenariusz do nowej wersji opowieści o mutantach od samego początku (i którego koniec końców uznano za człowieka stworzonego do komiksów o grupach superbohaterów), odszedł po 33. numerze. Do tego dorobku doliczyć trzeba też czteroczęściową "Ultimate War", krzyżującą się z wydarzeniami przedstawionymi w regularnej serii. Bendis, pisząc nieprzerwanie "Ultimate Spider-mana" (w sierpniu 2004r. seria dobija do sześćdziesięciu zeszytów), spróbował czegoś innego ze świata Ultimate i zaczął pracę nad mutantami od zeszytu trzydziestego czwartego, by skończyć rok później na numerze czterdziestym piątym (zaś obecnie zastępuje go Brian Vaughan). I niestety trzeba powiedzieć, że poza paroma wyjątkami te numery należą do słabszych w serii.

Na okres Bendisa w "Ultimate X-men" składają się dwie sześcioczęściowe historie - "Blockbuster" i "New Mutants". Najlepiej przyjrzyjmy się obu z osobna. Oczywiście na pierwszy ogień pójdzie wcześniejszy "Blockbuster".

"Blockbuster" - numery 34-39. Najbardziej ukontentowani powinni być z nich fani Wolverine'a, gdyż to właśnie on jest główną postacią tej opowieści. Mało tego, jest on tutaj niemal jedynym pozytywnym bohaterem. Z czasem pojawiają się gościnne występy Spider-mana, Daredevila i Black Widow, jednak sami X-men pojawiają się bardzo późno. Zważywszy na tytuł komiksu - zaskakujące.

Jednak to, co najbardziej zwraca uwagę, szczególnie wiernego czytelnika śledzącego przygody mutantów bez żadnych przeskoków, to różnica między "Ultimate X-men" Millara, a tą samą serią Bendisa. Spoglądając na "Blockbustera" (później jest już nieco lepiej), można pomyśleć, że znalezienie dwóch bardziej różniących się scenarzystów nie byłoby łatwe. Czytelnik przyzwyczajony do szybszej akcji, przeplatających się wątków i ciekawszych pomysłów, którymi Millar przez ponad dwa lata skutecznie przyciągał do serii, może czuć się zaskoczony pierwszym zeszytem napisanym przez Bendisa. Dzieje się tam niewiele, a to, co się wydarza jest niejasne i ostatecznie trudno cokolwiek powiedzieć o komiksie. Czytelnik po otrzymaniu tak mało treściwego zeszytu może poczuć się oszukany. Chyba, że ma nadzieję, iż takie jest prawo dotyczące pierwszych części dużych historii. I, że dalej będzie lepiej.

Nadzieja matką głupich, jak to mawiają. Co prawda trzeba przyznać, że jakaś akcja jest, są pistolety, latają rakiety, źli (? - tak naprawdę to przez długi czas nie wiadomo, kto zacz) ludzie strzelają do dobrych. Ale te wszystkie wydarzenia pozbawione są jakiejś sensownej treści. Wiele jest scen, które niczemu nie służą (a już na pewno nie popychają fabuły do przodu); Bendis wprowadza postacie (jak Black Widow) tylko po to, by po krótkiej niewiele znaczącej rozmowie z nich zrezygnować, lub w trakcie sceny akcji o nich zapomnieć. Ostatecznie cała ta do ostatniej chwili mętna i niejasna opowieść sprawia wrażenie nieprzemyślanej, jakby Bendis sam nie wiedział, co zawrze w następnym numerze. Taki scenariusz sam w sobie jest słaby, zaś to, że pojawił się po bardziej pomysłowych numerach pisanych przez Millara tylko pogarsza sytuację.

"New Mutants" - numery 40-45. Osią fabuły drugiej historii Bendisa są jak się nietrudno domyślić nowi mutanci. Swym pojawieniem wprowadzają nieco zamieszania zarówno u X-men, jak i zwykłych cywilów oraz administracji rządowej. Poznajemy ich zwykle osobno, gdyż nie są żadną grupą. "New mutants" to po prostu opowieść o rekrutacji nowych członków, nie tylko w szeregi X-men.

Ta historia prezentuje się lepiej niż "Blockbuster", głównie dzięki temu, że fabuła nie jest tak rozmyta. Mamy tutaj zarówno nieco akcji, jak i trochę wątków osobistych (lub, jak kto woli, "mydlano-operowych";). Bendis stosuje pomysł stary, jak świat: pojawienie się nowego X-mana staje się pretekstem do pokazania zależności panujących w grupie, a także do ich zmiany. Jednak nie każdy mutant może należeć do X-men, co widzimy w bardzo dobrej, drugiej części runu.Bendis pokazuje, że istnieją nastoletni mutanci z mocami tak potężnymi, że niemożliwe jest z nimi jakiekolwiek wspólne egzystowanie. Dramat nastolatka i realistyczne rozwiązanie tego problemu wyróżniają ten zeszyt z całego runu Bendisa.

Niestety tak naprawdę pierwsze dwie części (choć czyta się je dobrze) mają niewielkie znaczenie dla wydarzeń, które mają miejsce w kolejnych zeszytach. W efekcie powstała sześcioczęściowa luźno powiązana historia. Najlepiej wypada jej początek, bo, gdy później pojawiają się długie rozmowy polityków, z komiksu zaczyna nieco powiewać nudą.

Bendis pracował na rzecz "Ultimate X-men" przez rok, jednak stworzone w tym czasie historie z łatwością można było ująć w krótszej formie. I byłoby to o tyle korzystne, że fabuła nie ulegałaby takiemu rozmyciu; niestety wiele stron było po prostu "laniem wody" i nie służyło niczemu. Zastanawia kwestia, czy Bendis podejmując pracę scenarzysty, miał wypracowaną w głowie jakąś koncepcję. Nawet jeśli miał, to pomimo tych paru dobrych numerów nie udało mu się jej przekazać.

Damian "hans" Handzelewicz