Brian Michael Bendis - Małe rebelie

 

"Jestem tylko łysym żydem, który ma kochającą żonę, dwa psy i kilka pomysłów. Pytasz jak napisałem 46 zeszytów w ciągu jednego roku? Po prostu usiadłem i zabrałem się za pisanie" Brian Michael Bendis - odpowiedź na list czytelnika

Przy prezentacji postaci Bendisa największym problemem jest jednoznaczne określenie jego miejsca na mapie komiksowych twórców. Opinie krytyków na jego temat pozbawione są jednoznacznych wartościowań. Równie trudno doszukać się stwierdzeń o nim, jako "komiksowym artyście", jak i pejoratywnych określeń, takich jak "rzemieślnik" czy "komiksowy wyrobnik". Krytycy chętnie rozpisują się o Bendisie jako o mistrzu dialogu, jednak dalecy są od jednoznacznych opinii na temat jego fabuł czy inwencji zmieniającej gatunek jako taki, unikając jednocześnie porównań do mistrzów komiksu.

Odpowiedź na to, dlaczego tak się dzieje jest bardzo prosta, acz kontrowersyjna: Brian Michael Bendis to twórca, który wyprzedził o lata świetlne klasyków komiksowych fabuł. Zarówno tych tworzących dla tzw. dojrzałego czytelnika, jak i tych piszących bezpretensjonalne historyjki dla młodzieży. Kolejne pozycje, których twórcą jest BMB udowadniają, że w komiksie (niezależnie od jego undergroundowych czy mainstreamowych korzeni) tkwi potężny, nie wykorzystany potencjał.

To, co udało się właśnie jemu szczególnie, to zatarcie granicy pomiędzy prostym i schematycznym podziałem komiksu w USA na niezależny (autorski) i głównonurtowy. W jego tekstach nie czuje się różnicy pomiędzy scenariuszem na zamówienie dla komiksowego giganta, a najbardziej nawet niezależną produkcją. Każda z jego fabuł czy to przygotowana dla Marvela czy Image jest w pełni autorska, w pełni niezależna.

Bendis wygrywa tam gdzie polegli wielcy tacy jak np. Miller i Gaiman. Żaden z nich nie potrafił pogodzić własnych "autorskich" pomysłów ze specyfiką głównonurtowych produkcji.

Miller w DKR 2, a Gaiman ostatnio w 1602 nie byli w stanie stworzyć interesujących fabuł, wykraczających poza schematy opowieści o superbohaterach, w efekcie komiksy sygnowane ich nazwiskami niczym nie wyróżniają się na tle szeregu płaskich i durnych historyjek o poprzebieranych herosach. Komiksowa innowacyjność BMB najlepiej widoczna jest właśnie w komiksach superbohaterskich. Bendis nie jest Alanem Moorem, w jego komiksach nie znajdziemy rewolucji na miarę "Strażników", ale znajdziemy wiele małych przewrotów i rebelii w komiksowym świecie. Najważniejsza cechą jego superbohaterskich fabuł jest ich odarcie z kosmicznej blagi, jakiej pełno w opowieściach z tego gatunku. Każda z historii oparta jest na prostym założeniu - Bendis nie zadaje sobie pytania "co by było, gdyby herosi istnieli naprawdę?", ich istnienie traktuje jako rzecz oczywistą i warunek konieczny dla opowiadanej historii. Wydaje się to bardzo proste - w końcu Miller i Moore zrobili to dwadzieścia lat wcześniej, ale nic bardziej mylnego. Komiksy Bendisa różni od "Strażników" i "DKR" fakt, iż autor pisząc "na poważnie" o zamaskowanych pogromcach zbrodni nie traktuje tego, jako czegoś bardzo wyjątkowego, niezwykłego. Jego komiksy pozbawione są dzięki temu patosu widocznego zarówno u Millera, jak i Moore'a. Oczywiście ta "powaga" w opowiadaniu o superbohaterach jest zmienna w zależności od docelowego odbiorcy. I tak, Bendis inaczej opowiada o przygodach Spidermana (przeznaczonego w końcu dla nastoletniego odbiorcy), inaczej o Daredevilu. On kocha superbohaterów nie znosząc jednocześnie schematycznych tworów przemysłu komiksowego, które doprowadzają do degrengolady gatunku.

Dzisiaj Bendis to przede wszystkim scenarzysta, ale swoja komiksową karierę rozpoczynał jako rysownik i scenarzysta. Jeszcze w trakcie studiów na Institute of Art w Cleveland Bendis rozpoczyna pracę w wydawnictwie Caliber wspólnie z Jamesem O'Barrem, Guyem Davisem i przyjacielem z dzieciństwa Davidem Mackiem.

Jego pierwsze komiksy, jak sam mówi, nie są warte swojej okładkowej ceny. Trudno się z tym nie zgodzić, czytając oparte na prostej puencie schematyczne fabuły, jak "Parts of a hole" czy "Quivers". Dla Bendisa praca dla Caliber to komiksowe przedszkole, czas uczenia się komiksowego języka. W efekcie po kilku nieudanych pozycjach na świat przychodzi, jeszcze nie w pełni doskonałe dziecko BMB - "Fire". Komiks, w którym autor po raz pierwszy określa swoje fascynacje, prezentując jednocześnie talent do tworzenia wielopłaszczyznowych fabuł i przede wszystkim dialogów, którym nie można odmówić lekkości i naturalności.

" Fire" to dopiero początek, kolejne jego komiksy; "Jinx", "Goldfish" i w końcu "Torso" uczyniły z Bendisa gwiazdę opowieści z dymkiem. Późniejsze jego projekty "Daredevil", "Ultimate Spiderman" czy w końcu "Powers" potwierdziły jego wartość jako scenarzysty.

To, co składa się dzisiaj na jego markę to odzwierciedlenie jego fascynacji. O miłości do komiksu superbohaterskiego już pisałem, ale na tym jego fascynacje się nie kończą.

Bendis równie mocno co zamaskowanych mścicieli, kocha czarne kryminały. Podobnie jak u Raymonda Chandlera to nie kryminalna intryga gra główną rolę w jego fabułach. Oczywiście nie jest ona bez znaczenia i prawdziwego kunsztu potrzeba dla stworzenia na tyle interesującej intrygi, aby nie zanudziła czytelnika na śmierć przez kilkaset stron komiksu.

Tworzenie wciągających fabuł to jedynie rzemiosło, sztuką jest wypełnienie ich bohaterami.

Bendis wypełnia swoje fabuły postaciami dalekimi od komiksowych manekinów czy też jedynie nośników dla dymku z tekstem, dba o swoich bohaterów, i to nie tylko tych z pierwszego planu. Elementy kryminału, sensacji odnaleźć można w większości jego tekstów, jednak za każdym razem są inne. Bendis to studnia bez dna pełna kryminalnych pomysłów. Zadziwia to tym bardziej, jeśli spojrzymy na listę tytułów, nad którymi pracował lub pracuje w tej chwili. W ciągu jednego roku spod pióra (albo raczej klawiatury) Bendisa wyszło 46 zeszytów - to cztery niezależne serie ukazujące się raz w miesiącu o innych bohaterach w innych komiksowych światach.

Przy tak wielkiej "mocy produkcyjnej" sam szeroki wachlarz pomysłów pewnie by nie wystarczył, aby móc o Bendisie pisać inaczej niż tylko jako o doskonałym rzemieślniku.

Sekret jego pisarstwa leży w konstruowaniu dialogu i posługiwaniu się nim. Każda z postaci stworzonych przez tego autora, niezależnie od miejsca w fabule, posługuje się innym językiem, inaczej akcentuje, ich wypowiedzi mają inny rytm i styl. Czytając kolejny jego komiks ma się wrażenie obcowania z innym niż komiksowe medium. Jego bohaterowie zdają się być aktorami obrazkowych fabuł, dzięki czemu stają się bardziej wyraziści, a ich "komiksowym występom" bliżej do aktorskich popisów niż do klasycznie płaskich recytacji, jakich jesteśmy świadkami co i rusz w amerykańskich, frankońskich czy też polskich produkcjach. Bendis podciągnął umiejętność pisania dialogów do rangi sztuki. Trudno doszukać się w jego scenariuszach przypadkowych, niepotrzebnych wypowiedzi. Dialog to dla niego podstawowe narzędzie prowadzenia fabuły. Wypowiedzi bohaterów nie są li tylko komentarzami czy też opisami sytuacji, każdy dialog to ważny (o ile nie najważniejszy) element historii napędzający lub zwalniający akcję.

Już niedługo na naszym rynku pojawią się pierwsze (daj boże nie ostatnie) komiksy tego autora. "Sam & Twich" i w końcu opus magnum Bendisa czyli "Powers" to przykład tego co u Bendisa najlepsze. Pierwszy z nich to doskonały miejski kryminał, drugi to autorska opowieść Bendisa o świecie superbohaterów. Oba wymagają od wydawcy właściwego doboru tłumacza. Jak łatwo zepsuć nawet najlepszy komiks pokazał Egmont i miejmy nadzieję, że tym razem nikt nie odbierze nam czytelnikom przyjemności obcowania z jednym z najlepszych i najciekawszych scenarzystów komiksowych ostatnich lat.

Karol Konwerski