"Hellspawn": Grzeczne zło

 

Jakieś 10 lat temu młodziutkie wydawnictwo Image rzuciło na rynek serię Todda McFarlane'a pt. "Spawn". Nowa jakość edytorska, błyszczące kolory z komputera oraz ciekawie zapowiadająca się intryga podziałały niczym magnes na bilony w portfelach Amerykanów, a z czasem także Polaków, gdyż "Spawn" był pod koniec lat 90. największym przebojem komiksowym nad Wisłą (zresztą nic dziwnego, w końcu był jedynym regularnie ukazującym się tytułem, obok dogorywającego "Batmana/Supermana" i coraz bardziej pogrążającego się w debilizmie "Spider-Mana"). W ciągu kilku lat Image się rozrosło, pozostałe wydawnictwa, wietrząc konkurencję, zainwestowały w polepszenie jakości druku swoich komiksów, fosforyzujące komputerowe kolorki stały się standardem aż do obrzydzenia. Wobec tego graficzno-edytorska strona "Spawna" przestała zachwycać czytelników; z czasem stała się już nawet nie tyle normą, co wręcz synonimem sztampy. Intryga Todda McFarlane'a zaczęła się niemiłosiernie plątać, ujawniając braki autora w kwestii podstawowych umiejętności prowadzenia narracji i seria "Spawn" zamieniła się w pole rywalizacji nudy z głupotą. Sytuacji nie zmieniło nawet zaproszenie do współpracy czołowych mistrzów scenariusza komiksowego: Frank Miller, Alan Moore i Neil Gaiman stworzyli w ramach "Spawna" chyba najgorsze rzeczy w swoich karierach - opowieści tak nędzne, że z reguły pomija się je w bibliografiach autorów. Fani McFarlane'a tłumaczyli to tym, że nikt nie czuje klimatów "Spawna", jak jego twórca. Jednak prawdziwa przyczyna zdaje się tkwić w czym innym: jest to komiks od podstaw tak przeładowany kiczem i infantylną quasimetafizyką, że nie ma siły, która zdołałaby - nie odżegnując się zbyt drastycznie od specyfiki serii, na co McFarlane by pewnie nie pozwolił - uczynić z tego steku bzdur coś sensownego.

W roku 2000 Image rozpoczęło publikację serii "Hellspawn", która w założeniu miała być przetworzeniem motywów "Spawna" McFarlane'a na użytek bardziej wymagającego czytelnika. Jej realizację powierzono dwóm ludziom, którzy już zdążyli zyskać sobie renomę twórców wybitnych i niepospolitych: Brianowi M. Bendisowi (scenariusz) oraz Ashleyowi Woodowi (strona graficzna). Przyświecała im ambicja stworzenia komiksowego horroru w stylu "Swamp Thinga" czy "Kaznodziei", gdzie jakaś wisząca nad światem apokalipsa byłaby pretekstem dla zaprezentowania galerii portretów zwykłych ludzi, którzy w określonych warunkach ujawnialiby najmroczniejsze strony swoich osobowości. Prowokowałoby to czytelnika do zawsze aktualnych pytań o pochodzenie zła w naturze ludzkiej, jednocześnie straszyłoby o wiele skuteczniej niż przerysowane diabełki z wielkimi zębami, złożone z jakichś kilkudziesięciu tysięcy kresek, w których rysowaniu celuje McFarlane z uczniami. Szata graficzna w wykonaniu Ashleya Wooda, pełna wizualnych "niedopowiedzeń" (bardzo szkicowa kreska, nieostre monochromatyczne tła) tym bardziej roztacza złowrogą atmosferę, że grafik rezygnuje ze szczegółów na rzecz kreowania niezwykłego klimatu. Niektórzy przyrównują jego styl do tego, co zaprezentował Dave McKean w "Arkham Asylum". Niezupełnie słusznie zważywszy, że Wood jest znacznie bardziej ascetyczny. Nie znajdziemy u niego McKean'owego przepychu, a jedynie elementy najniezbędniejsze dla rozpoznania postaci i niektórych rekwizytów, reszta - czyli kolorystyka i rozmyte kontury - nie ma już walorów informacyjnych i służy wyłącznie kreowaniu atmosfery. Nawet rozrysowując dialogi Wood powtarza na kolejnych obrazkach te same rysunki gadających głów, nie wprowadzając najmniejszych choćby zmian w ich mimice. Jednak w kontekście, w jakim stosuje podobne chwyty, trudno go posądzać o lenistwo; jego plansze są przy tym minimalizmie bardzo sugestywne, a powtarzalność pewnych konfiguracji mimicznych i perspektywicznych w scenach dialogowych podkreśla nieustępliwość stanowisk rozmawiających postaci. Udało się to osiągnąć szczególnie w wątku pisarza-faszysty, biorącego udział w talk-show prowadzonym przez żydowskiego prezentera.

"Hellspawn" jest z całą pewnością godny uwagi jako dowód wielkiej indywidualności autorów, ale jego ostateczną ocenę zaniża jeden istotny szczegół: seria, rozgrywająca się w świecie "Spawna", mimo licznych plusów wlecze za sobą jego największe wady, jak wyjątkowo żenujące "pop-kulturowe" podejście do spraw metafizycznych i teologicznych, czy - rzecz najważniejsza - udział Spawna i jego wroga Clowna, którzy sami w sobie są postaciami drętwymi i pozbawionymi potencjału, jaki scenarzysta klasy Bendisa z pewnością mógłby ciekawie wykorzystać. Niestety, te dwie McFarlane'owskie "gwiazdy" nie tylko są obecne w komiksie, ale na dodatek ciągle w nim mieszają, wtrącając swoje trzy grosze do ciekawie zarysowujących się wątków. Co jest tym bardziej bolesne, że Bendis miewa świetne pomysły i umie kreować przekonujące charaktery oraz niepokojące sytuacje. Weźmy choćby wspomnianego rasistowskiego intelektualistę; w czasie trwania talk-show swobodnie odpiera on ataki wszystkich dyskutantów, cynicznie gasząc ich opinie. Zarysowuje się złowieszcza, ale fascynująca sytuacja: zło tryumfuje intelektualnie nad tolerancją i poprawnością. Mogłoby się to ciekawie rozwinąć, ale dzieje się inaczej. Po powrocie ze studia telewizyjnego kontrowersyjny pisarz spotyka Spawna i oczywiście ginie w szczególnie nieprzyjemny sposób (Spawn tak "zaczarował:, że członkowie rasistowskiej sekty, do której należał pisarz, biorą go za Murzyna i mordują). W innym miejscu pewien mężczyzna, chcąc zaimponować dziewczynie, porywa znienawidzoną prezenterkę telewizyjną, żeby jego ukochana mogła ją więzić i torturować. Fascynująca dialogowo i graficznie sekwencja znów zostaje przerwana przybyciem Spawna, który spuszcza łomot porywaczowi, a czytelnik czuje się po raz kolejny zawiedziony: co to za horror, w którym najpierw rzeczowo przedstawia się psychologiczne i społeczne motywy popychające ludzi do nienawiści, by następnie ośmieszyć je wprowadzeniem na scenę pajacowatej ręki sprawiedliwości w postaci prawiącego dęte morały super-bohatera z łańcuchem. Zło w horrorze powinno działać konsekwentnie i spełniać swoje zamierzenia; zbyt gładko karane przestaje pobudzać wyobraźnię, a zaczyna służyć prostej dydaktyce. "Cóż to kolego, wyrażasz się brzydko o Afroamerykanach? Czekaj, czekaj, przyjdzie Spawn i inaczej będziesz śpiewał". "Porwałeś prezenterkę bo nie podobają ci się wiadomości? Lepiej ją odstaw, bo dostaniesz łańcuchem" itp.

W ogóle McFarlane'owska menażeria swoją obecnością odbiera Bendisowi wszelkie szanse na inteligentne rozwinięcie jakichkolwiek wątków. Weźmy choćby scenę rozmowy Clowna z młodą ateistką w parku. Clown usiłuje przekonać dziewczynę o istnieniu piekła; rozmowa ciągnie się przez kilka stron i czytelnik spodziewa się jakiejś ciekawej puenty. Zamiast tego Clown zamienia się w wielkiego potwora i przestraszona dziewczyna umiera na atak serca. Doprawdy, świetny argument teologiczny. Sam się omal nie nawróciłem.

Z takich spłyconych pomysłów składa się cała seria. W efekcie "Hellspawn" pozostaje komiksem niewykorzystanych możliwości i zbyt płytko wygranych - ciekawych skądinąd - rozwiązań formalnych (wkomponowany w plansze zapis chatowej rozmowy kilku tajemniczych jegomościów). Tym razem inwencja znakomitych autorów nie zdała się na wiele; górę wzięły względy komercyjne.

Piotr "Błendny Komboj" Sawicki